George R.R. Martin - Małpia kuracja.pdf

(179 KB) Pobierz
642610803 UNPDF
George R.R. Martin
Ma ł pia kuracja
Kenny Dorchester był grubasem.
Oczywiście, nie był nim zawsze. Przyszedł na świat jako absolutnie normalny noworodek
o przeciętnej wadze, ale w jego przypadku owa normalność nie utrzymała się zbyt długo.
Szybko stał się pyzatym kilkulatkiem o grubej warstwie dziecięcego tłuszczyku. Od tej pory
szło już z górki, czy raczej pod górkę, jeśli chodzi o wagę Kenny’ego. Przerodził się kolejno
w pulchne dziecko, korpulentnego nastolatka i spasionego studenta college’u. Gdy wkroczył
w wiek dorosły, zostawił już te pośrednie stadia za sobą, osiągając pełną otyłość.
Ludzie stają się otyli z różnych powodów, niekiedy fizjologicznych, niekiedy
psychologicznych. W jego przypadku powód był prosty: Kenny Dorchester kochał jeść.
Często parafrazował Willa Rogersa i mówił znajomym, mrugając znacząco, że nigdy nie
spotkał potrawy, która by mu nie smakowała. Nie było to końca prawdą, jako że Kenny nie
znosił wątróbki i soku z suszonych śliwek. Niewykluczone, że gdyby matka częściej
podawała mu je w dzieciństwie, nigdy nie osiągnąłby masy i rozmiarów, które w dorosłym
życiu stały się dla niego taką udręką. Niestety, Gina Dorchester wolała lasagne, pieczonego
indyka z nadzieniem, bataty, budyń czekoladowy, dobrze przyrządzoną cielęcinę, gotowane
kolby kukurydzy oraz całe stosy naleśników z jagodami (choć nie zjadała tego wszystkiego za
jednym posiedzeniem) od wątróbki i soku z suszonych śliwek, a gdy tylko Kenny dał wyraz
swym preferencjom w tej sprawie, wymiotując wątróbkę na talerz, nigdy już mu jej nie
proponowała. Tak oto skierowała nieświadomie syna na szeroką, wysmarowaną tłuszczem
drogę wiodącą do małpiej kuracji. To jednak wydarzyło się dawno temu i nie można mieć
pretensji do biednej kobiety. Kenny sam się doprowadził do tego zwyczajną żarłocznością.
Uwielbiał pizzę pepperoni, pizzę bez dodatków i pizzę ze wszystkim, wliczając anchois.
Potrafił pochłonąć cały płat grillowanych żeberek – czy to wieprzowych, czy wołowych – a
im ostrzejszy sos, tym bardziej mu smakował. Uwielbiał również krwiste żeberka, pieczone
kurczaki i kury Rock Cornish nadziewane ryżem, nie zwykł też oponować przeciwko dobrej
polędwicy wołowej, talerzowi smażonych krewetek albo pętu kiełbasy. Lubił hamburgery ze
wszystkimi możliwymi dodatkami, a do tego z frytkami i krążkami cebuli. Z jego
przyjacielem ziemniakiem nie można było zrobić nic, co zwróciłoby Kenny’ego przeciwko
niemu, ale odpowiadały mu również makaron i ryż, bataty z cukrem i bez cukru, a nawet
tłuczona brukiew.
Mawiał niekiedy: „Desery to moja zguba”, gdyż lubił słodycze wszelkich rodzajów,
zwłaszcza tort czekoladowy, cannoli i ciepły jabłecznik z bitą śmietaną. „Chleb to moja
zguba”, powtarzał przy innych okazjach, kiedy nie zanosiło się na deser, ponieważ dawało mu
to pretekst do urwania sobie kolejnego kawałka chleba na zakwasie, posmarowania masłem
jeszcze jednego rogalika albo sięgnięcia po następną kromkę pieczywa czosnkowego, do
którego miał szczególną słabość. Kenny miał zresztą mnóstwo szczególnych słabości. Uważał
się za znawcę zarówno wykwintnych restauracji, jak i fast foodów. Potrafił bez końca
rozprawiać o jednych i o drugich, wykazując się wielką znajomością tematu. Uwielbiał
kuchnię grecką, chińską, japońską, koreańską, niemiecką, włoską, francuską i indyjską.
Zawsze też wypatrywał nowych grup etnicznych, by „poszerzyć kulturowe horyzonty”. Po
upadku Sajgonu zadawał sobie pytanie, ilu wietnamskich uchodźców otworzy restauracje w
jego mieście. Gdy gdzieś wyjeżdżał, zawsze obżerał się miejscowymi specjałami. Potrafił
wymienić najlepsze restauracje w dwudziestu czterech największych miastach Ameryki,
wspominając z lubością spożyte w nich posiłki. Jego ulubionymi pisarzami byli James Beard i
Calvin Trillin.
Oznajmiał niekiedy z radosnym uśmiechem: „Mam smaczne życie!”. I była to prawda.
Kenny miał też jednak pewną tajemnicę. Rzadko o niej myślał i nigdy o niej nie mówił, ale
wciąż skrywał ją pod zwałami tłuszczu. Nie mógł utopić jej w żadnym sosie ani odeprzeć jej
ataków swym wiernym widelcem.
Kenny Dorchester nie lubił być gruby.
Był jak mężczyzna rozdarty między dwiema kochankami. Choć kochał jedzenie z
niesłabnącą pasją, marzył też o innych miłościach, o kobietach, i wiedział, że aby je zdobyć,
musiałby wyrzec się swej pierwszej miłości. Ta świadomość była dla niego źródłem
skrywanych cierpień. Często borykał się z tym dylematem i dochodził do wniosku, że choć
byłoby lepiej być szczupłym i mieć kobietę zamiast być grubasem, i mieć tylko zupę z raków,
to ta druga sytuacja również posiada pewne zalety. W końcu obie dawały szczęście, a
prawdziwie nieszczęśliwi byli jedynie ci, którzy zrezygnowali z jednego i nie udało im się
osiągnąć drugiego. Nic nie przygnębiało Kenny’ego bardziej niż widok grubasa jedzącego
twaróg. Uważał, że takim żałosnym osobnikom nigdy nie udaje się naprawdę schudnąć i w
rezultacie są skazani na życie bez kobiet i bez zupy z raków, czyli los, o którym strach nawet
pomyśleć.
Bez względu jednak na podobne obawy skrywany ból wzmagał się niekiedy gwałtownie,
wypełniając Kenny’ego Dorchestera determinacją, która przekonywała go, że wszystko jest
możliwe. Widok szczególnie pięknej kobiety albo wiadomość o jakiejś nowej, bezbolesnej i
cudownie skutecznej diecie szczególnie łatwo wywoływały to, co Kenny zwał „aberracjami”.
Gdy nadchodził taki nastrój, Kenny zaczynał myśleć o odchudzaniu.
Z upływem lat przetestował wszystkie istniejące diety. Stosował je krótko i w tajemnicy.
Próbował diety doktora Atkinsa i diety doktora Stillmana, diety grejpfrutowej i diety opartej
na niełuskanym ryżu. Próbował też płynnej diety wysokobiałkowej, która była naprawdę
obrzydliwa. Przez cały tydzień nie jadł nic poza odżywkami Slender i Sego, aż wreszcie
zaliczył wszystkie smaki i poczuł się znudzony. Wstąpił do klubu dla odchudzających się i
przyszedł na kilka spotkań, ale przekonał się, że towarzystwo, które tam spotykał, w niczym
mu nie pomaga, bo wszyscy mówili tylko o jedzeniu. Prowadził strajk głodowy i wytrzymał,
dopóki nie poczuł się głodny. Próbował diety sokowej, diety dla alkoholików – chociaż nie pił
– i diety opartej na martini i bitej śmietanie – zrezygnował z martini. Hipnotyzer przekonywał
go, że jego ulubione potrawy smakują niedobrze, a poza tym w ogóle nie jest głodny, ale to
wszystko były tylko cholerne kłamstwa, dał więc sobie spokój z hipnozą. Zmienił swoje
zachowanie w ten sposób, że odkładał widelec między kęsami, jadł z małych talerzy, które
można było zapełnić małymi porcjami i zapisywał w notesie wszystko, co zjadł. Zyskał dzięki
temu cały stos notesów, mnóstwo talerzy do zmywania oraz nadzwyczajną sprawność w
odkładaniu i podnoszeniu widelca. Jego ulubiona dieta polegała na tym, że można było jeść
dowolnie wiele ulubionej potrawy, ale nic poza nią. Problem w tym, że Kenny nie potrafił
zdecydować, która potrawa jest jego ulubioną, i w efekcie jadł przez jeden tydzień żeberka,
przez drugi pizzę, a przez trzeci kaczkę po pekińsku – to był kosztowny tydzień. Nie stracił na
wadze ani trochę, ale przynajmniej spędził przyjemnie czas.
Większość aberracji Kenny’ego Dorchestera trwała tydzień albo dwa. Potem, jak
człowiek, który wyszedł z mgły, rozglądał się wokół i uświadamiał sobie, że czuje się
fatalnie, stracił na wadze stosunkowo niewiele i grozi mu przemiana w jednego z tych
grubasów od twarogu, nad którymi tak się litował. Dawał więc sobie spokój z dietą, szedł
zjeść coś dobrego i na sześć miesięcy wracał do normalnego zachowania. Potem skrywany
ból znowu dawał o sobie znać.
Aż wreszcie, pewnego piątku, spotkał w Połciu Henry’ego Moroneya.
Połeć to była jego ulubiona smażalnia. Specjalizowała się w żeberkach, mocno
przyrumienionych i mięsistych, podawanych z sosem, który bardzo przypadł Kenny’emu do
gustu. W piątki każdy mógł tam kupić za piętnaście dolarów tyle żeberek, ile tylko był w
stanie zjeść. Dla większości ludzi była to bardzo wygórowana cena, ale dla Kenny’ego, który
mógł zmieścić w sobie bardzo dużo żeberek, to było półdarmo. W ten piątek Kenny właśnie
pożarł pierwszą porcję i czekał na drugą, popijając piwo i zagryzając je chlebem, gdy nagle
uniósł wzrok i uświadomił sobie, że szczupły, wręcz wychudzony facet siedzący w sąsiednim
boksie to nie kto inny jak Henry Moroney.
Kenny Dorchester był kompletnie zaskoczony. Kiedy ostatnio widział Henry’ego
Moroneya, obaj byli nieszczęśliwymi członkami klubu dla odchudzających się, a Moroney
jako jedyny z całego towarzystwa ważył więcej od Kenny’ego. Był spasiony niczym wieloryb
i – jak wyznał poznanym w klubie towarzyszom niedoli – nadano mu okrutne przezwisko
„Kościotrup”. Ale teraz ten przydomek do niego pasował. Moroney był tak chudy, że pod
skórą widać mu było żebra. Mimo to stół, przy którym siedział, był dosłownie zasłany
kośćmi. Ten szczegół zaintrygował Kenny’ego Dorchestera. Wszystkie te kości. Zaczął je
liczyć, ale wkrótce stracił rachubę, gdyż ogryzione żeberka leżały bezładnie na talerzach
pośród małych kałuż schnącego sosu. Ich objętość świadczyła jednak, że Moroney pochłonął
przynajmniej cztery połcie żeberek, być może nawet pięć.
Kenny’emu Dorchesterowi nasunęła się myśl, że Henry Kościotrup Moroney poznał
tajemnicę. Jeśli istniał jakiś sposób na to, by stracić na wadze dziesiątki kilogramów, a mimo
to nadal być zdolnym do pochłonięcia pięciu połci żeberek za jednym posiedzeniem, Kenny
rozpaczliwie pragnął go poznać. Wstał, podszedł do boksu Moroneya i wcisnął się na miejsce
obok niego.
– Poznaję cię – oznajmił.
Moroney uniósł wzrok, jakby do tej chwili w ogóle nie zauważył Kenny’ego.
– Och – odezwał się słabym, znużonym głosem. – To ty.
Sprawiał wrażenie okropnie zmęczonego, ale Kenny pomyślał, że to zapewne naturalne w
wypadku kogoś, kto schudł tak bardzo. Oczy miał zapadnięte, jego oczodoły zamieniły się w
szare, głębokie dziury, a skóra zwisała w bladych, pustych fałdach. Pochylał się, wsparty
łokciami o blat, jakby był zbyt słaby, żeby siedzieć prosto. Wyglądał okropnie, ale stracił na
wadze tak wiele...
– Świetnie wyglądasz! – palnął Kenny. – Jak to zrobiłeś? Jak? Musisz mi powiedzieć,
Henry, naprawdę musisz.
– Nie – wyszeptał Moroney. – Nie, Kenny. Zostaw mnie.
To nie przypadło do gustu Kenny’emu.
– No, nie! – zawołał. – Przyjaciele tak nie postępują. Nie pójdę sobie, dopóki nie
zdradzisz mi swojej tajemnicy, Henry. Jesteś mi to winien. Pomyśl, ile razy dzieliliśmy się
chlebem.
– Och, Kenny – ciągnął Moroney swym słabym, straszliwie brzmiącym głosem. –
Odejdź, proszę, odejdź, nie chcesz tego wiedzieć, to zbyt... zbyt... – Przerwał w połowie
zdania. Po jego twarzy przebiegł spazm. Mężczyzna jęknął. Głowa odskoczyła mu
gwałtownie w bok, jakby miał jakiś atak. Zabębnił dłońmi o stół. – Ooooo – zawołał.
– Henry, co się stało? – zapytał zaniepokojony Kenny. Był już pewien, że Kościotrup
Moroney przesadził ze swoją dietą.
– Oooch – westchnął Moroney z nagłą ulgą. – To nic, nic. Wszystko w porządku... –
powiedział, ale ton jego głosu zadawał kłam coraz radośniejszym słowom. – Czuję się
rewelacyjnie. Rewelacyjnie, Kenny. Nie byłem taki szczupły od czasu... od czasu... właściwie
to nigdy taki nie byłem. To cud. – Uśmiechnął się blado. – Wkrótce osiągnę cel i wtedy
wszystko chyba się skończy. Chyba osiągnę cel. Właściwie to nie wiem, ile teraz ważę. –
Dotknął dłonią czoła. – Ale jestem szczupły, naprawdę szczupły. Prawda, że dobrze
wyglądam?
– Tak, tak – potwierdził niecierpliwie Kenny. – Ale jak to zrobiłeś? Musisz mi
powiedzieć. Z pewnością nie dzięki tym oszustom z klubu...
– Nie dzięki nim – zgodził się słabym głosem Moroney. – Nie, to była małpia kuracja.
Masz, zapiszę ci adres.
Wyjął ołówek i nabazgrał coś na serwetce.
Kenny schował ją do kieszeni.
– Małpia kuracja? Nigdy o niej nie słyszałem. Na czym ona polega?
– To... – zaczął i nagle dopadł go kolejny atak. Zaczął miotać groteskowo głową. – Idź
tam – powiedział Kenny’emu. – Ona działa, Kenny, och, tak. Małpia kuracja, tak. Nie mogę
powiedzieć nic więcej. Masz adres. Wybacz, ale muszę iść.
Oparł dłonie płasko o blat, podniósł się z wysiłkiem i poszedł do kasy, powłócząc nogami
jak człowiek dwukrotnie starszy. Kenny Dorchester śledził go wzrokiem. Doszedł do
wniosku, że Moroney zdecydowanie przesadził z tą małpią kuracją, czymkolwiek mogła ona
być. Nigdy przedtem nie miał żadnych tików i spazmów czy co to tam było.
– Trzeba umieć zachować umiar – powiedział sobie stanowczo. Poklepał się po kieszeni,
żeby się upewnić, czy serwetka tam jest, postanowił, że będzie rozsądniejszy niż Kościotrup
Moroney, i wrócił do boksu na drugi płat żeberek. Pożarł w sumie cztery, przekonany, że jeśli
ma od jutra zacząć dietę, to dobrze byłoby najpierw porządnie się najeść.
Następnego dnia była sobota, Kenny mógł więc bez przeszkód udać się na poszukiwania
małpiej kuracji i marzenia o nowej, szczupłej wersji własnej osoby. Wstał wcześnie i
Zgłoś jeśli naruszono regulamin