Denning Troy - Strony Bólu.rtf

(707 KB) Pobierz

 

Denning Troy

Strony bólu

 

 

SKÓRA TWA WIELU RAS I ODCIENI,

KURCZY SIĘ, LUB NADYMA JAK ŻMIJA.

NIECH ROZJAŚNI SIĘ I ROZEDMIE, I ZBLEDNIE,

ZNAMY JE, I PŁOMIENIE, I WĘGLE.

W POCAŁUNKI UKĄSZEŃ I CIOSÓW RZEŹBIONE.

NIEBA KLOSZ, ZAPLAMIONY PRZEZ GWIAZDY

ORAZ KARTY GDZIE PISZESZ LITANIE

PANI BÓLU I ŁEZ.

 

– ALGERNON CHARLES SWINBURNE

 

PODZIĘKOWANIA

 

Epigrafy na początku i końcu oraz fragmenty poezji wykorzystane w książce pochodzą z wiersza „Dolores” autorstwa Algernona Charlesa Swinburne’a.

Chciałbym również podziękować następującym osobom, które przyczyniły się do powstania „Stron Bólu”:

Moim redaktorom, Brianowi i Philowi, za komentarze, słowa zachęty, a przede wszystkim cierpliwość, bez której Pani mogłaby uczynić Trassończykowi prawdziwą krzywdę.

Moim kolegom z grupy „Alliterate”, za to, że wysłuchali kilku z ostrzejszych przejść Jej Cichości.

Dave’owi „Zebowi” Cookowi i innym, którzy stworzyli Klatkę i podarowali Pani Bólu jej ostrza.

Mojemu trenerowi, Mistrzowi Lloydowi Holdenowi z AKF Martial Arts Academy w Janesville, w stanie Wisconsin, za uwagi w niektórych miejscach tego manuskryptu.

Oraz Andrii za znacznie większe niż zwykle wsparcie i cierpliwość.

 

 

 

Mojemu bratu, Billowi,

Ostatniemu Dobroczyńcy w Sigil

 

 

 

BÓLE UMYSŁU

 

Czarne włosy i hebanowe oczy, rozcięty policzek i pociemniała od słońca skóra. Nie jest on moim mieszkańcem. Przepycha się przez tłumne alejki Niższej Dzielnicy, obiema rękami obejmując potężną amforę. Nie ma wolnej ręki, aby trzymać w niej miecz. Nosi brązową zbroję z Trassos, bez kapy, która ochroniłaby go przed kwaśną mgłą, zawsze obecną w tej części miasta. U pasa wisi sakiewka, pękata i odsłonięta, wręcz zachęca jakiegoś złodziejaszka do praktykowania zawodu. Szary tłum wiruje wokół, prawie na niego nie patrząc. Po ulicach kroczą diabły z Otchłani oraz niebiańskie serafiny, przechodnie mają więc co innego do roboty niż mierzyć zdziwionym spojrzeniem pielgrzymów, zbyt naiwnych by ukryć swoje pieniądze.

Sprytne przebranie, ale ja rozpoznaję w tym Trassończyku Łowcę.

Te hebanowe oczy przebiją się przez najgrubsze granitowe mury, a długi, orli nos wyczuje zapach kropli krwi na sto kroków. Uszy – małe, w kształcie muszli, podobne do ludzkich – te paskudne małe uszy usłyszą syk bólu w sąsiedniej dzielnicy. Ma jeden z tych długich, rozdwojonych języków, które smakują strach tych, co spojrzeli w moją twarz. A gdy dotknie dłońmi bruku, wyczuje chłód moich śladów. Wiem, że to potrafi.

W Sigil Pani Bólu wie o wszystkim i zawsze. Słyszę wszystkie kłamstwa szeptane do znudzonych uszu w ciemnych sypialniach potężnych dworów. Widzę każdą dłoń, która wślizguje się do otwartej kieszeni na tętniącej życiem ulicy i czuję sztylet płonący w trzewiach każdego ufnego głupca, który wszedł w ciemną alejkę za piękną dziewczyną. Nie potrafię już stwierdzić, gdzie zaczyna się Sigil, a gdzie kończę się ja. Nie umiem już oddzielić tego, co czuję ja, od tego, czym jest miasto. Ja jestem Sigil.

(W paskudnym pokoju, gdzie chorzy zaspokajają swoje tajemne żądze, posiniaczona dziewczyna nago wyczołguje się ze studni zombich. Otwiera dłoń i przechodzi pomiędzy stolikami. Nie odsuwa się, gdy gorące dłonie przesuwają się po jej udach. Żyje najlepiej jak potrafi. W Sigil najgodniej jest przeżyć.)

Otwieram oczy i Pani Bólu tu jest – nie tylko patrzy, ale też śledzi Łowcę idącego w górę zatłoczonej ulicy. Zgiełk młotów z kuźni dzwoni mi w uszach, a smród gorącej surówki pali moje nozdrza. Jest wysoka i spokojna, podobna do statui piękności o klasycznych rysach, siarkowych oczach i chłodnym, twardym spojrzeniu. Aureola różnie ułożonych ostrzy otacza jej głowę. Niektóre z nich są wcięte i wgniecione, inne srebrne i błyszczące, ale wszystkie ostre i zakrwawione. Kraniec jej brokatowej sukni przesuwa się po bruku, ale sam nigdy się nie brudzi.

Moi szarzy mieszkańcy spieszą obok, szczęśliwie nieświadomi, że ona – nie, ja – że ja kroczę wśród nich. Zauważą mnie dopiero wtedy, gdy moje stopy stracą kontakt z ziemią, a ja ostrożnie trzymam je na ulicy. Lepiej, żeby ujrzeli Panią Bólu, dopiero gdy mnie obrażą, poczują jak strach pożera ich wnętrzności i usłyszą, jak bogowie śmierci wypowiadają ich imiona.

Gdy moi mieszkańcy ocierają się o mnie, na ich skórze pojawiają się malutkie białe plamki. Szybko puchną i zmieniają się w pęcherze o kształcie kciuka. Rosną wolniej, aż w końcu wytryskają z nich tuziny zakrzywionych cierni, które czepiają się wszystkiego, czego dotkną, a strąki przechodzą do nowych nosicieli. Dalej się powiększają i wkrótce doczepiają się do kogoś nowego, potem jeszcze kogoś i po niedługim czasie morze puchnących wrzodów rozszerza się dookoła.

Moi mieszkańcy dalej ruszają do swych spraw. Nie widzą strąków, nie czują ich wagi, nie czują nawet intensywnego smrodu, który czepia się ich ciał. Tylko ja wyczuwam pęcherze, powoli puchnące i zmieniające kolor na szmaragdowy, złoty, rubinowy i czarny. Tylko ja widzę, jak wypływa z nich żółta ropa i jak zaczynają pulsować podobnie jak serca.

W ten sposób cztery Bóle rozprzestrzeniają się po wieloświecie – agonia, ból, nieszczęście i rozpacz – by dojrzeć i pęknąć, poniżając zarówno silnych jak i słabych. Skąd przychodzą, nie pamiętam. Może sama je tworzę, a może wychodzą z ukrytego głęboko miejsca, ciemniejszego niż najniższa warstwa Otchłani, gdzie dym jest tak twardy jak skała, a śmierć jest najsłodszym wspomnieniem. Wiem tylko, że w mojej piersi, tam gdzie kiedyś miałam serce, jest pustka, z której wytryska całe cierpienie wieloświata.

Z początku Bóle są jak pocałunek, gorący, namiętny i oczekiwany. Sięgają długimi, obiecującymi palcami i sprawiają, że moje kości aż mruczą z rozkoszy. Wypełniam się tym dotykiem i, pomimo iż wiem, co potem nastąpi, pragnę więcej. Me ciało przechodzą dreszcze, płonę i drżę, a czym większa jest moja ekstaza, tym więcej pustki się wylewa. Wypełnia mnie do końca, upaja słodką rozkoszą, aż błogość przemieni się w słodką agonię. Wtedy moje ciało swędzi jak płonący wrzód, którego nie uleczy żadna maść. A czym większe moje cierpienie, tym gorętszy ból wrzący w pustej studni w środku. Nurzam się w swoim własnym żalu i nie potrafię zatrzymać strumienia. Wznosi się w białym oparze i wybiela moje kości smutkiem. Płonę ze wstydu za tysiąc złych uczynków, których nie potrafię sobie przypomnieć, a ze studni wciąż się wylewa. Wypełnia mnie jak ogień palenisko, aż w końcu muszę wybuchnąć lub odrzeć się z brudu na tłocznych ulicach Sigil.

Te Bóle to dar.

(Radosny handlarz, trzymając w jednej ręce najlepsze wino z Arborei, a w drugiej naszyjnik pereł z Ossy, wraca wcześnie do domu, by ujrzeć leżącą na podłodze swoją młodą małżonkę, lodowatą i siną, i jej dziecko, uczepione piersi, zawodzące i pytające o przyczynę. Nie ma przyczyny. Tylko życie i cierpienie, a potem przerażająca, pozostająca pustka i, nieważne jak mocno próbuję, nie widzę nic oprócz tego.)

Ból potrafi zmusić ojców, by poświęcili swoje córki, a bohaterów do zdrady ich królestw. Może zmiękczyć serca tyranów albo podbić ziemie dumnych i nieulękłych wojowników. To ból sprawia, że żony nienawidzą mężów, a nieśmiertelni błagają o śmierć, i tylko on może poddać wszystkie plany woli jednego pana.

Tak więc bogowie wysyłają swoich Myśliwych. Pragną Bólów jak płomienie drewna. Źli uczyniliby z cierpienia broń, rozpuściliby je pośród swoich wrogów i potrząsali nad głowami przyjaciół. Dobrzy zrobiliby coś jeszcze gorszego, usunęliby całkowicie cierpienie z wieloświata – zniszczyli nieszczęście, jeśliby tylko potrafili – i skończyli na zawsze z bólem i rozpaczą.

Oszuści i głupcy, wszyscy – a ci dobrzy gorsi od złych. Ból, jak rtęć, wymyka się z dłoni, która go chwyta i rozstępuje przed ciosem, który by go przeciął. Bez Bólów, wieloświat nie wytrzymałby dłużej niż wiatr bez powietrza, w którym wieje. Cierpienie rodzi siłę ze słabości, ogłasza nowe narodziny, prowadzi wszystkie istoty przez życie. Martwi szybują w zapomnienie na czarnych skrzydłach bólu, a nawet przyjemność ma swe źródło w tym samym miejscu, co agonia. Unikać bólu, to leżeć bezowocnie przez wieki.

(Dziecko, które chciałoby jeszcze raz popływać w brązowych wodach, leży śliskie od potu i pokryte różowymi plamami, a jego sztywne nogi wysychają i zamieniają się w bezużyteczne patyki. Przytuliłam go do mej piersi. Bóle zakorzeniły się i zakiełkowały, nie widziane i nie odczute, a teraz pękły. To nie jest ani sprawiedliwe, ani niesprawiedliwe. To jest życie.)

Na skrzyżowaniu Łowca zatrzymuje się i odwraca głowę w prawo, potem w lewo. Patrzy przez ściany tymi hebanowymi oczami, szukając tego, co już go znalazło. Biorę go w ramiona i przytulam. Sto pęcherzy wciska się pod jego zbroję, a ja wciąż trzymam go mocno, jak kochanka. Trzymam go blisko, aby nasiona zakorzeniły się w głębi jego duszy i nie zniknęły.

Jego ciało tężeje.

Potężna amfora wyślizguje mu się z rak i prawie rozbija na ulicy. On wydaje z siebie krzyk i opada na kolana. Łapie ją i wzdycha z ulgą, jakby rozbicie tej kadzi było gorsze od śmierci.

Może tak jest. W środku znajduje się złota sieć, zaczarowana przez boga tylko po to, by mnie złapać.

Trassończyk stawia amforę na ulicy i powoli odwraca się ze zmrużonymi oczami, trzymając wolną dłoń na rękojeści miecza. Może poczuł chłód pod swoją zbroją, jakby objął go duch, ale nie jest pewien. Dotyk był tak nagły i ulotny, że już teraz zastanawia się, czy sobie go nie wyobraził. Tłum wiruje dookoła, wymyślając mu od głupców albo szaleńców, uważnym okiem mierząc jego dłoń spoczywającą na broni. Oczywiście, pomimo iż stoję nie więcej niż krok od niego, on mnie nie widzi. Po chwili stwierdza, że to tylko coś zaswędziało go pod zbroją. Znowu podnosi amforę i przepycha się przez tłum. Już w tej chwili widzę tysiąc ostrych kolców przebijających się przez tylną płytę zbroi.

Nie nazywajcie tego zemstą – nigdy zemstą. Nawet bogowie zasługują na swój ból, a Trassończyk go im zaniesie.

 

GMACH Z MARMURU

 

Co pomyśli sobie Trassończyk po tak wielu godzinach przemierzania tłumnych alejek Sigil, kiedy w końcu przedrze się przez tłum i ujrzy majaczący przed sobą Błękitny Gmach? Wiem. Pani Bólu wie zawsze i opowie wam:

Gmach Informacji wyglądał dokładnie tak, jak opisało go dwadzieścia lub więcej zniecierpliwionych osób dających mu wskazówki: imponujący monolit z bladoniebieskiego marmuru, dach z czarnej dachówki i trzy masywne kolumny, otaczające wiodące do drzwi wejściowych dwie szare rampy. Na kapitelach trzech filarów wypisane były słowa „Kooperacja”, „Usłużność” i „Kontrola”, dziwnie groźne motto jak na coś, co miało być biurem usług. Pajęczyna pęknięć pokrywała postument „Kooperacji”, który, pomimo podtrzymujących go stalowych obręczy, sprawiał wrażenie, że za chwilę się zawali.

Ściskając w ramionach swoją amforę i przepychając się przez strumień odzianych na szaro istot – ludzi i innych – Trassończyk skręcił przez Aleję Kryształowej Rosy w stronę schodów pomiędzy „Usłużnością” a „Kontrolą”. Czym bliżej był gmachu, tym mniej zgadzał się ze zdaniem prostaków, którzy nazwali go „gmachem majestatycznej potęgi”. Nawet prosty robotnik mógł dostrzec, że budynek ten cierpiał na niezgrabną próbę zastąpienia gustu bogactwem. Proste grupki onyksowych kątówek drwiły z delikatnych wirów marmurowej fasady, a turkusowe ramy okienne wyglądały jak umalowane oczy taniej prostytutki. Strażnicy, wraz ze swoimi szkarłatnymi napierśnikami i zardzewiałymi kolcami na ramionach, stanowili krwawe plamy i razem z resztą tworzyli wulgarny bałagan.

Klejnot Nieskończonych Planów, w rzeczy samej! Jak dotąd Sigil stanowiło dla Trassończyka gorzkie rozczarowanie. Imbirowe powietrze było tak gęste, że przesuwało się po jego twarzy jak pajęczyna. Już samo oddychanie tym paskudztwem wypełniało jego gardło płonącym, piekącym pyłem. W niektórych dzielnicach alejki zasypano odpadkami po kostki, a w innych z trudnością można było przecisnąć się przez zalegający ulice tłum. Wszechobecna mżawka plamiła ponure fasady budynków wstążkami żółtej siarki. Każdy podmuch gorąca przynosił zapach jeszcze bardziej zjełczały niż poprzednie, a zgiełk nie milkł ani na chwilę.

Trassończyk słyszał, że Sigil miało kształt wnętrza lewitującego koła i jeśli spojrzy w górę, zamiast nieba ujrzy dachy odległych budynków. Jak dotąd nie widział nic poza paskudną brązową mgłą. Mówiono, że miasto było osią wieloświata, że gdzieś w jego granicach leżały portale do każdego miejsca w nieskończonych planach. Wydawało mu się, że każdy z nich był niewłaściwym końcem zsypu na śmieci. Łowca chciał tylko wykonać swoje zadanie i odejść stąd.

Wspiął się po schodach i przeszedł przez portyk, nie tracąc pewności siebie i odpowiadając na groźne spojrzenia strażników podobnym. Miał taką ochotę dać upust swojej frustracji, że z chęcią przywitałby wyzwanie. Nie dość, że miał trudności w dostarczeniu amfory, to jeszcze nikt w mieście o nim nie słyszał. Nie oczekiwał, że rozpoznają go z wyglądu, ani nic podobnie głupiego, ale sensownie było przyjąć, że o jego czynach będzie się śpiewać w najgorszym domu w Sigil. Jednakże, kiedy się przedstawił, musiał przywołać całą listę swoich wyczynów – przynajmniej tych, o których pamiętał – a nawet gdy opisywał, jak powalił Olbrzyma z Acheronu, większość ludzi po prostu się odwracała, nie zwracając na niego uwagi. Zainteresowani byli tylko złodzieje, spoglądający ukradkiem na jego wypchaną sakiewkę oraz przewodnicy, którzy, słysząc imię tej, którą pragnął znaleźć, szybko znikali, nie wymieniając ceny.

Gdy zbliżał się do wejścia, strażnicy otworzyli drzwi. Nie zasalutowali i milczeli, a ich twarze nie zdradzały ani respektu, ani pogardy. Po prostu pomagali człowiekowi obciążonemu potężną amforą.

Ten anonimowy gest sprawił, że żołądek Trassończyka zapłonął z poniżenia. Jednakże, ponieważ brzemię sławy wymagało, by cierpliwie znosił ignorancję, zatrzymał się na chwilę, która wystarczyła mu na wypowiedzenie kilka słów podziękowania.

– Knebel, koleś – odparł najwyższy ze strażników o kwadratowej twarzy z dwudniowym zarostem na policzkach. – Zrobilibyśmy to samo dla każdego krewniaka. A teraz ruszaj. – Skinął głową w stronę wejścia. – Madame Mok nie lubi, jak wpuszczamy przeciąg.

Trassończyk wszedł do ciemnego foyer z błękitnego marmuru, gdzie znalazł się na końcu wijącej się kolejki gości. Zakręcała ona w jedną i drugą stronę mniej więcej tuzin razy, aż w końcu zatrzymywała przed wysokim, potężnym kontuarem z czarnego marmuru. Potężne biurko stało dokładnie pod świecącym żyrandolem zrobionym z niebiesko-zielonych kryształów berylu. Po bokach znajdowała się para srebrnych kadzideł w kształcie dłoni, z których unosiły się dwie strużki różowego dymu o słodkim zapachu jabłek.

Za wysokim kontuarem siedział samotny urzędnik w okularach, pochylony nad blatem. Przy pomocy pióra i atramentu zapisywał coś w pergaminowym kodeksie. Spod meszku wełny na głowie wyrastały mu podwójnie zakręcone rogi bariaura, czegoś w rodzaju koziego centaura, istot widywanych na wielu planach wieloświata. Trassończyk był zaskoczony liczbą tych stworzeń przepychających się przez zatłoczone ulice Sigil. Na jego planie, Arborei, były one wędrowną, radosną rasą, która wcześniej wskoczyłaby do ścieków niż weszła do miasta. Ciężko mu było uwierzyć, że którykolwiek z nich zamieszkiwał tu, a jeszcze ciężej, że pracował w ponurym budynku takim jak Gmach Informacji.

Trassończyk przyglądał się kolejce tylko przez chwilę, po czym zdecydował się, że czekanie byłoby poniżej jego godności. Oprócz ludzi znajdowały się tam slaadi o żabich twarzach, krasnoludy, zarówno z brodami jak i łyse, przystojne trio elfów, a nawet podobny do jaszczura wojownik khaasta, ale nie ujrzał nikogo, kto dorównywałby mu rangą. Gdyby dostrzegł lśniące pióra niebiańskich skrzydeł astralnego devy, albo dymiące rogi potężnego lorda baatezu, mógłby zaczekać. Jednakże, skoro sprawy przedstawiały się w ten sposób, zdawało się być oczywiste, że jego interes ma pierwszeństwo przed wszystkimi znajdującymi się w tej poczekalni.

Przepchnął się przez wijącą się kolejkę, stanowczo, aczkolwiek grzecznie żądając, aby ustąpiono mu miejsca. Ludzie oczywiście usłuchali, choć zaskoczyło go to, jak wielu z nich patrzyło na niego z wyrzutem. Nawet w Sigil z jego manier i dobrej zbroi powinno wynikać, że jest człowiekiem sławnym, ukochanym przez bogów i osobą, której należy się szacunek.

Gdy dotarł do khaasty, reptilion nagle podniósł ogon, zastawiając drogę i zawinął swój krępy kark, by mu się przyjrzeć. Głowa wojownika była typowo jaszczurza: płaski klin, który w dużej części składał się na pysk, długi, głupi uśmiech i małe oczka o wąskich źrenicach, nie zdradzające żadnych emocji.

– Szszszekaszszsz rasssem ssse wszszszysssssstkimi, krecie.

Trassończyk przyjrzał się ogonowi. Był on grubości ludzkiej nogi, opancerzony skórzanymi łuskami i obwiązany falującymi ścięgnami rasy niewiele bardziej rozwiniętej niż zwierzęta. Kończyna nie stanowiła konkurencji dla spoczywającego w pochwie wykutego z gwiezdnego metalu ostrza. Łowca nie chciał jednakże karać khaasty tak dotkliwie. Przerzucił nogę nad ogonem, po czym opuścił go, aż znalazł się on pomiędzy jego kolanami.

– Mądrze byłoby z twojej strony ustąpić lepszemu od ciebie.

Khaasta zaczął kręcić głową w sposób, jaki czynią to wściekłe jaszczurki, po czym jego pokryta łuską dłoń opadła w stronę szerokiego pasa z ludzkiej skóry.

Trassończyk wyrzucił biodra do przodu, więżąc ogon pomiędzy kolanami, po czym skrzyżował nogi. Kończyna zawinęła się z ostrym trzaskiem i opadła bezwładnie. Reptilion ryknął i z pochwy w pasie wyciągnął sztylet, ale ze złamanym ogonem uwięzionym pomiędzy nogami przeciwnika nie był w stanie odwrócić się i zaatakować.

Na czele kolejki stary bariaur zmarszczył czoło i spojrzał znad swego kodeksu.

– Hej tam! Co to jest? – Wpatrywał się znad swoich szkieł na bulgoczącego coś khaastę. – Ludzie tu pracują. Jeśli nie potrafisz zachować ciszy, będę zmuszony poprosić cię, abyś wyszedł.

Khaasta szybko ukrył sztylet.

– Poprosssssić mnie, szszszebym wyszszszedł? – Wskazał pojedynczym żółtym pazurem na Trassończyka, który puścił jego ogon i kontynuował przepychanie się w kierunku kontuaru. – To ten kret jessst tym, kto ssssię wybija!

Bariaur przebiegł wzrokiem po nieuporządkowanej kolejce, po czym zwrócił swoje spojrzenie w stronę zbliżającego się Trassończyka.

– W tym gmachu obowiązują ustalone procedury. Musisz stać w kolejce jak wszyscy.

– Czyżbyś mnie nie znał, starcze? – Trassończyk odepchnął na bok oburzonego krasnoluda i dalej szedł do przodu. – Nie słyszałeś o zabójcy Hydry z Trassos, pogromcy Krokodyla z Hebros, zguby Abudryjskich Smoków, zbawcy Dziewic z Marmara...

Dotarł do kontuaru, a bariaur pochylił się nad blatem i spojrzał krzywo na Trassończyka, który kontynuował wymienianie swoich czynów:

– ... czempionie Królów z Ilyrii, zabójcy Chalcedońskiego Lwa...

– Nie, nie słyszałem o tobie – przerwał mu bariaur. – I wcale nie interesuje mnie, czego dokonałeś. Jeśli nie podporządkujesz się zasadom, każę cię usunąć.

Urzędnik rzucił znaczące spojrzenie w kierunku drzwi. Dwaj strażnicy stali teraz wewnątrz foyer, wpatrując się w Trassończyka, jakby cały czas oczekiwali z jego strony kłopotów.

– A co sss moim ogonem? – narzekał khaasta. – Sssą prawa przeciw łamaniu ogonów, sssą!

Strażnicy skinęli głowami, bardziej do siebie niż w stronę khaasty, po czym opuścili glewie jak do ataku i ruszyli naprzód. Tłum rozstępował się, ustępując im miejsca, a bariaur spojrzał z góry na Trassończyka.

– Czy to prawda? Czy zaatakowałeś tego reptiliona?

– Nie spowodowałem żadnej znaczącej szkody – odparł Trassończyk ostro, ponieważ to khaasta go obraził. – Odważył się zastawić mi drogę, a nawet ty musisz przyznać, że moje sprawy mają tutaj pierwszeństwo.

Bariaur uniósł brwi, po czym podniósł dłoń, by zatrzymać strażników.

– Czy zgłaszasz Nadzwyczajne Pierwszeństwo?

– Jeśli oznacza to, że mam prawo nie czekać, to owszem.

Bariaur oblizał usta, po czym uderzył dłońmi w blat i oparł się na łokciach.

– Właściwa procedura polega na ogłoszeniu Nadzwyczajnego Pierwszeństwa strażnikom, którzy następnie poświadczą, że posiadasz odpowiednie fundusze i odeskortują cię na początek kolejki, aby czynić jak najmniej zamieszania i uniknąć nieprzyjemnych incydentów takich jak złamania ogonów. – Urzędnik przybrał kwaśną minę i spojrzał na khaastę, po czym znowu spojrzał na Trassończyka. – Jednakże, ponieważ już dotarłeś do kontuaru, pominiemy poświadczenie i przejdziemy bezpośrednio do inkasacji. Możesz teraz przedłożyć opłatę.

– Opłatę?

– Dziesięć sztuk złota. – Oczy bariaura zza szkieł zdawały się większe i groźne. – W przeciwnym wypadku każdy skurl, który przeszedł przez te drzwi zgłaszałby Nadzwyczajne Pierwszeństwo, czyż nie?

Ponieważ Trassończyk nie przedłożył opłaty natychmiast, strażnicy ponownie ruszyli w jego stronę.

– Z polecenia Gmachu Mówców fałszywe oświadczenie jest naruszeniem Porządku Pani – rzekł wyższy, z którym Trassończyk wcześniej rozmawiał. – Naruszenia Porządku Pani karane są więzieniem na okres nie krótszy niż...

– Mam pieniądze!

Trassończyk postawił amforę na podłodze i oparł ją nogą o kontuar, po czym otworzył sakiewkę i odliczył złoto. Dziesięć sztuk pozwoliłoby na zakup sporej ilości wina, ale w Trassos zawsze mógł dostać je za darmo. Podał monety bariaurowi, który również je przeliczył, zapisał sumę do kodeksu, po czym wrzucił do otworu znajdującego się na powierzchni blatu.

– Czy życzysz sobie rachunek?

– Nie, życzę sobie...

Bariaur podniósł palec, by uciszyć Trassończyka, po czym spod blatu wyciągnął potężny żelazny dzwonek. Zadzwonił nim sześć razy. Pomimo iż uderzenia nie były specjalnie głośne, odbijały się echem w potężnej sali tak czysto, jak pieśń ptaka. W chwili gdy zamarło ostatnie echo, cichy pomruk zaczął wypełniać cały budynek. Troje młodych ludzi, ubranych w jasnoniebieskie uniformy z paskudnymi czerwonymi szarfami na ramionach, wynurzyło się zza rogu i stanęło na baczność przy kontuarze. Zza przeciwnego rogu nadeszło kolejnych sześciu strażników, każdy z nich w identycznej czerwonej zbroi płytowej jak ci pilnujący drzwi. Stanęli oni pomiędzy tłumem a kontuarem, trzymając swoje glewie w gotowości. Z głębi budynku dobiegał miarowy stukot czterech kopyt uderzających w marmurową podłogę.

Bariaur umoczył pióro w kałamarzu, po czym przesunął je nad kodeks i spojrzał na Trassończyka.

– Imię?

Trassończyk zawahał się, nie chcąc przyznać się publicznie do swej jedynej słabości. W holu rozległ się niecierpliwy pomruk i strażnicy zaczęli odpychać tłum.

Imię?

– Ja... uch, czemu moje imię jest ważne?

Bariaur zamrugał oczami.

– Mamy swoje procedury, krecie. Imię?

– Śmiesz mnie nazywać... – Trassończyk ugryzł się w język, przypominając sobie, że potrzebuje współpracy bariaura, by dotrzymać danej obietnicy. – Ja... uch... nie mogę podać mojego imienia.

Dochodzący z głębi budynku miarowy stukot kopyt narastał. Dwaj strażnicy przysunęli się bliżej Trassończyka.

– Nie możesz, czy nie podasz?

– Nie mogę. – Pomimo iż obecność strażników nie zrobiła na nim wrażenia, Trassończyk zmusił się do uprzejmej odpowiedzi. Jego zadanie nie wymagało od niego rozlewu krwi, a cechą prawdziwego mistrza było nie powodowanie niepotrzebnych szkód. – Nie znam mojego imienia. Nie mogę przypomnieć sobie nic, co było przed chwilą przebudzenia na wybrzeżu w okolicy Trassos, gdzie mieszkańcy w swojej dobroci opiekowali się mną do czasu, kiedy mogłem im podziękować za gościnę zabijając ogromną hydrę. W niedługi czas potem usłyszałem o potężnym krokodylu zagrażającym rybakom na rzece Hebros, więc wyruszyłem...

– Tak, tak, już to słyszałem – parsknął bariaur. – Ale co mam wpisać do kodeksu? Ten, który zabił Hydrę z Trassos, po czym zgromił Krokodyla z Hebros i tak dalej? Mam tylko jedną linijkę.

Trassończyk myślał przez chwilę, podczas której stukot kopyt dalej narastał. W końcu podniósł wzrok.

– Mieszkańcy Trassos nazywają mnie Bohaterskim Amnezjuszem. To powinno się zmieścić w jednej linijce.

Bariaur przytaknął, robiąc mądrą minę.

– A zatem Bohaterski Amnezjusz. – Nabazgrał to w swoim rejestrze, po czym znowu zanurzył pióro w kałamarzu. – A czy mogę wpisać Trassos, Warstwa Pierwsza, Arborea, jako twój dom?

Amnezjusz przytaknął.

– To jedyny dom, jaki znam.

Bariaur wpisał również to, po czym spojrzał na Trassończyka.

– Przyznam, że nie pamiętanie własnego imienia jest sprawą poważną, jednakże nie wydaje mi się, żeby było to Nadzwyczajne Pierwszeństwo. – Zanurzył pióro w kałamarzu i prawie z sympatią powiedział: – Cóż, wniosłeś jednak opłatę, a ja nie mogę ci jej zwrócić. Gdzie życzysz się udać najpierw? Biuro Spraw Ludzkich, czy może Komisja Ras Nieplanowych. Na mocy Edyktu o Nadzwyczajnym Pierwszeństwie wydanego przez Gmach Mówców możesz udać się na maksymalnie dziesięć wizyt, by uzyskać odpowiedź na jedno pytanie.

Amnezjusz poczuł nieoczekiwany ruch w żołądku.

– Możecie powiedzieć mi, kim jestem?

Bariaur cmoknął.

– Nie jestem upoważniony do udzielenia tej informacji. – Jego pióro cały czas znajdowało się nad kodeksem. – Moje obowiązki ograniczają się tylko do umawiania wizyt. A więc gdzie chciałbyś się udać?

Amnezjusz prawie powiedział, że do Biura Spraw Ludzkich, ale w ostatniej chwili znalazł w sobie siłę, aby oprzeć się pokusie. Kimkolwiek był, z pewnością był człowiekiem sławnym, a sławni ludzie nie przedkładali swoich osobistych potrzeb ponad dane obietnice.

– Jeśli nie wiesz, gdzie chcesz się udać, jestem uprawniony do pokazania ci listy.

Stukot kopyt w głębi budynku stał się tak głośny, że Trassończyk w każdej chwili spodziewał się ujrzeć wynurzającego zza rogu ogromnego bariaura. Spośród niecierpliwego tłumu zaczęły dobiegać sugestie, jedne bardziej, inne mniej grzeczne. Strażnicy odkrzykiwali, domagając się od ludzi spokoju i podporządkowania się przepisom. Amnezjusz musiał prawie krzyczeć, żeby jego odpowiedź została usłyszana wśród tego ryku.

– Nie przyszedłem tu, żeby dowiedzieć się o moje imię. Chcę się widzieć z Panią Bólu!

Stary bariaur zerwał swoje okulary, a w pomieszczeniu nagle zapadła cisza, jeśli nie liczyć potężnego echa stukotu podków na marmurowej posadzce. Urzędnik wychylił się za kontuar i, z na wpół uniesionymi siwymi, krzaczastymi brwiami, spojrzał z góry na Amnezjusza.

– Wybacz mi. Czy powiedziałeś Panią Bólu?

Amnezjusz przytaknął.

– Tak. – Wskazał na dużą amforę, którą wciąż opierał o kontuar. – Mam dla niej dar.

W tłumie rozległ się miejscami nerwowy śmiech, na który strażnicy odpowiedzieli ostrymi groźbami. Stukot kopyt po drugiej stronie kontuaru nagle ustał. Twarz bariaura przybrała barwę głębokiego szkarłatu.

– To nie jest czas na żarty, krecie! Zgłosiłeś alarm informacyjny!

– Nie żartuję – odparł Amnezjusz. – Niosę dar dla Pani Bólu. Moje pytanie brzmi: gdzie mogę znaleźć jej pałac?

Z tyłu kontuaru zabrzmiał przez chwilę stukot, po czym obok urzędnika pojawiła się samica bariaura, największa z tych, jakie Amnezjusz do tej pory widział – a przynajmniej o tym pamiętał – wyższa o głowę od swego towarzysza. Była tak duża, że jej otulony w jedwab szeroki kozi przód wystawał ponad krawędź kontuaru. Jej twarz była koścista i zaskakująco płaska, poza długim, wąskim nosem wiszącym jak basteja nad kreską ust. Włosy miała ufarbowane na ten sam jasnoniebieski kolor, co marmurowe ściany gmachu i nosiła je w długich, rozwichrzonych dredach, które jednak nie do końca zasłaniały zakrzywiające się na skroniach dwa złote rogi.

Amnezjusz poczuł, że ma otwarte usta. Szybko je zamknął i odwrócił wzrok. Rogi były swego rodzaju deformacją u samic bariaurów i nieprzyzwoitym byłoby się w nie wpatrywać.

Samica przez chwilę rozglądała się z dezaprobatą po tłumie, po czym zwróciła swoje spojrzenie na urzędnika.

– Dzwoniłeś na alarm, Perliczku?

Pomimo iż wymówiła to „Perliczku”, Erlik był dla Trassończyka wystarczająco popularnym imieniem, by podejrzewać, że obraziła go z premedytacją.

Nie patrząc w oczy samicy Erlik przytaknął.

– Tak, Madame Mok. – Urzędnik spojrzał do kodeksu mrużąc oczy i wskazał palcem właściwą linijkę. – Człowiek, niejaki Bohaterski Amnezjusz z Trassos, Arborea, Warstwa Pierwsza, zgłosił Nadzwyczajne Pierwszeństwo i przedłożył opłatę.

Madame Mok spojrzała na Trassończyka z wyrazem całkowitego niesmaku na twarzy....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin