Kasprowicz Jan - O bohaterskim koniu i walacym sie domu.rtf

(192 KB) Pobierz
O bohaterskim koniu i wal¹cym siê domu

O bohaterskim koniu
i walącym się domu
Prozą napisał Jan Kasprowicz
1906


I. Południe

 

Z wieży kościelnej, ukrytej w gęstwi konarów, bije dzwon.

Siwą drogą wlecze się brudny chłopina i szepce zdrowaśki.

Ciche, chłodne południe.

Przez otwarte okno wzrok mój ulatuje ku żółtym pasom dojrzałego owsa.

Nie wszystek jeszcze skoszono.

Smutna, od wschodu zbliżająca się jesieni!

Spokój przerywa ciężki, głęboki oddech lokomotywy.

Na białym niebie zawisła chmura dymu.

Czuby kilku młodych wierzb poruszył nagły powiew, lecz ciężkolistne, rozłożyste lipy nie drgnęły.

Słychać turkot wozu; na zielonym zboczu trawnika żeruje para gołębi; wiotki motyl zerwał się z fioletowej lucerny i znikł za węgłem domu!

Jestem sam.

Pod płotem czernieje lichy pniak limby — za rok zwiędnie do szczętu.


II. Spoczynek

Zbliża się ku mnie zapomniana postać w czapce z dzwonkami, z wężową laską w dłoni.

— Idę — mówi — ku tobie stamtąd…

Gdzieś daleko powyżej ściany, poza którą — pamiętam — wiedzie droga ku wielkiej, sennej równi, ozwała się syrena modnego uzdrowiska.

Chorzy, mający umrzeć jutro, gromadzą się na obiad.

Wyszedłem o jutrzni — do zachodu daleko.

Po długiej, mozolnej drodze wypoczywam na mchach.

Czarny las wcina się w błękit.

Z trawy wypełzła na mą rękę czerwonołuska biedronka i snuje się po niej jak gad.

Słońce całuje nieskazitelną zieleń świerków.

Głaz urwał się od turni i skacze w przepaść, echa budząc po górach.

Wczoraj w wiosce naszej pogrzebano człowieka, który usnął, nim owce jego spędzono z hal.

Stawy mają brzegi pawie, a na przejrzystym dnie wielkie, zielone kamienie, uwięzie w leju białych plam wiecznego śniegu.

Nie jestem smutny.

Patrzę na świat nie zamglonym jeszcze okiem.

Sarna przekroczyła okraj lasu i, obejrzawszy się naokoło, spieszy ku potokowi.

Spokojnie słucham wodospadu.

Gronostaje królewskich płaszczów na ramionach obłąkańców są mi obojętne.


III. Wędrowcy

Biedni wędrowcy, w mocno nadwyrężonych łapciach, zapewne nabytych na tandecie lub wygrzebanych z śmietniska, siedli na podszarzałej burcie przydrożnego rowu.

U stóp złożyli pstrokate węzełki i z lekceważeniem patrzą na raba, tłukącego kamienie.

Rzęsiste światło oblewa im grzbiety, a rosły jawor rzuca cień na twarze i piersi.

Na dnie rowu pcha się leniwie wąski strumyk wody.

Skąd idziecie i dokąd? zapytam.

Odrżeknie mi człowiek o licach barwy starego rzemienia, który, odpadłszy od uprzęży, spłókał się w deszczu i skurczył się w słońcu.

Słyszeliśmy — powiada — że gdzieś przed nami rozdają darmo chleb i wino: wędrujemy tam od świtu, albowiem głodni jesteśmy i spragnieni.

Ogłoszono orędzie, napisanie przez świętego Pawła, że orzący i siejący zaniedbują dusze, a ten niewolnik tłucze kamienie.

Z trudem podnieśli się z miejsca i powlekli się dalej.

Szli w kierunku południa: prowadziło ich widmo, utkane z sierpniowych promieni — postać, która ongi uśmiechnęła się do mnie przy łóżku konającego przyjaciela.

Spocząłem na chwilę z oczami, wlepionemi w trawę: zmięta przez biednych wędrowców, prężyła się zwolna do góry.

Z pod ciężkiego młota potoczyło się ku mnie kilka odłamków piaskowca i kurz osypał mi stopy.

Rzęsiste gorące światło oblewało mi plecy, a rosły jawor rzucał mi cień na twarz i piersi.


IV. Pod kolumną

Wielki Wódz, który wygrał sto bitew, a w jednej legł, został mimo to niezmierzoną łaskawością tłumu wyniesień na szczyt spiżowej kolumny.

I stoi na placu, na którym się skupia ruch. świata.

Świst samochodów. dolatuje do jego uszu, kłąb doróżek naokoło, a wśród nich stróż bezpieczeństwa pewnym siebie gestem toruje drogę przechodniom.

Jakiś komiwojażer, z bezwstydnym uśmiechem w oczach, prowadzi rozbawiona kokotę i klepie ją zwycięsko po udach.

Długowłosy, wychudły malarz, w szerokich aksamitnych spodniach, przekrada się z obrazem pod pachą do sąsiedniego sklepu, w którego oknie triumfuje fałszywy Palajuolo.

Na dachu klubu, wśród wazonów palm i kwiatów, panowie grają w bakarata — szare, wielkie płótno, rozpięte nad nimi, chroni ich od słońca.

W narożniku ulicy kilku bladych gamenów, w czapkach na tyle głowy, w okręconych naokoło szyi chustkach, ręce wetknąwszy w kieszenie, gwiżdże pod nosem lub, spluwając przez zęby, wilgotnemi strzyże powiekami w stronę odętego bankiera.

Wrzask! Krzyk! Zbiegowisko!

Co się stało?

Pełnomocnicy dzisiejszych władców globu, panów właścicieli dzienników, notują:

„Szalona Mlle Catherine G. z pod nr. 14 rue du Poteau, niezamężna, wskutek nieuwagi pijanych dozorców uciekłszy z Domu Zdrowia, zrzuciła z siebie suknie i nago zaczęła tańczyć przed pomnikiem, wygrażając się wielkiemu Wodzowi, iż wysadzi go w powietrze, albowiem on to ubiegłej nocy podszedł chytrze do jej łóżka i uwiódł nieszczęśliwą.

„Ucieszne to było widowisko, ale i smutne zarazem, tem smutniejsze, ponieważ szanowany powszechnie obywatel, białoskórnik p. X., który Rzeczypospolitej niejedną wyświadczył przysługę, upadł w natłoku na bruk i złamał sobie nogę.

Niepoczytalną dziewczynę zamknięto na razie w areszcie”.

Szanownego obywatela odwieziono do domu.

W kawiarni zagrała cygańska orkiestra.

Kelnerzy nalewają absynt do szklanek.

Damy cedzą przez słomkę groseille i grenadyny.

Jakiś obszarpaniec nabija na szpilkę, przymocowaną do laski, porozrzucane na ziemi niedopałki papierosów.

Kędzierzawy młodzieniec gwałtownym ruchem wyciąga z pod surduta album nieprzyzwoitości i tajemniczo zaleca je stropionym galantom.

Inny, z śladami ciężkiej choroby na twarzy, sprzedaje świeżo wynaleziony gatunek cri—cri.

Biedne, umęczone dziecko tuli mu się do piersi i lękliwie spogląda ku damom, cedzącym groseille i grenadyny.

Gwar ulicy krępuje chrapliwy, magiczny, nieustanny krzyk: La Presse! La Patrie!

Zaś wielki Wódz, który wygrał sto bitew, a w jednej legł, lecz mimo to niezgłębioną i niezmierzoną łaskawością tłumu wyniesion jest na szczyt spiżowej kolumny, gubi się w ogarniającym go zwolna mroku. Za chwilę stanie w ogniach: zapalają latarnie.


V. Pijaczka

Schodził do tawerny wśród ścian, wyłożonych zwierciadłami.

Przeglądnął się niechcący.

Zmarszczki na kątach powiek zarysowują się coraz silniej.

Cóż z tego?

I ja byłem młody!

Żyjmy, jak ludzie, którzy się starzeją! Ehej! Ehej!

Może ją spotkam. Może wróciła z świeżej orgji.

Jest.

Usiadł przy stole, naprzeciw grupy podchmielonych studentów. opiewających wyuzdaną piosenkę.

A ona, oparta plecami o bufet, wysunęła prawą nogę, obutą w płytki, lakierowany trzewik, u piersi bukiet róż, oczy w cieniu kapelusza; jedna ręka, zaciśnięta w kułak, legła bezwładnie na marmurowej płycie kredensu, druga zawisła w powietrzu, jakby właśnie coś upuściła.

Tak: na podłodze stłuczony kieliszek, na przewiewnej białej sukni ślady rozlanego trunku.

Któryś z studentów uderzył laską o stół: śpiewajże z nami, pijaczko!

Odrzuciła kapelusz w tył, wyprostowała się i, jakby nagle z dalekiego wróciwszy marzenia, wrzasnęła rozgorączkowanemi ustami:

— Allons enfants de la Patrie!

A potem:

— Nie! nie chcę waszej ojczyzny!

Oprzytomniała.

Przedziwne oczy spotkały się z jego oczami:

— Ty tu?

— Przyszedłem za tobą.

— Przebiegłam palcami po twych morałach, jak po klawiszach. Grywałam kiedyś Szopena. Ehej! Ehej! Sentymentalny jesteś i nadgryzło cię życie. Dziś lubię — wino. Postaw butelkę. Kelner! Chateau d’Yquem!

— Mam zaledwie kilkanaście franków.

— Wystarczy!

— A czem ci zapłacę za — —

— Miłość!? Ehej! Ehej! Sentymentalny jesteś i nadgryzło cię życie i, widać, dawno już zapomniałeś, że za miłość się nie płaci…

Dawno! już dawno!…


VI. Ballada o bohaterskim koniu

Panie i Panowie!

Oto koń, na którym sir Raleigh Haywards zwycięskim dowodził pułkiem przeciwko zbuntowanemu chłopstwu w Transwalu.

Żołnierze Jej Królewskiej Mości guziki mają błyszczące.

Jadał cukier z ręki generałowej, szczególną obdarzającej łaską jego pana, a słynna z piękności miss Ellen zaplatała mu grzywę w wstążki, nabyte w znanym z doborowych towarów magazynie J. M. Freebody & Debenham na Wigmorestreet 44 (czterdzieści i cztery!).

Był czas, że koń ten złociste nosił podkowy.

Na głos surmy uderzał nimi o ziem, parskając niecierpliwie i gryząc uździenicę, albowiem nie mógł się doczekać chwili, w której się rzuci na wroga.

Żołnierze Jej Królewskiej Mości guziki mają błyszczące.

W takt orkiestry wracając po odniesionym tryumfie do miasta, szedł jak baranek: spokojny był o przyszłość kraju.

Najadł się owsa i nie brykał: w wojennej tylko wrzawie rwał się ten koń bohaterski i pienił, jakby chciał wieszczym krzyczeć głosem, iż życie jest tylko drogą do wspaniałej śmierci.

Żołnierze Jej Królewskiej Mości guziki mają błyszczące.

Ta łagodność jego, stosowana w odpowiedniej godzinie, sprawiała, że równie bohaterski i w odpowiedniej godzinie równie łagodny pułkownik dał go pod wierzch swej niedawno zaślubionej żonie, jak wiadomo, bogatej córce właściciela kantoru wymiany b. p. sir Izaaka Hanfstaengla.

Dosiadała go pani pułkownikowa i o jutrzni, po snach niespokojnych, pędziła ku parkom, ranną zlanym rosą, gdzie woda w szerokim srebrzy się korycie, gdzie — Żołnierze Jej Królewskiej Mości guziki mają błyszczące — trawa jako aksamit ściele się pod stopy zabłąkanego wędrowca; gdzie — Żołnierze Jej Królewskiej Mości guziki mają błyszczące — potężne konary dębów tajemniczym szepcą pogwarem pieśń o nieskończoności.

Uwiązany do odwiecznego pnia ogryzał krzak berberysu, a subtelna jeźdźczyni wczytywała się w „Dziewicę jeziora”.

Ale niestety! Znikome jest szczęście ludzkie, a jeszcze znikomsze byłoby szczęście końskie, gdyby nie cudotwórczy postęp, który dla wyprostowania złamanych duchów stworzył tę instytucję.

Błogosławionej pamięci sir Izaak Hanfstaengl pofałszował weksle i umarł z zgryzoty — Tragedia chodzi po świecie z zakwefionym obliczem —

Żołnierze Jej Królewskiej Mości guziki mają błyszczące —

Pułkownik, który według zasługi powinien był zostać księciem Johannisburgu lub wicekrólem Indii, zgrał się na giełdzie i ogłosił bankructwo.

Bohaterskiemu koniowi oderwano podkowy i stopiono je na złoto, a gdy zabrakło owsa, oddali go za bezcen — wychudły był i melancholijny — pod biczysko pospolitego rozwoziciela jarzyn.

I tum go odkrył.

Znałem jego przeszłość, bo któż z nas miałby odwagę się przyznać, że nie jest świadom dziejów ojczystych?!

Nie mogłem dopuścić, aby tak zmarniał haniebnie, on, ten koń nad konie — o nie! ten rumak nad rumaki, który przy dźwięku surm nieustraszenie szedł na nieprzyjaciela —

Żołnierze Jej Królewskiej Mości guziki mają błyszczące.

On, który nieomal wieszczym krzyczeć mógł głosem, że życie jest tylko drogą do wspaniałej śmierci.

Powiedziałem sobie: Niech służy nadal sprawie publicznej, i wróciłem go społeczeństwu.

Za chwilę, pod szpicrutą miss Jane Woodrow, będzie jak dawniej, na polu bitwy, ponadmiar wysokie brał przeszkody; jak uskrzydlony, przebijać się będzie przez cztery obręcze na raz, zręcznie wyrzucanymi kopyty o! tych szklanych nie uszkodzi baniek.

A kiedy nadejdzie ostateczna jego pora —

Tragedia chodzi po świecie z zakwefionym obliczem —

Panie i panowie!

Panowie i panie!

Raczcie mi wierzyć:

Nie oddam go pod nóż prywatnego hycla, ale skórę zedrze zeń oprawca municypalny, a może nawet uda mi się przekupić głównego rakarza państwa; wspomnienie pośmiertne pojawi się w dziennikach, krajowych jako i zagranicznych, a wy, obywatele, składajcie już dzisiaj grosz do grosza, aby ta chwila nie spadła na nie przygotowanych, abyśmy godny wznieśli mu pomnik, z jaśniejącym na froncie napisem:

BOHATERSKIEMU KONIOWI

WDZIĘCZNA OJCZYZNA

 

Żołnierze Jej Królewskiej Mości guziki mają błyszczące.


VII. Portal katedry

Żalim jest godzien przestąpić próg katedry?

Bramy jej otwarte dla cichych, a żal mój bywał głośny.

Wczoraj.

Lecz dziś opancerzyłem już piersi i gardło ściśnięte mam żelaznym kołnierzem, nie wołam, nie krzyczę, a tylko niemotą zdumionego wzroku próbuję mówić z głazami.

Stoję na trzecim stopniu.

Potężne ostrołuki, w kwiaty rzeźbione obramienia wnęk, Jakubowe symetryczne drabiny świętych, kolumny, pilastry, półsłupy, kapitele, czterolistne krzyże, galerie, fiale, obsypane krabami.

Słońce cień swój wydłuża i rzuca go na króla w kamiennej, liliowej koronie, w sukni o martwych fałdach, nie sięgających kostek. Płaskookrągłe nogi wysunęły się ponad krawędzie kroksztynu, w jednej ręce zwietrzałe jabłko, w drugiej berło, którego szczyt objadły deszcze. Włosy i broda w regularnych zesztywniały kędziorach, a oczy bez źrenic, dwie nieruchome gałki, uwięzły gdzieś w dali.

Paszcze gargul i maszkar wiszą rozwarte nade mną: lwice z wyciągniętym lubieżnie karkiem, dzioby kruków, zwrócone ku ścierwu ludzkiego grzechu, diabły rogate, pazurami przygniatające wieprza na olbrzymim jądrze nieczystości, makarele o zapadłych z rozpusty policzkach.

O dniu radosny, w którym było mi dane dotrzeć do głębi duszy, wyprowadzić z niej bliźniacze rodzeństwo, podziw i pokorę, i w niewysłowionych modłach kazać im wielbić portal gotyckiej katedry.

Zapaliły się czerwone, niebieskie, fioletowe, zielone i żółte gwiazdy w wielkim, okrągłym witrażu, od zachodniego słońca spłonęły marmurowe pochodnie aniołów, strzegących Dziewicy, Chrystus, przed chwilą jeszcze uwięzion w trójkącie tympanonu, stanął ponad pastuszym swym żłobem, ponad heblem i dłutem ojcowskiego warsztatu i, żywe podniósłszy dłonie, głaźnymi poruszył wargami i błogosławił dzieciństwo, swoje i moje, dzieciństwo biednego człowieka…


VIII Modlitwa Episjera

Półtora tysiąca lat i więcej protegowałeś, Panie Boże, księży i markizów.

Rozbijali po otwartych drogach, naszymi rękami wznosili zamki i pałace, a gdy nam już sił zabrakło i batog bez skutku ześlizgiwał się po krwawych plecach, szli o pomoc do tamtych, iżby majakiem Łaski lub przypomnieniem kar piekielnych wiedli nas ku nim na twardym rzemieniu posłuszeństwa.

Ale skończyła się pokora ludu: głowy ich padły pod mieczem Sprawiedliwego, a na miejscu Bastylii, w której godność człowieka marła w obłąkaniu, otwiera nam dzisiaj szlachetny weteran drzwiczki do wnętrza Kolumny Lipcowej.

I po dwustu trzydziestu i ośmiu stopniach wchodzimy na nią swobodnie: pod złoconymi skrzydłami anioła Wolności możemy krzyczeć: „Niech żyje Francja!” i dawszy folgę oku, radować się dumną Sekwaną, patrzeć z uczuciem ulgi w piersiach, jak symbol współczesnego ducha, potężna wieża Eiffla, panuje bijącym w niebo żelaznym rusztowaniem nad kamiennymi zabytkami Zabobonu.

Możemy puszczać wodze tęsknocie aż gdzieś ku niebieskawym borom Fontainebleau, lub też podziwiać wrodzone człowiekowi poczucie piękna, które z Buttes–Chaumont, z tych ongi łysych, opuszczonych gór, z tego odludzia straceńców, z tego — że tak się wyrażę — jeneralnego śmietnika stolicy uczyniła dziś dla nas wiosenną zatokę wytchnienia.

Drzewa tam szumią, woda w cementowym szkli się basenie, poprzez mosty wiszące, śród poszarpanych, czarnych skał, fantastyczne wzdłuż wiotkich poręczy wiją się drożyny, to się gubią, to się jawią, a pary zakochanych błogim uśmiechem towarzyszą ich skrętom!

Wiem, Panie Boże, iż w owych dniach gniewu i pomsty uczyniliśmy Ci krzywdę: wyrzucono Cię sromotnie z Nôtre–Dame! W Świętym — sit venia verbo — Sulpicjuszu na ołtarz Twój posadzono Boginię Zwycięstwa i u stóp Jej, w cześć bohatera spod piramid, wylewano strugi najsolidniejszego produktu naszej Ojczyzny.

Atoli czas przedziwnym jest lekarzem; przebolałeś to wszystko, przebaczyłeś, bo któż odpuszczać powinien, jeśli nie Ty, Panie Boże, ucieleśnienie wszelkich doskonałych przymiotów!

Dlatego też, ufniejszy od dziecka, zwracam się dzisiaj do Ciebie; zresztą Tobie jednemu wyznać to mogę, gdyż Ty jeden świadom jesteś wszelkich tajemnic: Jeśli nie zawodzą tradycje rodzinne, mój praszczur wiernym był stajennym królewskiego marszałka, a żona jego postępowała w szeregu z sławnej pamięci panią Szarlotą Corday.

Eh! Voilà! Tyle mi się nagromadziło trosk i potrzeb, że nie wiem, którą z nich najpierw polecić Twym względom.

Jeżeli jednak łaskawość Twa nie ma kresu, spraw, iżby mój sąsiad, pan Rabattet, jak najprędzej dobił targu z hrabią de Contrexeville, zwinął swoją likiernię i wygodnie się urządził na wsi. Rozumiem, że syty będąc niedzielnych przejażdżek po Lasku wynajmowanym fiakrem, pragnie własne mieć konie i park zamknięty dla innych.

Nielitościwy to i niebezpieczny konkurent: wódką bije mi wina; ofiarowałem mu spółkę, odmówił. Zjednał sobie Kartezjanów, oddali mu wyłączne na kontynent zastępstwo, a z Combesem — tak się chwali — na jednej siadywał ławie.

Uczęszcza na doroczne święcenia kleryków, a nieprzyjaciołom kościoła mówi po cichu, że po to, by się przekonać, czy nie zmniejszył się w nim wstręt do Przesądu: „zresztą — dodaje — lubię dekoracje, w operze czy w katedrze, nie ma dla mnie różnicy”.

Niech w Baku palą szyby — walka o wolność zawsze jest święta — a w zagłębiu borysławskim, w kraju na pół dzikich, dostatecznie głupich barbarzyńców, gdziem się zaangażował na sto tysięcy franków, spraw, iżby ropa tryskała obficie.

A gdyby i tam niezadowolona zawsze kanalia zechciała wziąć rozbrat z prawem, miej w swej opiece tych Francuzów północy, podnieś na targach wiedeńskich cenę ich bydła, by z biedy nie tracili głowy i niezbędne stawiali kryminały.

Panie! Wyznam otwarcie: chciałem się odwrócić od Ciebie, boć niegodnym jest człowieka postępu, aby wykraczał poza granice wzroku, a ja Cię nie widzę!

Jednakże w łonie naszym jest jakieś tajemne, niepojęte drganie, które nam szepce, że z śmiercią nie wszystko się kończy!

A może to tylko złuda?

Może to nie strawiona resztka pokarmu, którym opychały nas wieki ciemnoty?

Nie! nie!… Jakżeż przypuścić, aby dusza moja nie była nieśmiertelną!

Ciało z ciała, doczesność z doczesności, zaś wiecznym jest tylko to, co z wiecznego wyrosło!

Codzienne uczy nas doświadczenie, że wszystko, co żyje, umiera:

Jestem, więc umrę.

Zaś dusza trwać może wiecznie li wówczas, jeśli z wiecznego wyszła źródła; tym źródłem Ty się li zowiesz, albowiem nie przekonaliśmy się dotąd, byś umarł; że jesteś, mówi nam o tym wewnętrzna, elementarna chęć trwania!

Zresztą sam Pasteur wierzył w nieśmiertelność i Stwórcę.

A po wtóre, po trzecie, po ostatnie: każą mi czekać na legię, któż mi udzieli cierpliwości, jeżeli nie Twoja wszechcierpliwość.

Chcę kandydować, gdzież w tych czasach zamętu pojęć i prądów oświecające znaleźć błyski, jeśli nie w Twojej wszechwiedzy.

Któż odwróci nieszczęście od mojej lichej winniczki, jeśli nie Twoja wszechmoc!

Daj, by na starość zgrzybiałe nogi moje nie były zmuszone obijać się o miejskie bruki.

Niech tłum nie patrzy na mnie z zawiścią, że mam odrobinę więcej chleba — i ja jestem z ludu, więc rozumiem, co lud, a co męty i szumowiny —.

Przedsię współrepublikanie moi niech mi nie poczytają za zdradę uczciwych, republikańskich przekonań, że jedyną Mą Córkę, Me ukochane dziecko, powierzam rękom potomka tych starosławnych rycerzy, którzy ongi szli się pasować z pohańcem o Grób Twego Jedynego ukochanego Syna.

Panie! tchórzem nie jestem, i śmierci się nie lękam, lecz wdzięczny Ci będę, jeśli Twój Królewski Majestat — s’il Vous plaît, mon Seigneur — zechce się ulitować nade mną i rozkaże, aby przyszła, że tak powiem —— nie! po co myśleć dziś o niej, gdy czas mój, zda się, daleki?!

Raczej nie skąp mi i nadal zdrowia i siły, bym mężnie wytrwał w tej ciężkiej walce do końca.

Niech żyje Francja! Niech żyje Rzeczpospolita! Niech żyje Demokracja!

Amen.


IX Równi z równymi

My, ludzie prości, poklepmy się po ramieniu — równi z równymi.

A, panie bracie, któremu się zdaje, jakobyś ongi w młodocianym zachwycie klęczał u stóp świętej Cecylji, nie wywyższaj się nad innych, albowiem właśnie biedna dziewczyna z bordelu skarżyła mi się po cichu, że rajfurka zabiera jej trzy czwarte zarobku.

Pracuj, aby się stała sprawiedliwość na świecie, aby te szczytne wyrazy, świecące na naszych kościołach, aresztach, szpitalach, domach publicznych—Wolność, Równość, Braterstwo — nie były martwą literą.

Pycha przybrała się w perukę pani de Maintenon i poszóstną jeździ karetą: z przodu laufer w czerwonej liberji rozgania onieśmielone tłumy, z tyłu dwóch lokai, z skrzyżowanemi na piersiach rękoma, czelnie się uśmiecha, żem musiał zejść im z drogi, a nasz przyjaciel oszalał:

Ogłosił tom wierszy bez rytmu i rymu i ma odwagę twierdzić, że łokieć jest dłuższy od cala, krowa ma cięższe wymiona od owcy, a koń szlachetniejszy od świni — jak gdyby wesz, karakon i glista nie były tak samo, jak człowiek, stworzone przez Boga, którego, nawiasem mówiąc, wolni od przesądów obywatele, uznać nie możemy.

Równi z równymi—i tu łaskawie poklepał mnie po ramieniu — oto hasło, którem kazał sobie wyhaftować jedwabiem i powiesić nad łóżkiem i które do najnędzniejszej stosuję hołoty, choć mam jeneralną dostawę marchwi do hal, choć na rewji lipcowej sam prezydent Rzeczypospolitej ściska mi rękę, a w willi mojej w Saint—Clond mieszka potomek Bourbonów…


X. Pont Neuf

Stoję oparty o kamienną balustradę mostu.

Późny, głęboki wieczór.

Tysiące, miljony różnobarwnych świateł topią się w ciemnej tafli Sekwany, skrawe na powierzchni zostawiając kręgi, jakby tysiące, miljony świętych, skazanych na śmierć męczeńską, w niebiańskich pływało aureolach.

Ogromna, jasna smuga oderwała się od posępnych ścian Pałacu Sprawiedliwości, pełza ku mnie po czarodziejskiem zwierc...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin