James Olivier Curwood Tajemnica Johna Keitha SPIS TREŚCI ROZDZIAŁ I JAK UMIERAŁ CONNISTON 3 ROZDZIAŁ II DLACZEGO KEITH ZABIŁ 6 ROZDZIAŁ III NA POŁUDNIE 10 ROZDZIAŁ IV PRINCE ALBERT 14 ROZDZIAŁ V ŁAPACZ LUDZI 18 ROZDZIAŁ VI CHIŃCZYK 21 ROZDZIAŁ VII CHATKA 25 ROZDZIAŁ VIII CÓRKA SĘDZIEGO KIRKSTONE'A 28 ROZDZIAŁ IX TAJEMNICZY GOŚĆ 32 ROZDZIAŁ X POZDROWIENIE SZAN TUNGA 36 ROZDZIAŁ XI TRWOGA 40 ROZDZIAŁ XII JUDDY 42 ROZDZIAŁ XIII KUFER CONNISTONA 45 ROZDZIAŁ XIV WSPOMNIENIA 48 ROZDZIAŁ XV OPUSZCZONY DOM 50 ROZDZIAŁ XVI TRUDNA GRA 52 ROZDZIAŁ XVII SYTUACJA SIĘ WIKŁA 55 ROZDZIAŁ XVIII ŻMIJA 58 ROZDZIAŁ XIX DZIESIĘĆ DNI 61 ROZDZIAŁ XX POCZĄTEK KOŃCA 63 ROZDZIAŁ XXI KSIĄŻĘ KAO 65 ROZDZIAŁ XXII MORD 67 ROZDZIAŁ XXIII UCIECZKA 71 ROZDZIAŁ XXIV W GÓRACH 74 ROZDZIAŁ XXV KONIEC 78 ROZDZIAŁ I JAK UMIERAŁ CONNISTON Pomiędzy Connistonem z Królewskiej Konnej Policji a zbrodniarzem Keithem istniało uderzające podobieństwo postaci i rysów. Oczywiście obaj wiedzieli o tym. Zadzierzgnęło to nawet między nimi pewną nić ufności. Tworzyło nieuchwytną, a jednak silną duchową więź, narzucając nieraz Connistonowi chęć postępowania niezgodnie z obowiązkiem. Przez ostatni miesiąc wręcz dławił w sobie te porywy. Był przedstawicielem prawa. Był uosobieniem prawa nawet. Od dwudziestu siedmiu miesięcy ścigał Keitha i wciąż tkwił mu w mózgu jeden z paragrafów otrzymanej instrukcji. „Nie wracać, zanim się nie uda schwytać zbrodniarza żywym lub martwym!" Inaczej mówiąc... Chrapliwy kaszel pogmatwał mu bieg myśli, a Keith, słysząc jęk bólu, który wraz z krwią wybiegł na wargi chorego, zbliżył się śpiesznie i silnym ramieniem podparł mu plecy. Obaj milczeli, lecz po chwili Conniston starł krew i roześmiał się cichutko, jakkolwiek w oczach miał jeszcze ślad cierpienia. Położył dłoń na przegubie ręki Keitha, w miejscu, gdzie dotąd czerwieniało wspomnienie kajdan. Ten widok uprzytomnił mu ponurą rzeczywistość. Prawdę mówiąc los dziwacznie splątał przędzę ich przeznaczeń. — Dziękuję ci, stary druhu! — rzekł Conniston. — Dziękuję! Ponad ich głowami szalał wściekle podbiegunowy huragan, jak gdyby usiłując zmiażdżyć maleńką chatę zbudowaną wśród brunatnosiwej pustyni na samym końcu świata. W porywach wichru brzmiały rozdzierające łkania, dziwaczne zgrzyty i przeraźliwe wycia, a gdy wreszcie orkan zamarł i nastała niesamowita cisza, dwaj mężczyźni czuli, jak zmarzły grunt pod ich stopami drga wstrząsany dalekim łomotem kruszących się lodowych pól. Wraz z dygotem ziemi płynął zdławiony lecz uparty grzmot; niby odległy huk gromów z placu boju, przerywany czasem, gdy szklista góra pękała na dwoje, rykiem podobnym do głosu ciężkiego działa. W Zatoce Hudsona miliardy ton lodu rwały naprzód, krusząc i miażdżąc wszystko po drodze niby dzikie zastępy Hunów. — Połóż się lepiej! — doradził Keith. Zamiast usłuchać Conniston wstał i z wolna podszedł do stołu, na którym płonęła lampa napełniona foczym tłuszczem. Idąc zataczał się trochę. Siadł. Keith siadł naprzeciwko. Pomiędzy nimi leżała wyświechtana talia kart. Conniston machinalnie począł ją rozrzucać palcami, a jednocześnie spojrzał na Keitha i uśmiechnął się blado. — To wszystko jest diablo dziwaczne! — rzekł. — Prawda, Keith? Dziwaczne i zabawne? Conniston był Anglikiem i jego błękitne oczy lśniły chłodną ironią. — Dziwaczne, lecz wcale nie zabawne! — odparł Keith. — Owszem, zabawne! — upierał się Conniston. — Właśnie dwadzieścia siedem miesięcy temu, do terminu brakuje zaledwie trzech dni, byłem wysłany, żeby ciebie schwytać, Keith! Kazano mi dostać cię żywego lub martwego i po upływie dwudziestu sześciu miesięcy schwytałem cię żywcem. Prawdę mówiąc zasłużyłeś raczej na sto lat szczęścia niż na stryczek, za wytrwałość, z jaką wymykałeś mi się z rąk. Nim cię dostałem, przeszedłem siedem kręgów piekielnych. Marzłem, głodowałem, tonąłem! W ciągu półtora roku ni razu nie oglądałem twarzy białej kobiety. To było straszne! Ale zwyciężyłem wreszcie! W tym właśnie jest cały komizm sytuacji. Zwyciężyłem ciebie, schwytałem ciebie i na przegubach twoich rąk po dziś dzień widnieje świadectwo tej prawdy. Wygrałem! Zgadzasz się z tym, prawda? Musisz być szczery, stary druhu, przecież to było moje ostatnie zadanie... Końcowe zdanie wypowiedział głosem złamanym i pełnym żalu. Keith skinął głową. — Wygrałeś! — rzekł. — Wygrałeś tak dalece, że odmroziłeś sobie płuca! — Nie skorzystałeś z tego! — przerwał Conniston. — Keith, tu właśnie zaczyna się zabawa! Tu wchodzi do gry komizm! Byłeś w kajdanach i nieodwołalnie przeznaczony na szubienicę, gdy trzask! fala mrozu nadgryzła mi płuca i karty się zmieniają. A ty, zamiast postąpić ze mną tak, jak ja miałem zamiar postąpić z tobą, zamiast zabić mnie lub uciec, gdy byłem bezsilny, Keith, stary druhu, ty starałeś się mnie wyleczyć! Czyż to nie jest zabawne? Czyż cokolwiek mogłoby być śmieszniejsze? Wyciągnął rękę poprzez stół i chwycił dłoń Keitha. Potem skulił się znów, schylił głowę i dygotał, wstrząsany nowym atakiem chrapliwego kaszlu. Keith wyczuwał mękę towarzysza w ostrym uścisku jego palców. Gdy wreszcie Conniston uniósł głowę, na jego wargach widniała znów smuga krwi. — Widzisz, ustaliłem swój termin niemal co do dnia! — ciągnął Anglik wytarłszy uprzednio krew szmatą już pełną czerwonych plam. — Dziś mamy czwartek. Nie zobaczę już niedzieli. Skonam w piątek nocą, albo najdalej w sobotę rano. Obserwowałem niejednokrotnie, jak postępuje choroba przy odmrożeniu płuc. Rozumiesz, mam przed sobą dwa pewne dni i jeden wątpliwy. Potem musisz wykopać jamę i pochować mnie. Wtenczas przestanie cię obowiązywać słowo honoru, które mi dałeś, gdy zdjąłem ci kajdany. Więc pytam cię, co zamierzasz wówczas uczynić? Na twarzy Keitha widniały głębokie bruzdy, żłobione rylcem bólu i tragicznych przeżyć. Wczoraj porównywali swój wzajemny wiek. Keith miał trzydzieści osiem lat i był mało co młodszy od człowieka, który ścigał go ongiś, a teraz umierał w godzinie wątpliwego triumfu. Poprzednio nigdy nie omawiali jasno sytuacji. Dla Keitha była to kłopotliwa rzecz, gdyż jakkolwiek mógłby w swoim czasie zamordować prześladowcę, dziś nie ośmielał się powiedzieć mu, że śmierć jest blisko..Teraz, gdy Conniston samorzutnie określił czas trwania własnej męki — a uczynił to z zadziwiającym spokojem — z ramion Keitha spadł straszny ciężar. Poprzez szerokość stołu patrzyli sobie w oczy i tym razem palce Keitha zwarły się na przegubie dłoni Connistona. W słabym świetle wyglądali jak dwaj bracia. . — Co zamierzasz uczynić? — powtórzył Conniston. Twarz Keitha jakby nagle się postarzała. — Sądzę, że powrócę tam! — rzekł ciężko. — Myślisz wracać nad zatokę Coronation? Do tej śmierdzącej eskimoskiej wsi? Jeśli to uczynisz, zwariujesz. — Mam nadzieję, że tak! — rzekł tępo Keith. — Zresztą brak mi wyboru! Wiesz o tym dobrze. Tak, ty przede wszystkim wiesz, jak mnie tropią. Gdybym poszedł na południe... Conniston w zadumie skinął głową. — Tak, oczywiście! — przyznał. — Ścigają cię zaciekle, a ty wodzisz ich za nos. Jednak schwytają cię w końcu nawet tam. Doprawdy, szkoda!... Dłonie ich się rozdzieliły. Conniston nabił fajkę i zapalił ją. Keith dostrzegł, że ręce policjanta nie drżą ani trochę. Zaiste, Conniston miał stalowe nerwy. — Przykro mi... — zaczął znowu Anglik. — Lubię ciebie! Wiesz, Keith, chciałbym, żebyśmy się urodzili braćmi i żebyś nie zamordował człowieka! Tej nocy, gdy założyłem ci kajdanki, czułem się doprawdy wcielonym diabłem. Nie mówiłbym ci tego, gdyby nie moje płuca. Lecz teraz nie ma sensu czegokolwiek taić. To podła rzecz kazać komuś żyć w takim kraju i w ciągu trzech lat zmuszać go do ukrywania się po dziurach niby szczur, by wreszcie zaprowadzić go na szubienicę. Wiem, że w twoim wypadku jest to bezwzględnie źle! Czuję to. Nie chcę cię bynajmniej zmuszać do wyjawiania twych tajemnic, stary, ale przyznam, nie wierzę w wyniki śledztwa. Poszedłbym o zakład, że nie jesteś takim, jakim cię odmalowało prawo. I rad bym wiedzieć, dlaczego zabiłeś sędziego Kirkstone'a? Pięści Keitha zwarły się pośrodku stołu. Conniston dostrzegł, że błękitne oczy zbiega poczerniały raptem i że zapłonął w nich dziki ogień. W chacie zapadła niezwykła cisza, a nieustanne, denerwujące naszczekiwanie białych lisów rozbrzmiało głośniej na tle oddalonego huku pękających lodów. ROZDZIAŁ II DLACZEGO KEITH ZABIŁ — Dlaczego zabiłem sędziego Kirkstone'a? — powtórzył Keith ogromnie wolno. Zaciśnięte mięśnie zwiotczały, ale w oczach płonął wciąż dziki błysk. — Jakie były wyniki śledztwa? — Żeś go zamordował z zimną krwią i że honor policji będzie wystawiony na szwank, jeżeli nie uda się ciebie powiesić! — Są różne punkty widzenia! A gdybym ci powiedział, że nie zabiłem sędziego Kirkstone'a?! Conniston pochylił się naprzód nieco zbyt gwałtownie. Straszny kaszel porwał go znowu, a gdy minął, jego oddech wydzierał się z piersi chrapliwie i świszcząco, jakby wydobywał się spod mocnego knebla. — Mój Boże, Keith! — westchnął. — Nie umrę ani w sobotę, ani w niedzielę, tylko jutro... — Nie. Mylisz się! — zaprzeczył Keith czując, jak mu coś twardego staje w gardle. — Musisz się położyć! Conniston na nowo zebrał siły. — I umrzeć w legowisku jak królik! Dziękuję ci, stary druhu! Idzie mi teraz o wydobycie prawdy, a wszak nieładnie kłamać umierającemu... Czy zabiłeś sędziego Kirkstone'a? — Nie wiem! — odpowiedział z wolna Keith, patrząc uparcie w oczy tamtego. — Myślę, że nie, ale pewności nie mam. Poszedłem tej nocy z zamiarem otrzymania odeń zadośćuczynienia lub też zabicia go. Chciałbym, Conniston, żebyś mógł spojrzeć na tę kwestię z mego punktu widzenia. Mógłbyś to uczynić, gdybyś znał mojego ojca. Widzisz, matka mi umarła, gdy byłem maleńki, więc rośliśmy wraz z ojcem jak dwaj koledzy. Zdaje mi się, że nawet nie myślałem o nim nigdy jak tylko o ojcu. Ojciec to rzecz zwykła. On był czymś więcej. Od dnia, gdy skończyłem dziesię...
mehikos