razdzial 7.docx

(30 KB) Pobierz

Rozdział 7

Musiałem czekać kiedy wróciłem do szkoły. Ostatnia godzina lekcji nie
skończyła się jeszcze. To się dobrze składało, bo miałem kilka rzeczy do
przemyślenia i potrzebowałem trochę samotności.
Jej zapach pozostał w samochodzie. Otworzyłem okna, pozwalając by mnie
zaatakował, próbując przyzwyczaić się do uczucia świadomego ognia w moim
gardle.
Pociąg fizyczny.
To była kłopotliwa sprawa do rozmyślań. Tyle stron, tyle różnych znaczeń i
poziomów. Nie zupełnie to samo co miłość, ale związane ze sobą nierozerwalnie.
Nie miałem pojęcia czy Bella była dla mnie atrakcyjna. Czy jej umysłowa cisza
robiła się jakoś bardziej i bardziej frustrująca jak wpadałem w gniew? Lub czy
był jakiś limit który w pewnym momencie bym osiągnął?
Starałem się porównać jej fizyczne reakcje z innymi, jak z sekretarką czy
Jessicą Stanley, ale było ono nie do rozstrzygnięcia. Te same znaki - zmienne
uderzenia serca i oddychania – mogły po prostu oznaczać strach, szok czy
niepokój tak samo jak zainteresowanie. Wydawało się nieprawdopodobne, że
Bella mogła się cieszyć myślami takimi jakie zwykle miała Jessica Stanley. Mimo
wszystko, Bella świetnie wiedziała, że ze mną nie wszystko było w porządku,
chociaż nie wiedziała dokładnie co. Dotknęła mojej lodowatej skóry i
odskoczyła z zimna.
A jednak… pamiętałem te fantazję, które mnie odrzucały, ale rozpamiętywałem
je teraz z Bellą na miejscu Jessici
Oddychałem teraz szybciej, ogień drapał mnie z góry na dół w gardle.
A co by było jeśli to Bella wyobrażała by sobie mnie obejmującego ramionami
jej kruche ciało? Czuła mnie trzymającego ją blisko siebie, a potem kładącego
moją rękę pod jej podbródkiem? Odgarniającego ciężką kurtynę jej czarnych
włosów z jej rumieniącej się twarzy? Śledzącego linię jej pełnych warg
opuszkami palców? Przybliżającego moją twarz tak blisko jej, że mógłbym
poczuć jej ciepły oddech na ustach? Wciąż przybliżającego się…
Ale zaraz wyrwałem się z tych fantazji, wiedząc, tak jak wiedziałem kiedy
Jessica marzyła sobie o takich rzeczach, co by się stało jak bym się tak do niej
zbliżył.
Atrakcyjność była niemożliwą rozterką, ponieważ ja już byłem atrakcyjny dla
Belli w najgorszy z możliwych sposobów.
Czy chciałem żeby Bella była pociągająca dla mnie, jak kobieta dla
mężczyzny?
Nie, to było złe pytanie. Właściwe było czy powinienem chcieć by Bella była
dla mnie atrakcyjna w ten sposób i odpowiedzą było nie. Bo nie byłem
człowiekiem i to nie było w porządku w stosunku do niej.
Każdą cząstką mojego istnienia, pragnąłem być normalnym mężczyzną, tak
żebym mógł trzymać ja w moich ramionach bez ryzykowania jej życia. Żebym
mógł snuć swoje własne fantazje, fantazje które nie skończyły by się widokiem
jej krwi na moich rękach, jej krwią która była by widoczna w moich oczach.
Moja pogoń za nią była niewybaczalna. Jaki rodzaj związku mógłbym jej
oferować, kiedy nawet zwykły dotyk mógł się dla niej skończyć śmiercią?
Objąłem głowę rękami.
To było nawet bardziej mylące, bo jeszcze nigdy nie czułem się tak ludzko
przez całe moje życie – nawet wtedy kiedy byłem człowiekiem, jak mogłem
sobie przypomnieć. Kiedy nim byłem, moje wszystkie myśli były zajęte chwałą
żołnierską. Pierwsza Wojna Światowa szalała przez większą część mojego okresu
dorastania i brakowało mi tylko 8 miesięcy do moich osiemnastych urodzin
kiedy hiszpańska grypa uderzyła… Miałem tylko niejasne wrażenia tych
ludzkich lat, ciemne wspomnienia które blakły z każdą mijającą dekadą.
Najjaśniej pamiętam moją matkę, i czułem wiekowy ból kiedy pomyślałem o jej
twarzy. Przypominałem sobie blado jak bardzo nienawidziła przyszłości do
której ochoczo się wyrywałem, modląc się każdej nocy kiedy ona marzyła żeby
ta „okropna wojna” się wreszcie skończyła… Nie miałem innych wspomnień
innego rodzaju tęsknoty. Poza miłością mojej matki, nie było żadnej innej która
mogła sprawić, że bym został…
To było dla mnie zupełnie nowe. Nie miałem żadnych podobieństw, żadnych
porównań.
Miłość, którą czułem do Belli przyszła czysta, ale teraz wody były mętne.
Chciałem tak bardzo jej dotknąć. Czy ona czuła to samo?
To nie ma znaczenia, przekonywałem się nieustannie.
Spojrzałem na moje białe ręce, nienawidząc ich twardości, ich zimna, ich
nieludzkiej siły…
Podskoczyłem kiedy otworzyły się drzwi.
Ha. Złapałem Cię z zaskoczenia. Po raz pierwszy.
Pomyślał Emmett wślizgując się na siedzenie.
- Założę się, że Pani Goff myśli, że bierzesz narkotyki, byłeś tak nieobliczalny
ostatnio. Co robiłeś?
- Robiłem… dobre uczynki.
Co?
- Opiekowałem się chorym, coś w tym rodzaju. – zachichotałem.
To go zmyliło jeszcze bardziej, ale wtedy zrobił wdech i poczuł zapach
rozchodzący się w samochodzie.
- Och. Znów ta dziewczyna?
Skrzywiłem się.
To się robi coraz bardziej dziwne.
- I mnie to mówisz. – wymamrotałem.
Znów zaczerpnął powietrza.
- Hmm, ona ma jednak pewien smak, no nie?
Warknięcie wydobyło się z moich usta jeszcze zanim przeanalizowałem jego
słowa, automatyczna reakcja.
- Spokojnie, dzieciaku. Tak tylko gadam.
Nadeszli inni. Rosalie wyczuła zapach i rzuciła mi wściekłe spojrzenie, wciąż
nie mogąc dać sobie spokoju ze swoją irytacją. Zastanawiałem się jaki miała
teraz problem, ale wszystko co mogłem tylko usłyszeć to były tylko obelgi.
Nie podobała mi się także reakcja Jaspera. Tak jak Emmett, zauważył on także
urok zapachu Belli. Nie żeby był on dla nich tak samo pociągający jak dla mnie.
Zasmuciło mnie to, że dla nich też był taki słodki. Jasper nie miał tak silnej
woli…
Alice podskoczyła na moją stronę i wyciągnęła rękę w stronę kluczyków od
furgonetki Belli.
- Widziałam tylko, że byłam. – powiedziała, niejasno, jak to miała w zwyczaju
– Będziesz musiał mi powiedzieć dlaczego.
- To nie oznacza, że…
- Wiem ,wiem. Poczekam. Nie potrwa to długo.
Westchnąłem i podałem jej kluczyki.
Podążyłem za nią do domu Belli. Deszcz uderzał jak milion małych
młoteczków, tak głośno, że może ludzki słuch Belli mógł nie usłyszeć odgłosów
silnika furgonetki. Obserwowałem jej okno, ale nie wyjrzała przez nie. Może jej
tam nie było.
Nie było żadnych myśli do usłyszenia.
Zrobiło mi się smutno, że nie mogłem ich usłyszeć chociaż na tyle, żeby się
upewnić czy była szczęśliwa lub chociaż bezpieczna.
Alice wdrapała się powrotem i popędziliśmy do domu. Drogi były puste, więc
zajęło nam to tylko parę minut. Weszliśmy razem do domu i rozeszliśmy się do
naszych własnych rozrywek.
Emmett i Jasper byli w połowie swojej zawiłej rozgrywki szachowej, w której
wykorzystywali osiem plansz – rozciągających się wzdłuż tylnej, szklanej ściany
– i ich własne skomplikowane zasady. Nie pozwolili by mi grać; jedynie wciąż
Alice chciała to robić.
Alice podeszła do swojego komputera, tuż w koncie przy nich i mogłem
usłyszeć jak jej monitory budzą się do życia. Pracowała nad projektem garderoby
Rosalie, ale ta nie dołączyła do niej dzisiaj, żeby stać za nią i decydować o
cięciach i kolorach kiedy ręka Alice przesuwała się po wrażliwych monitorach
(Carlisle i ja musieliśmy ulepszyć trochę system, tak żeby odpowiadała im nasza
temperatura). Zamiast tego, dzisiaj Rosalie rozciągnęła się na sofie i zaczęła
przeskakiwać przez dwadzieścia kanałów na sekundę, nigdy się nie zatrzymując.
Mogłem usłyszeć jej myśli w których debatowała czy nie pójść do garażu i
pokręcić jej BMW.
Esme była na górze, nuciła nad nowym zestawem niebieskich odbitek.
Po chwili Alice oparła głowę o ścianę i zaczęła bezgłośnie mówić o
następnych ruchach Emmetta – który siedział na podłodze tyłem do niej - do
Jaspera, który utrzymywał bardzo jednolity wyraz twarzy kiedy zbił ulubionego
rycerza Emmetta.
A ja, po raz pierwszy od tak długiego czasu, że prawie się zawstydziłem,
usiadłem do wspaniałego fortepianu usytuowanego tuż przed wejściem.
Przebiegłem delikatnie ręką po klawiszach, sprawdzając tony. Wciąż był
perfekcyjnie nastrojony.
Na górze, Esme przerwała swoje zajęcia i przekrzywiła głowę.
Edward znów gra.
Pomyślała radośnie, szeroko się uśmiechając. Wstała od biurka i cicho
przemknęła się na szczyt schodów.
Dodałem harmonizującą się z resztą linię, pozwalając jej się przeplatać z
główną melodią.
Esme westchnęła z radością, usiadła na górnym stopniu i oparła głowę o
balustradę.
Nowa piosenka. Już tak dawno . . . Co za cudowny ton.
Pozwoliłem by melodia podążyła w nowym kierunku, dodając linie basowe.
Edward znów komponuje?
Pomyślała Rosalie, a jej zęby zacisnęły się w zaciętym oburzeniu.
W tej chwili się potknęła i mogłem usłyszeć jej ukrytą obrazę. Dlaczego była
takim kiepskim nastroju w związku ze mną. Dlaczego zabicie Izabelli Swan nie
ruszało wcale jej sumienia.
Z Rosalie, zawsze chodzi o próżność.
Muzyka gwałtownie się zatrzymała i zaśmiałem się zanim mogłem się
powstrzymać, ostre szczeknięcie uciechy, które szybko zanikło jak przyłożyłem
rękę do ust.
Rosalie obróciła się żeby przeszyć mnie spojrzeniem, jej oczy błyszczały furią.
Emmett i Jasper też obrócili się żeby popatrzeć, a ja usłyszałem zmieszanie
Esme. Była na dole w mgnieniu oka, obrzucając mnie i Rosalie spojrzeniami.
- Nie przestawaj, Edward.- Zachęciła po napiętym momencie.
Zacząłem znów grać, odwracając się plecami do Rosalie, bardzo starając się
powstrzymać szeroki uśmiech pojawiający się na mojej twarzy. Zerwała się
szybko na nogi i wypadła z pokoju, bardziej zła niż zażenowana. Ale mimo
wszystko trochę jednak była.
Jeśli powiesz cokolwiek, zapoluję na Ciebie jak na psa.
Zdusiłem następny atak śmiechu.
- Co jest, Rose? – zawołał za nią Emmett. Rosalie się nie odwróciła. Szła
sztywno dalej, prosto do garażu, a potem wślizgnęła się pod samochód, tak jak
by chciała się tam zakopać.
- O co poszło?
- Nie mam najbledszego pojęcia. – skłamałem gładko.
Emmett jęknął, sfrustrowany.
- Graj dalej. – ponagliła Esme. Moje ręce znów się zatrzymały.
Kiedy mnie o to prosiła, podeszła i położyła ręce na moich ramionach.
Utwór był zachwycający, jednak niekompletny. Zabawiałem się łącznikiem,
ale nie brzmiało to jakoś właściwie.
- Jest urocze. Ma już jakiś tytuł?
- Jeszcze nie.
- Jest do tego jakaś historia? – zapytała z uśmiechem w głosie. Sprawiało jej to
tak wielką przyjemność, że poczułem się winny z powodu zaniedbywania
muzyki. Było to samolubne.
- To jest… kołysanka, jak sądzę. – Znalazłem odpowiedni łącznik w tej samej
chwili. Dopasował się łatwo do głównej części utworu, brzmiąc własnym
życiem.
- Kołysanka. – powiedziała sama do siebie.
Była historia do tej melodii i kiedy ją tylko ujrzałem, poszczególne kawałki
utworu dopasowały się do siebie bez wysiłku. Historia opowiadała o śpiącej
dziewczynie w małym łóżku, gęste czarne włosy, rozrzucone, poskręcane jak
wodorosty na poduszce…
Alice pozostawiła Jaspera jego własnemu losowi i podeszła żeby usiąść obok
mnie na stołku. Jej dźwięczny, jak dzwonki głos zarysował samą melodię, dwie
oktawy wyżej, bez słów.
- Podoba mi się. – wymamrotałem – A jak z tym?
Dodałem jej linię do harmonii – moje ręce przebiegały teraz poprzez klawisze,
starając się scalić wszystkie kawałki razem – modyfikując je trochę, kierując w
inne strony…
Podłapała nastrój i zaśpiewała razem z nim.
- Tak. Idealnie.
Esme ścisnęła moje ramiona.
Ale już widziałem zakończenie, wraz z głosem Alice unoszącym się nad
melodią i obierającym inny kierunek. Mogłem zobaczyć jak utwór musi się
zakończyć, ponieważ śpiąca dziewczyna była idealna na swój sposób i
jakakolwiek zmiana była by zła, smutna. Melodia popłynęła w tą stronę jak
tylko to sobie uświadomiłem, coraz wolniej i wolniej. Głos Alice także zwolnił,
stał się bardziej poważny, ton który rozbrzmiewał echem po łukach tlącej się
płomieniami świeczek katedry.
Zagrałem ostatnią nutę, pochylając się w stronę klawiszy.
Esme pogłaskała mnie po włosach.
Będzie dobrze, Edward. To pójdzie w jak najlepszym kierunku. Zasługujesz na
szczęście, synu. Przeznaczenie jest ci to winne.
- Dzięki. – wyszeptałem, pragnąc w to uwierzyć.
Miłość nie zawsze przychodzi w niekłopotliwych paczkach.
Zaśmiałem się bez humoru.
Ty, ze wszystkich ludzi na całej tej planecie, jesteś prawdopodobnie najlepiej
przygotowany do radzenia sobie z tak trudnym problemem. Jesteś najlepszy z nas
wszystkich.
Westchnąłem. Każda matka by tak powiedziała.
Esme była wciąż pełna radości, że moje serce zostało dotknięte po tak długim
okresie czasu, nie zważając na potencjalna tragedię. Już myślała, że na zawsze
będę sam…
Ona też Cię pokocha, pomyślała nagle, zaskakując mnie kierunkiem jej myśli.
Jeśli jest mądrą dziewczyną. Uśmiechnęła się. Nie mogę sobie wyobrazić nikogo
tak ułomnego, że nie mógłby zobaczyć jak ujmujący jesteś.
- Mamo, przestań, sprawiasz, że się rumienię. – zacząłem się droczyć. Jej słowa,
chociaż nieprawdopodobne, rozchmurzyły mnie.
Alice zaśmiała się i wybrała z górnej półki „ Serce i duszę” Uśmiechnąłem się
szeroko i dokończyłem z nią w prostej harmonii. Potem uradowałem ją
wykonaniem „Pałeczki”.
Zachichotała, a potem westchnęła.
- Tak bym chciała żebyś mi powiedział dlaczego tak śmiałeś się z Rose. –
powiedziała – Ale widzę, że nic z tego.
- Nie bardzo.
Trzepnęła mnie w ucho.
- Bądź miła, Alice. – skarciła ją Esme – Edward stara się być tylko
dżentelmenem.
- Ale ja chcę wiedzieć.
Zaśmiałem z jej jęczącego tonu.
- Proszę, Esme.
I zacząłem grać jej ulubioną melodię, nienazwany hołd do miłości którą
oglądałem pomiędzy nią a Carlisle’em przez tyle lat.
- Dziękuję Ci, kochanie. – Znów uścisnęła moje ramiona.
Nie musiałem się koncentrować żeby zagrać znajomy kawałek. Zamiast tego
pomyślałem o Rosalie, wciąż symbolicznie wijącej się w garażu i skrzywiłem się
sam do siebie.
Posiadając sam swoje odkrycie na temat zazdrości, czułem do niej odrobinę
litości. To było dosyć nikczemne uczucie. Oczywiście, jej zazdrość była tysiąc
razy mniej ważna niż moja. Całkiem jak lis w korycie.
Zastanawiałem się jak życie i osobowość Rosalie były by inne gdyby zawsze nie
była tą najpiękniejszą. Czy była by szczęśliwsza, gdy by jej uroda nie była
zawsze jej najlepszą stroną do zaprezentowania się? Mniej egocentryczna?
Bardziej pełna współczucia? Cóż, prawdopodobnie było to bez celowe,
ponieważ przeszłość już była, a ona zawsze była najpiękniejsza. Nawet kiedy
była człowiekiem, żyła w blasku własnej urody. Nie żeby jej to przeszkadzało.
Wręcz przeciwnie – kochała admirację innych prawie ponad wszystko. To się nie
zmieniło wraz ze stratą jej śmiertelności.
Więc nie było to zaskakujące, że biorąc to za pewnik poczuła się urażona,
kiedy od samego początku, nie czciłem jej urody jej tak jak oczekiwała, że każdy
mężczyzna będzie. Nie żeby chciała mnie w jakikolwiek sposób – w żadnym
razie. Ale denerwowało ją, że jej nie chciałem, pomimo tego. Była
przyzwyczajona do bycia pożądaną.
To było coś innego niż z Jasperem i Carlisle’em – oni już byli zakochani. Ja
byłem kompletnie samotny, a mimo to uparcie nieporuszony.
Myślałem, że dawna uraza została pochowana. Że była z tym dawno
pogodzona.
I była… aż do dnia kiedy czyjaś uroda dotknęła mnie w sposób który jej tego
nie zrobiła.
Rosalie polegała na wierze, że jeśli nie uznałem jej urody wartej czci, to nie
istniała taka na świecie która mogła by mnie poruszyć. Była wściekła od chwili
kiedy uratowałem życie Belli, zgadując z przenikliwą kobiecą intuicją,
zainteresowanie które nieświadomie okazywałem.
Rosalie była śmiertelnie obrażona, że uznałem nic nie znaczącego człowieka
bardziej atrakcyjnego od niej.
Powstrzymałem pragnienie ponownego wybuchnięcia śmiechem.
Przeszkadzał mi, jakoś, sposób w który postrzegała Bellę. Rosalie właściwie
myślała o niej, że jest zwyczajna. Jak mogła w to wierzyć? Wydawało się to dla
mnie niepojęte. Produkt zazdrości, bez wątpienia.
- Och! – powiedziała nagle Alice. – Jasper, zgadnij co?
Zobaczyłem to co ona właśnie widziała i moje ręce zamarły na klawiszach.
- Co Alice?
- Peter i Charlotte zamierzają nas odwiedzić w przyszłym tygodniu! Będą w
okolicy, nie jest to miłe?
- Co się stało Edward? – zapytała Esme, czując napięcie na moich ramionach.
- Peter i Charlotte przyjeżdżają do Forks? – wysyczałem do Alice
Przewróciła oczami.
- Uspokój się Edward. To nie ich pierwsza wizyta.
Zacisnąłem zęby. To była ich pierwsza wizyta od przyjazdu Belli i jej słodka
krew nie oddziaływała tylko na mnie.
Alice zmarszczyła brwi widząc mój wyraz twarzy.
- Oni nigdy tutaj nie polują. Wiesz to.
Ale ten jak by brat Jaspera i ta mała wampirzyca którą kochał nie byli tacy jak
my; polowali bardziej tradycyjnie.
- Kiedy? – zażądałem odpowiedzi.
Zacisnęła usta niezadowolona, ale powiedziała mi to co chciałem wiedzieć.
Poniedziałek rano. Nikt nie zamierza skrzywdzić Belli.
- Nie – zgodziłem się z nią i odwróciłem się do niej plecami – Gotowy
Emmett?
- Myślałem, że wyjeżdżamy rano?
- Wracamy w niedzielę przed północą. Sądzę, że to zależy od Ciebie kiedy
chcesz wyjechać.
- Dobra, w porządku. Pozwól mi się najpierw pożegnać z Rose.
- Jasne. – Rosalie była teraz w takim nastroju, że to pożegnanie będzie bardzo
krótkie.
Naprawdę to straciłeś, Edward pomyślał kierując się w stronę drzwi.
- Tak przypuszczam.
- Zagraj dla mnie ten nowy utwór, chociaż raz. – poprosiła Esme.
- Skoro chcesz. – zgodziłem się, chociaż byłem trochę niepewny żeby podążyć
do nieuniknionego końca – końca który sprawiał mi ból w nieznany sposób.
Pomyślałem przez chwilę, a potem wyciągnąłem z kieszeni kapsel od butelki i
położyłem na pustej podstawce do nut. Pomogło trochę – małe wspomnienie jej
zgody.
Pokiwałem do siebie i zacząłem grać.
Esme i Alice wymieniły spojrzenia, ale żadna z nich nie zapytała.
***
- Nikt Ci nie powiedział, żeby nie bawić się z jedzeniem? - zawołałem do
Emmetta.
- O, hej Edward! – odkrzyknął, uśmiechając się szeroko i mrugając.
Niedźwiedź wykorzystał przewagę w jego braku uwagi grabiąc jego klatę swoją
ciężką łapą. Ostre szpony porwały na strzępy jego koszulę i zapiszczały wzdłuż
skóry.
Niedźwiedź ryknął na ten przenikliwy dźwięk.
O do diabła, Rose dała mi tą koszulę!
Emmett odryknął na wściekłe zwierze.
Westchnąłem i usiadłem na dogodnym głazie. To może chwilę zająć.
Ale Emmett już prawie skończył. Pozwolił niedźwiedziowi spróbować
odrąbać swoją głowę wraz z kolejnych ruchem łapy, śmiejąc się kiedy cios
zachwiał niedźwiedziem. Ten ryknął, a Emmett odrykiwał mu poprzez śmiech.
Potem cisnął się na zwierzaka, który stojąc na tylnych nogach był od niego o
głowę wyższy i pozwolił by ich połączone ciała upadły na ziemię, wraz z
pięknym drzewem. Niedźwiedź jęknął wraz z gulgotem.
Kilka minut później, Emmett podbiegł do miejsca gdzie na niego
czekałem. Jego koszula była zniszczona, rozdarta i pokrwawiona, lepka od soku i
poryta futrem. Jego ciemne kręcone włosy nie były w lepszym stanie. Miał
szeroki uśmiech na twarzy.
- Ten był silny. Mogłem prawie coś poczuć kiedy się na mnie zamachnął.
- Straszny z Ciebie dzieciak, Emmett.
Oglądnął moją gładką, czystą i zapiętą koszulę.
- Nie byłeś w stanie wytropić tej pumy?
- Pewnie, że byłem. Po prostu nie jem jak jakiś dzikus.
Emmett zaśmiał się swoim dudniącym śmiechem.
- Chciałbym żeby były silniejsze. Było by więcej zabawy.
- Nikt Ci nie kazał walczyć ze swoim posiłkiem.
- Taa, ale z kim innym miał bym walczyć? Ty i Alice oszukujecie, Rose nigdy
nie chce zepsuć sobie fryzury, a Esme się wścieka, kiedy ja i Jasper naprawdę się
zaangażujemy.
- Życie jest ciężkie, nieprawdaż?
Emmett uśmiechnął się szeroko do mnie, przesuwając trochę swoją wagę, tak,
że nagle był w równowadze żeby się odbić.
- Daj spokój Edward. Po prostu wyłącz to na chwilę i powalcz ze mną fair.
- Tego się nie da wyłączyć.
- Ciekawe co ta ludzka dziewczyna w sobie ma, że trzyma Cię z daleka? –
zadumał się – może mogła by mi dać jakieś wskazówki.
Mój dobry humor wyparował.
- Trzymaj się od niej z daleka. – wycedziłem.
- Drażliwy, drażliwy.
Westchnąłem. Emmett podszedł i usiadł obok mnie na skale.
- Przepraszam. Wiem, że przechodzisz przez groźne chwile. Naprawdę się
...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin