Osadnicy.txt

(444 KB) Pobierz
James Oliver Curwood
OSADNICY
SPIS TREŚCI
Rozdział I OSADA W PUSZCZY	3
Rozdział II NOWI PRZYBYSZE	9
Rozdział III TOPIELCY	12
Rozdział IV TEK SPOŁECZEŃSTWA	18
Rozdział V WŁÓCZĘGA W PUSZCZY	26
Rozdział VI PRZYJAŹŃ I NIENAWIŚĆ	30
Rozdział VII NOCNE ŻYCIE	40
Rozdział VIII DWOJE DZIECI	46
Rozdział IX PRAWDZIWE ZWYCIĘSTWO	54
Rozdział X ZŁE PRZECZUCIA	59
Rozdział XI MIŁOŚĆ	65
Rozdział XII ZARAZA	74
Rozdział XIII WZAJEMNE PRZYSIĘGI	82
Rozdział XIV Z BIEGIEM LAT	88
Rozdział XV POWRÓT WĘDROWCA	94
Rozdział XVI ZAKLĘTY WRÓG	104
Rozdział XVII ROZPACZ	112
Rozdział XVIII OKROPNA ZJAWA	119
Rozdział XIX RUINA MARZEŃ	124
Rozdział XX ŚLEPIEC	133
Rozdział XXI SYN DONALDA MAC RAEGO	139
Rozdział XXII REZYGNACJA	147
Rozdział XXIII SPRAWIEDLIWOŚĆ	154
Rozdział XXIV UPRAGNIONA CISZA	161


Rozdział I
OSADA W PUSZCZY
Piotr Gourdon kochał Boga całym swym uczciwym, dzielnym sercem, a w to słoneczne, lipcowe popołudnie doznawał wprost wrażenia, że wielka głusza kanadyjska, która się rozpościera wokół, zanosi wraz z nim korne modły do stóp najwyższego Stwórcy. Piotr bowiem był synem leśnego włóczęgi, człowieka, którego ojciec również zmierzył bory przepastne, i przepłynął rzeki burzliwe, toteż zamiłowanie do przygód i natury miał we krwi; jedynie na łonie przyrody, śród dzikich ostępów i mateczników czuł jak jego dusza zespalała się z Bogiem, które to poglądy wywoływały lekki sprzeciw poczciwego katechety z St. Anne de Beaupre. Piotr ściśle łączył Stwórcę z przyrodą, i nie zamierzał zmieniać wiary aż do śmierci. Mimo że przebył na kolanach schody kościoła Św. Anny, mimo że święconą wodą uczynił na czole znak krzyża, że z lękiem pełnym czci spoglądał na stosy lasek i krukwi pozostawionych na znak wdzięczności przez tych, co przyszedłszy tutaj jako bezradne kaleki, odeszli jako ludzie zdrowi, zbywszy zarazem choroby duszy i ciała — mimo to wszystko, Piotr miał przekonanie najgłębsze, że tego słonecznego, lipcowego popołudnia znajduje się bliżej Boga, niźli w jakimkolwiek innym czasie i miejscu.
Żona jego, Józia, szczupła i wyczerpana, z odkrytą ciemną głową gorliwie i naiwnie modliła się w zachodzącym słońcu u boku męża, prosząc, by długa ich włóczęga w górę rzeki Św. Wawrzyńca dobiegła wreszcie kresu, i by mogli już raz wypocząć osiedliwszy się w jednym miejscu do końca swoich dni.
W głębi, nad strugą wypływającą z chłodnej gęstwy boru, chłopczyk łaził niestrudzenie na czworakach wśród zielonej trawy i pierzastych paproci poszukując leśnych truskawek, i mimo że pora jagód miała się już ku końcowi, buzia malca ociekała wciąż szkarłatnym sokiem.
Mężczyzna wskazał w dal, mówiąc:
— To jezioro sprawia zupełnie wrażenie czegoś żywego. Niby zaborcza ręka.
— Tak, z jeziora wycieka pięć strug, niby pięć palców — przyznała Józia, siadając ciężko na wielkim głazie. — Tylko, że wielki palec jest za długi w stosunku do innych.
Oto w jaki sposób miejscowość ta otrzymała swą nazwę „Pięć Palców" i po dziś dzień zachowała ją w tym samym brzmieniu.
Malec podbiegł do matki, niosąc jej pełną garstkę truskawek; mężczyzna zaś, wlazłszy na blok skalny, przyłożył dłonie do ust w kształcie tuby, nawołując póty, aż w odpowiedzi zabrzmiał inny głos spośród gęstwy sosen i jodeł, a po chwili na skraju lasu ukazał się Dominik Beauvais. Zarośnięta twarz tego ostatniego promieniała radosną ciekawością; żona jego, Maria, będąc drobnego wzrostu, musiała dobrze wyciągać nogi, by nadążyć za ogromnym mężem.
— Dobrze się tu będzie żyło! — rzekł. — To jest właśnie to, czego szukaliśmy.
Dominik przytwierdził z zapałem. Kobiety uśmiechały się. Było wesoło i przyjemnie. Malec szukał dalej w trawie truskawek. Taki już miał wiecznie pusty brzuszek.
Gdy wracali do obozowiska rozbitego w pewnej odległości przed dwiema godzinami, Piotr Gourdon ucałował gładkie włosy żony, po czym na całe gardło zaśpiewał dziką pieśń wioślarzy północnych, przejętą od ojca za owych dni, zanim w St. Anne Józia nawinęła mu się na oczy. Dominik zawtórował ochotnie poprzez gęsty zarost. Kobiety uśmiechały się słodziej i oczy miały bardziej błyszczące, gdyż skoro mężczyźni byli nareszcie zadowoleni, a miejsce pobytu ustalone, zmęczenie Józi i Marii pierzchło nieomal całkowicie.
Tegoż wieczoru, po kolacji, siedząc przy ognisku z płonącymi szczapami brzozowymi snuli przyjemne plany; a chociaż dziewięcioletni Joe wpełzł już między dery służące mu za legowisko, oczy kobiet zaś mrużyły się do snu, Piotr i Dominik napychali faje coraz to nowym tytoniem, słowami i myślą budując wspaniałe zamki na lodzie.
Młodzi i radośni, pełni dziarskiego zapału będącego spuścizną po przodkach włóczęgach, mieli pewność niezachwianą, iż najbliższy wschód słońca przyniesie im spełnienie dawno pieszczonych w sercu życzeń. Wreszcie Józia usnęła, z głową przytuloną tuż do głowy synka, przy czym usta jej, świeże i dziewczęce mimo macierzyństwa i długiej włóczęgi, miały wyjątkowo pogodny wyraz.
Piotr i Dominik, ćmiąc nadal fajki, słowami malowali przyszłość. Niebawem księżyc wypłynął ponad szczyty drzew sąsiednich; wielki, złoty, uśmiechnięty przyjaźnie w stronę nowych przybyszów. Od jeziora dął wiatr coraz chłodniejszy, aż wreszcie, z niezmierzonej dali doleciał typowy dźwięk północnej głuszy: wycie wilcze.
Dominik nasłuchiwał chwilę milcząc, po czym starannie wytrząsnął popiół z fajki na wyciągniętą prawą dłoń.
— Gdzie wilki polują, tam jest dużo zwierzyny, a gdzie dużo zwierzyny, tam się opłaca zastawiać sidła! — rzekł.
Teraz zabrzmiał nowy głos, na dźwięk którego serca obu mężczyzn przestały bić na chwilę. Było to echo raczej, odległe i już ginące, bardzo słabe i bardzo niewyraźne, a jednak dające się pochwycić na tle ogromnej ciszy leśnej.
— Statek — szepnął Piotr.
— Tak, statek! — potwierdził Dominik, podnosząc się na wpół jakby w pościgu za zamierającą melodią.
Działo się to bowiem przed półwiekiem, gdy w tamtych stronach łatwiej było o wycie wilków, niż o gwizd parowca.
Osadnicy posnęli. Żółty księżyc piął się coraz wyżej, aż stanął tuż ponad ich głowami. W głębokim lesie poruszały się cienie, niby żywe istoty. Wyły wilki, podchodząc wybraną zdobycz, by umilknąć nad świeżym padłem. Ciemność pulsowała energią. Pierzaste sowy ważyły się niby duchy na rozpostartych skrzydłach. Dziesiątki bacznych oczu stróżowały obóz śpiących ludzi. Jeżozwierz zawieruszył się w pobliżu gaworząc i chichocząc na swój zwykły, niemądry sposób. Kozioł czując niemiły zapach tupnął kopytkiem i świsnął ostrzegawczo. Coś szeptało wśród wierzchołków jodeł. Z nieprzebytych ostępów wynurzały się zwierzęta stąpając bezszelestnie futrzanymi łapami. Małe ptaszki, milczące za dnia, świergoliły przez sen.
Pasmo księżycowego blasku oświetliło twarz Józi, nadając jej urodzie wyraz nieziemskiego wprost uduchowienia. Chłopczyk śnił o czymś miłym. Piotr spał z głową ukrytą w zgięciu ramienia. Dominik obrócił ku niebu brodate oblicze, surowe i groźne na pozór, jak gdyby trzymając straż u boku maleńkiej, zmęczonej żony. Tak minęła noc i nadszedł świt, budząc wędrowców hałaśliwym gwarem mrowia rudych wiewiórek, zamieszkujących w niezliczonej ilości ten ziemski zakątek, którego piękna i ciszy nie zniweczyła dotychczas obecność ludzka.
Pierwszego zaraz dnia topory Dominika i Piotra poczęły czynić wyłom w pachnącej żywicą leśnej ścianie. Lecz wprzódy rozejrzeli się jeszcze w okolicy, mającej odtąd stanowić ich siedzibę.
W głębi rosła się puszcza, przecięta skarpami urwistych parowów, wężowiskiem strug, z ukrytą tu i ówdzie łączką lub mokradłem. Ten sam kraj dziki, bezludny rozpościerał się milami, aż po odległe, morskie wybrzeże, wzdłuż którego taiły się z rzadka mizerne ludzkie sadyby. Sosny w borze świeciły mosiężną barwą pni, czernią uschłych konarów, zielenią młodych igieł; słońce złociło murawę na kotlinach i pagórkach. Lecz Piotr wyobrażał sobie, jak te same dolinki i wzgórza pociemnieją podczas burzy lub jak je zimą skuje biel śniegu i lodu. Wiedział, że wiosną wezbrane wody potoków, strug i rzeczek ruszą hucząc we wściekłym pędzie, więc serce rosło mu z uciechy, bowiem lubił donośny głos i niepowstrzymany pęd żywiołów.
Miejsce na osadę obrali na krańcu małej zatoczki, która drążąc wąską smugą kamieniste wybrzeże jeziora, tworzyła najdłuższy z pięciu wodnych palców. Na jeziorze fala, lekko wzburzona nawet wśród największej ciszy, szemrała dniem i nocą. Lecz długie pasmo wody wąskie i wygięte, niby przełamany w połowie palec, miało łagodną barwę przetykanej srebrem zieleni. Pływały po nim mewy, pokrzykując przyjaźnie w stronę osadników; na białym piasku zaś było pełno śladów łap zwierzęcych oraz łapek ptasich, gdyż stworzenia leśne baraszkowały tutaj chętnie, przychodząc ugasić pragnienie.
Pomiędzy pogodną tonią a chłodną gęstwą boru, była gładka przestrzeń porośnięta soczystą murawą, malownicza jak zakątek parku. Na jej krańcu, w cieniu pierwszych jodeł, Piotr i Dominik wbili kolki, odmierzyli prostokąt, słowem szykowali teren pod przyszłą budowę.
Dni biegły. Co rano chór rudych wiewiórek witał pierwszy błysk słońca. W ciągu letnich godzin brzmiał niestrudzenie łoskot siekier, rozlegał się śmiech i gwar. Piotr śpiewał pełnym głosem pradziadowe pieśni, przy czym Dominik wtórował mu nieraz fałszywie, choć z przejęciem. Świergot ptasi oraz śmiech kobiet miały tę samą nutę. Józia i Maria przypominały sobie lata panieńskie, malec zaś wskazywał im coraz to nowe plantacje jagód, ukryte pośród mchu i paproci w malowniczych zakątkach.
Wtargnięcie ludzkich istot było na razie dla puszczy rzeczą zupełnie nową, toteż czas jakiś przyroda boczyła się jak gdyby. Lecz że ptaki i wiewiórki dały dobry przykład, więc inne zwierzęta poszły niebawem za ich namową. Jeleń zbiegał o zmierzchu do wodopoju, a wielkie łopaty łosia chrobotały po nazbyt zwarto stojących pniach. Sikorki łowiły okruchy chleba prawie spod ręki; drozdy, podlatując tuż, wrzeszczały wyzywająco jak Indianie, a kukułk...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin