Meissner Janusz - Żądło Genowefy.pdf

(770 KB) Pobierz
JANUSZ MEISSNER
JANUSZ MEISSNER
34810322.002.png
Na pułapie
Startujemy kluczem w trzy maszyny z ma-
łego polowego lotniska. Prowadzi kpt. Sikora; na
lewo sierżant Wodzidło, na prawo — ja. Lecę po
raz pierwszy w tym zespole. Tamci dwaj są
zgrani i znają się nawzajem doskonale. Był z nimi
także trzeci — do wczoraj. Zestrzeliły go
niemieckie Messerschmitty.
Dawno już nie siedziałem za sterem myśli-
wskiego samolotu, chyba ze cztery miesiące, a
może nawet pół roku. I z pewnością w czasie
ostatniego lotu, odbytego dla przyjemności, nie
przyszło mi do głowy, że następny odbędę jako
zadanie bojowe podczas wojny.
Stwierdzam zresztą, że mimo braku treningu
ten lot w kluczu pod nieznanym mi z latania
dowódcą idzie nie najgorzej; dostosowanie kąta
nachylenia maszyny, obrotów śmigła i prędkości
do tych samych elementów pilotowania moich
towarzyszy nie sprawia mi większych trudności.
Po kilku minutach lecę skrzydło w skrzydło z
nimi.
Nie mam bynajmniej „przedbitewnego" na-
stroju. Muszę dopiero uświadomić sobie, że na-
prawdę lecimy się bić, aby w to uwierzyć. Na
razie nie boję się ani trochę i to wydaje mi się
dziwne.
Pamiętam mój pierwszy lot bojowy. Miałem
wtedy lat dziewiętnaście, o wiele mniej do
stracenia niż obecnie, lepsze nerwy niż dziś i
silniejszy organizm. Nie znałem niebezpieczeń-
stwa tak, jak znam je teraz, po dwudziestu latach
życia spędzonego w zawodzie, w którym ginie
bądź co bądź kilka procent personelu rocznie.
Zresztą marzyłem wtedy o tym, aby „przelać
krew za ojczyznę", nie bardzo zdając sobie
sprawę z realnego znaczenia tych słów. A
przecież wtedy bałem się. Bałem się tak, jak
może się bać każdy żołnierz nie zasługujący na
miano tchórza; robiłem, co do mnie należało.
Wykonałem do końca zadanie pod ogniem
karabinów maszynowych i zarobiłem na pierwszy
Krzyż Walecznych...
Później bałem się jeszcze wiele razy. Po-
wiedziałbym, że w miarę przybywającego do-
świadczenia — coraz bardziej. Walka ze stra-
chem ogarniającym mnie w akcji była ciężka.
Atakując nieprzyjaciela fizycznie, musiałem je-
dnocześnie odpierać ataki przerażenia; bronić się
przed strachem, który jest jego przednią strażą w
dziedzinie psychicznej.
A przecież wówczas, w tamtej wojnie,
mieliśmy olbrzymią przewagę lotniczą, choć
lataliśmy na starych gratach, na jakich nie po-
leciałby żaden rozsądny pilot...
I mimo to, mimo że właśnie teraz przy starcie
pomyślałem o tym wszystkim — nie boję się.
Lecimy zwartą trójką, szybko nabierając
wysokości: 1 000 — 1 500 — 2 000 — 3 000 me-
trów. Emocja tego lotu leży w granicach skali
emocji manewrów lotniczych w czasie pokoju
Mam" uczucie, jak gdybym leciał na ćwiczebną
walkę klucza: zaskoczyć przeciwnika od strony
słońca, zbliżyć się, ile tylko będzie można,
chwycić go na celownik i pocisnąć spust.
Tak mniej więcej myśli się, ćwicząc walkę
powietrzną nad lotniskiem. Tak właśnie my-
ślałem teraz, nie zastanawiając się, że gdy nacisnę
spust, moje karabiny maszynowe pluną ogniem;
że zamiast serii zdjęć z fotokarabinu — tryśnie
seria pocisków i że jeżeli przeciwnikowi uda się
mnie wziąć na cel, nie skończy się to na
fotografii...
Lecimy po lewej stronie toru kolejowego w
kierunku Radomia, wyzyskując rzadkie obłoki
jako osłonę. Ziemia w dole wydaje się cicha i
spokojna. Leży rozciągnięta w słońcu i drzemie.
Oglądana z powietrza jest o wiele mniej
„wojenna" niż widziana z jej własnego poziomu.
Trzeba dobrze wytężyć wzrok, aby dostrzec
zniszczenia: leje od bomb, wywrócone słupy
34810322.003.png
telegraficzne, gdzieniegdzie spalone chaty. Jak
zawsze, na : łąkach widać bydło i białe plamki
pasących się gęsi. Jak zawsze, powoli odkładają
się w tył popielate linie dróg, ciemnieją kożuchy
lasów, płowieją romby i prostokąty ściernisk,
zielenieją pasy kartoflisk i buraczane pola,
połyskują wypolerowane pasemka szyn.
Na lewo, równolegle ze mną, balansuje lekko
maszyna Wodzidły. Widzę jego kościstą twarz
zwracającą się ku mnie z szerokim uśmiechem.
Sierżant potrząsa głową porozumiewawczo i raz
po raz szybko porusza ramionami: dobrze się nam
leci, chociaż to pierwszy raz. Potem rozgląda się
po niebie i znów patrzy na mnie, ruszając
ramionami: nieprzyjaciela nie widać, ale trzeba
uważać.
Rozglądam się i ja, ale niebo jest puste,
bardziej bezludne niż ziemia, więc z kolei patrzę
na lewo w skos, gdzie o parę metrów od mego,
nieco niżej, w przodzie, balansuje samolot
dowódcy klucza.
Ten siedzi skulony, przygarbiony, zebrany w
sobie jak do skoku. Czasem tylko wyciąga szyje,
wychyla głowę zza odwietrznika i znów zasuwa
się głęboko, aż po ramiona, w kabinę samolotu.
Słońce ślizga się po gładkich płaszczyznach
skrzydeł, co chwila zawadza o pryzmaty szyb
przed twarzami pilotów, zapalając jaskrawe
refleksy blasku.
Ostatni obłok, biały i gęsty jak śmietankowy
krem, płynie na naszym szlaku. Dalej niebo jest
czyste, błękitne, z lekka tylko przydymiona na
horyzoncie.
Kapitan uprzedza nas ruchem ręki: wej-
dziemy nad cumulus.
Dodaję gazu.
Maszyny wspinają się stromo przez powie-
trzne prądy i oto już wydęte banie, pełne białego
blasku, zsuwają się pod kadłuby i stery, a płowy
kilim ziemi unika z pola widzenia. Blade,
zmienne, niepewne cienie samolotów, raz bliższe
i ostrzejsze, raz dalsze, otoczone aureolą światła
odbitego od mlecznej bieli, gubią się i odnajdują
pod nami, skaczą na łeb, na szyję w dół}
wypływają nieoczekiwanie w gorę, zataczają się,
holendrują po wypukłościach chmury.
Na lewo w tył z wysoka leje się słońce. Cała
olbrzymia przestrzeń nad nami jest pełna blasku,
oszalała światłem, oślepiająca. Nie sposób
spojrzeć w tamtą strona. Ale trudno patrzeć
również pod siebie: ta słoneczna ulewa spada na
biały atłas obłoku tuż pod nami i wdziera się do
oczu. Każde drgnienie zmrużonych powiek jest
ukłuciem w mózg. Każde spojrzenie na zegary i
przyrządy w kabinie, pogrąża w odmęt zielonych
i czerwonych płatów, które latają przed oczyma
aż do zawrotu głowy.
Wreszcie mijamy szczyt cumulusa i daleko
przed nami widać już ziemię. Matowy, szorstki
jak wełniany koc, ciemny las wyłania się spoza
chmury. Wzrok odpoczywa z rozkoszą, chłonąc
tę łagodną jego matowość. Jakby kto chłodną,
miękką dłoń przyłożył do rozpalonego gorączką
czoła. Jakby w spiekocie pustyni powiał wilgotny
morski wiatr.
Ale co to? Trzy iskry błysnęły na ciemnym
tle. Trzy inne zapaliły się tuż za nimi i zgasły.
Szukam ich z natężeniem i — są! Znowu!
Teraz widzę: jedna... dwie... trzy trójki
samolotów.
Dorniery?... Trudno to stwierdzić z całą
pewnością: lecą na tle lasów i sylwetki ich z tej
odległości są niewyraźne.
Ciągną ku nam skośnie, pod słońce, zbliżają
się do toru kolejowego. Idą prosto na stację
zapchaną pociągami. Wszystko wydaje się
wskazywać, że to są Niemcy: czego szukaliby tu
nasi?
Maszyna Sikory kołysze się gwałtownie z
burty na burtę: uwaga! Kapitan wskazuje nam
wyciągniętą ręką bombowce. Potakujemy obaj
żywo. Potem ramię dowódcy klucza wyciąga się
w moją stronę i w górę. Rozumiem: mam
pozostać na pułapie dla ochrony tamtych dwóch;
oni będą atakowali.
W tej samej chwili obie maszyny kładą się
lekko na prawe skrzydło, pochylają się w dół i
śmigają pode mnie.
Idą równiutko, jakby spojone niewidzialnymi
wiązaniami. Gnają na pełnym gazie prosto jak
strzelił, po Minii słońce — stacja kolejowa.
Oddalają się szybko, maleją w oczach.
Dopiero teraz ogarnia mnie emocja: dolecą
nie zauważeni przez tamtych na odległość sku-
tecznego ognia, czy nie? Uda się, czy się nie uda?
Sekundy płyną wolno, mierzone uderzeniami
pulsu w skroniach. Mimo woli skręcam nieco w
prawo i dodaję gazu, żeby być bliżej i lepiej
widzieć.
Dochodzą.
Strzelają już? .
Prawy z ostatniej trójki Niemców, nagle
wydziera maszynę w górę, skręca w lewo i uka-
zuje, mi czarne krzyże na skrzydłach. Niemal
równocześnie pierwsza ti-ójka kładzie. się w
gwałtowny wiraż na lewo; za nią skręca druga...
Ale oto ten prawy z ostatniej już dymi i wali się
przez plecy w dół...
Gdzie nasi?
Nie widzę ich przez dwie czy trzy sekundy.
Wreszcie — są!
Idą razem za spadającym Dornierem, nadal
nierozdzielni, bliscy, związani parametrową od-
34810322.004.png
ległością jak stalową klamrą. I nagle dwiema
rozbieżnymi parabolami śmigają w górę, by
wykwitnąć na niebie powyżej horyzontu.
Już się zbiegli, już znowu zespoleni nurkują
ku zawracającym Niemcom. Będą atakowali
powtórnie.
Ale mnie nie wolno patrzeć tylko na nich: nie
po to zostawili mnie tu, na wysokości trzech i pół
tysiąca metrów, żebym się gapił w dół.
Opamiętałem się w sam czas: trzy czarne
punkty suną na prawo ode mnie. Tu zaczyna się
moje zadanie: ochrona tych dwu, walczących w
dole. I oto teraz właśnie ogarnia mnie uczucie
osamotnienia.
To nie jest strach: ciągle jeszcze nie uświa-
damiam sobie, że będzie to walka na śmierć i
życie, i wcale nie mam zamiaru umierać. Ale
wiem, że będę walczył sam przeciw trzem pilo-
tom, których wcale nie znam, o których nie
wiem, ile są warci i co umieją.
Jest mi tak, jakbym stawał do zawodów
reprezentując polskie barwy i jakbym nie był
pewien, czy jestem godzien je reprezentować.
Uczucie — wiem o tym bardzo dobrze — wcale
nie na miejscu; wcale nie to, które powinno
przejmować myśliwca o tak zwanym „wysokim
morale".
A gdzież „zacięta wola zwycięstwa"? Gdzie
„żądza natarcia"? Gdzie „nastawienie zaczepne",
o którym ciągle, aż do znudzenia, mówi nasz
regulamin?
Regulamin? Jeszcze tylko tego brakowało,
żebym właśnie w tej chwili myślał o regulami-
nie„.
Na szczęście nie ma już czasu na te myśli:
trzy Messerschmitty wchodzą akurat na linię
prostą wyznaczoną przez słońce i mój samolot.
Skręcam ku nim gwałtownie, cisnąc maszynę
w dół. Słońce błyska mi w okrągłym lusterku;
jest za moimi plecami, podczas gdy trójka
Messerschmittów jest dokładnie przede mną.
Od razu nabieram pewności siebie: jestem
niewidzialny w ulewie słońca; jestem o dobre 300
metrów wyżej niż oni; mam nad nimi olbrzymią
przewagę w ciągu najbliższych dziesięciu lub
dwunastu sekund.
Podciągam się nieco z fotelem w górę. Tak:
teraz mogę wygodnie mierzyć. Ale na to jeszcze
czas. Są daleko, o wiele za daleko, aby mój ogień
był skuteczny.
Lecimy po skośnych tarach schodzących się
gdzieś w przestrzeni, na samym horyzoncie.
To ja przecinam ich drogę. To ja atakuję. To
ja pierwszy zacznę strzelać — oby tylko nie za
wcześnie.
Jeszcze trochę naciskam ster i ciągnę rączkę
od gazu, której zresztą więcej odciągnąć się nie
da: silnik wyje na pełnych obrotach.
Oni lecą dalej prosto, nie zmieniając szyku
kierunku. Zapewne nie dostrzegli walki naszych z
Dornierami i z pewnością nie dostrzegli mnie.
Widzę ich. Wchodzą na coraz większe pier-
ścienie mego celownika; potem dowódca klucza i
prawoskrzydłowy już się w nich nie mieszczą,
potem lewoskrzydłowy zajmuje drugi pierścień,
trzeci pierścień...
Maszyna spazmuje, wrzeszczy, gwiżdże pę-
dem, silnik ryczy, przez głowę przelatuje mi
niedorzeczna myśl: Usłyszą!
Spoglądam zezem na prędkościomierz: 430.
Serce wali coraz mocniej, siłą woli po-
wstrzymuję się od naciśnięcia spustu, zaciskam
zęby, żeby mi nie dygotały szczęki.
Czas traci zwykłe wartości. Sekundy prze-
stają istnieć jako stałe, wymierne jego jednostki:
jedna niepodobna jest do drugiej, bo trwają coraz
dłużej w postępie więcej niż geometrycznym, w
miarę jak zbliżam się do przeciwnika.
Muszą mnie lada chwila zobaczyć. Lada
chwila ktoś z nas: ja, oni — lub może słońce? —
wyłamie się z prostej linii, która stanowi tor mego
lotu.
Odrywam twarz od celownika, żeby spraw-
dzić odległość.
34810322.005.png
Jeszcze nie.
Jeszcze mnie nie widzą. Jeszcze lecą razem.
Spokojnie, tylko spokojnie.
Trudno jest nakazać sobie ów konieczny spokój
przy prędkości prawie czterystu pięćdziesięciu
kilometrów na godzinę, na wysokości trzech tysięcy
metrów, podczas gdy o kilometr niżej toczy się walka
dwóch przeciw dziewięciu i gdy ma się samemu lada
chwila zacząć strzelać. Jeszcze trudniej utrzymać ten
spokój bodaj przez dwie sekundy.
Nie strzelać! Jeszcze nie strzelać! Jeszcze nie...
Lewoskrzydłowy Messerschmitt rośnie w moim
celowniku. Teraz już nie ma czasu, żeby oderwać od
niego wzrok: jest blisko. Ale jeszcze raz wstrzymuję
nacisk palców na spust i oto widzę twarz niemieckiego
pilota: odwraca głowę i spogląda na mnie.
Ta jasna twarz jest w samym środku celownika.
Biorę poprawkę i dreszcz krótkiej serii karabinów
maszynowych wstrząsa moim samolotem.
Jednocześnie Messerschmitt kładzie się lekko na
skrzydło, wypływa w górę, zawija w lewo ogonem i
wali się nagle pode mnie w dół korkociągiem.
Ani na chwilę nie spuszczam go z oka,
przekonany, że chce mi się wyniknąć. Zamykam gaz,
podciągam, kopię ster w lewo i nurkuję za nim z
wywrotu.
Przez sekundę zapadam w ciemność: siła
odśrodkowa (450 kilometrów na godzinę w krótkim
gwałtownym przerzucie) wysysa mi wszystką krew z
mózgu. Ale już odzyskuję wzrok i obrzydliwe uczucie
mdłości mija równie szybko, jak przyszło.
Messerschmitt wychodzi ze zwojów, nie
przestając nurkować.
Nic z tego nie będzie — myślę. — Spróbuj tylko
wyrównać; właśnie na to czekam.
Lecz on nie równa. Nurkuje coraz ostrzej,
przechodzi niemal na plecy i... dymi. Dymi! Pali się!
Najpierw zdumienie, a potem radość rzuca mi do
głowy falę krwi: zestrzeliłem samolot! Jedną serią.
Pierwszą serią.
Przeżywam wstrząs podobny do wstrząsu gracza,
który postawił wielką stawkę na numer i wygrał. Albo
— jeszcze dokładniej — wstrząs
myśliwego, który położył pierwszym strzałem
grubego zwierza.
Mimo że od lat dwudziestu, od poprzedniej
wojny, nie strzelałem do człowieka; mimo że przecież
nie zdołałem pozbyć się jeszcze całego balastu kultury
pokojowej, z jej wstrętem do mordów wojennych;
mimo że moja wrażliwość nie stępiała jeszcze w tej
nowej wojnie — pierwsze zwycięstwo w powietrzu
takie właśnie na mnie robi wrażenie. Ani mi przez
myśl nie przeszło, że z mojej ręki zginął człowiek,
choć widziałem jak Messerschmitt rąbnął w ziemię i
buchnął płomieniem. Jakby dzik zrulował na leśnej
polanie od mego strzału. To właśnie było tak.
Zresztą nie miałem zbyt wiele czasu na analizę
tych uczuć i na filozofowanie. Dwaj pozostali Niemcy
siedzieli mi na karku. Teraz oni mieli przewagę: byli
wyżej i — za mną.
Nigdy jeszcze — nawet przez tak krótki czas jak
wówczas — nie uświadomiłem sobie tak dokładnie, że
mam plecy. Czułem je. Cała moja świadomość była
związana z ich kształtem, z napięciem skóry, z
układem mięśni i kości, niemal z rozgałęzieniem żył i
tętnic. Nieco mniej wyraźnie czułem nogi od kolan w
dół i ramiona od barków po łokcie. Za to kark i tylna
część czaszki stały się nagle wrażliwe tak samo jak
plecy: wiedziałem o każdym włosie pod kominiarką i
czułem, z którego miejsca wyrasta.
Moje plecy, kark i czaszka narażone były
najbardziej na pociski z niemieckich samolotów.
Czekały na nie. A moja świadomość przez kilka
sekund przylepiła się do tego oczekiwania.
Zapewne z tej przyczyny nie od razu zdałem
sobie sprawę, co mogą oznaczać delikatne, zaledwie
dające się zauważyć, nieregularne drgania mego
rozpędzonego PZL-a. Dopiero kiedy zobaczyłem
tworzące się raz po raz zadry blachy na skrzydłach,
zrozumiałem: strzelają.
Wiedziałem, że są blisko i że nie powinienem się
oglądać. Ziemia pędziła ku mnie, coraz większa i
coraz wyraźniejsza, puchnąc mi w oczach, a oni
strzelali mi po skrzydłach...
Zdecydowałem się na jakichś pięciuset metrach.
Odwróciłem maszynę o pół obrotu i ściągnąłem drążek
sterowy.
Wcisnęło mnie w siedzenie. Ręce, nogi i żołądek
nalało mi ołowiem. Przez serce przewaliła się krew i
uciekła w dół, a głowa zanurzyła się
34810322.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin