Verne Juliusz - Hector Servadac.rtf

(485 KB) Pobierz
Verne Juliusz - Hector Servadac

Jules Verne

HECTOR SERVADAC

Podróż wśród gwiazd i planet Układu słonecznego

Spolszczył Włodzimierz Topoliński 

Ilustracje

P. Philippoteaux

Książnica - Atlas

Lwów - Warszawa, 1931

SPIS TREŚCI

CZĘŚĆ PIERWSZA.

Rozdział I, w którym poznajemy Hectora Servadac’a i jego rywala.

Rozdział II, który maluje fizyczne i moralne oblicze kapitana Servadac’a i jego ordynansa Ben-Zouf’a.

Rozdział III, w którym poetycką wenę kapitana Servadac’a rozprasza niepojęty wstrząs.

Rozdział IV, w którym niema końca zdziwieniu i domyślnikom.

Rozdział V, w którym jest mowa o dziwnych zmianach, zaobserwowanych w porządku wszechświata. 17

Rozdział VI, w którym czytelnik towarzyszy kapitanowi Servadac w jego pierwszej wycieczce po nowem terytorjum.

Rozdział VII, w którym Ben-Zouf uskarża się na opieszałość gubernatora.

Rozdział VIII, w którym jest mowa o Wenus i Merkurym, jako o planetach.

Rozdział IX, w którym szereg pytań kapitana Servadac’a pozostaje bez odpowiedzi.

Rozdział X, w którym z lunetą przy oku i sondą w ręce poszukuje się śladów dawnego Algeru.

Rozdział XI, w którym kapitan Servadac odkrywa ocaloną wysepkę, będącą, jednakże tylko grobowcem.

Rozdział XII, w którym po próbach walki z żywiołem, porucznik Prokop oddaje wszystko w ręce Boga.

Rozdział XIII, w którym jest mowa o brygadjerze Murphy, majorze Oliphant, kapralu Pimie i o pocisku znikającym poza linją horyzontu.

Rozdział XIV, daje wyraz naprężeniu stosunków międzynarodowych i prowadzi ku nieporozumieniom geograficznym.

Rozdział XV, w którym drogą dyskusji dochodzi się do odkrycia, bliskiej już, być może, prawdy.

Rozdział XVI, w którym Hector Servadac obejmuje jedną ręką szczątki rozległego kontynentu.

Rozdział XVII,  który możnaby śmiało zatytułować: „Ten sam – tym samym”.

Rozdział XVIII, który mówi o przyjęciu zgotowanem gubernatorowi wysepki i o wypadkach, które zaszły w czasie jego nieobecności.

Rozdział XIX, w którym kapitan Servadac zostaje jednomyślnie obrany generalnym gubernatorem Galji.

Rozdział XX, w którym baczne oko obserwatora dostrzega płonący punkcik na horyzoncie.

Rozdział XXI, w którym przekonamy się, jaką, wspaniałą niespodziankę natura przygotowała mieszkańcom Galji.

Rozdział XXII, który kończy się ciekawym eksperymentem z dziedziny fizyki rozrywkowej.

Rozdział XXIII, omawia ważne wydarzenia, które wzbudziły popłoch w całej kolonji Galijskiej.

Rozdział XXIV, w którym kapitan Servadac i porucznik Prokop rozwiązują wreszcie kosmiczną zagadkę.

CZĘŚĆ DRUGA

Rozdział I, w którym poznajemy trzydziestego szóstego mieszkańca sferoidy „Galja”.

Rozdział II, którego ostatnie słowo wyjaśnia czytelnikowi to, czego się zapewne sam już domyślił.

Rozdział III, który wyjaśnia zagadkę, dlaczego Palmyrin Rosette jest tak zachwycony swym losem.

Rozdział IV, w którym Palmyrin Rosette znęca się nad dawnym swym uczniem Servadac’em.

Rozdział V, w którym Palmyrin Rosette uznaje urządzenia kolonji za niedostateczne.

Rozdział VII, w którym profesor i jego uczniowie żonglują sekstyljonami, kwintyljonami i innemi wielokrotnościami miljardów.

Rozdział VIII, w którym okaże się jasno, że lepiej aniżeli na Galji, handlować było na Ziemi.

Rozdział IX, w którym oświeceni Galijczycy wybiegają myślą w nieskończoność.

Rozdział X, Jak świętowano na Galji dzień 1-y stycznia i co się zdarzyło pod koniec uroczystości.

Rozdział XI, w którym kapitan Servadac i jego towarzysze tak sobie radzą, jak tego wymagają, okoliczności.

Rozdział XII, który stwierdza, że ludzie nie są stworzeni do grawitowania w odległości dwustu dwudziestu miljonów mil od słońca.

Rozdział XIII, w którym mowa jest o jedynej w swoim rodzaju scenie między Palmyrin Rosette’m a Izaakiem Hakhabutem.

Rozdział XIV, w którym kapitan Servadac i Ben-Zouf wyruszają w podróż i wracają, z niej jak niepyszni.

Rozdział XV, w którym omawiana jest sprawa powrotu na Ziemię i śmiała propozycja porucznika Prokopa.

Rozdział XVI, w którym Galijczycy przygotowują się do obserwacji swej asteroidy z balonu.

Rozdział XVII, w którym pasażerowie balonu notują swoje uczucia i wrażenia. 273

Rozdział XVIII, który wbrew zasadom obowiązującym w powieściach nie kończy się małżeństwem bohatera.

 

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

Rozdział I,
w którym poznajemy Hectora Servadac’a i jego rywala.

Oficerowie wysłuchali w poważnem skupieniu Servadac’a, pragnącego w nich widzieć swoich sekundantów, nie mogli się jednak powstrzymać od ironicznych półuśmiechów, gdy przyjaciel jako powód pojedynku podał sprzeczkę wynikłą pomiędzy nim i hrabią Timaszewem, na temat różnicy w upodobaniach muzycznych.

A możeby się dało sprawę załatwić polubownie? – zauważył komendant 2-go pułku strzelców.

O tem proszę nawet nie wspominać – brzmiała twarda odpowiedź Hectora Servadac’a.

Przy obustronnej dobrej woli i drobnych ustępstwach… – podjął kapitan artylerji.

Nie może być mowy o kompromisie pomiędzy Wagnerem i Rossinim – odparł poważnie oficer sztabowy. – Trzeba się wyraźnie wypowiedzieć za jednym lub za drugim. W danym wypadku obrażono Rossiniego. Ten warjat Wagner napisał o nim stek idjotyzmów, postanowiłem więc pomścić Rossini’ego.

Należy przytem zważyć – ciągnął komendant – że cięcie szablą nie zawsze jest śmiertelne.

Zwłaszcza, gdy nie pozwolę, by tknęło mnie jej ostrze – odciął zręcznie Servadac.

Po tem oświadczeniu obaj oficerowie udali się do sztabu, gdzie punktualnie o godzinie drugiej mieli spotkać sekundantów hrabiego Timaszewa.

Należy tu zaznaczyć, że ani komendant strzelców, ani kapitan artylerji nie byli przekonani przez swego przyjaciela co do motywów pojedynku. Podejrzewali oni, być może, istotną przyczynę, ale nie chcąc urazić kapitana, udawali, że wierzą jego wywodom.

Po upływie dwóch godzin byli już zpowrotem, ustaliwszy ze świadkami przeciwnika warunki pojedynku. Hrabia Timaszew zgodził się bić na szable, broń żołnierska.

Przeciwnicy mieli się spotkać nazajutrz, dnia 1-go stycznia o godzinie 9-ej rano na terenie skał nadmorskich, odległych o jakieś trzy kilometry od ujścia Szeliwu.

A zatem do jutra, z punktualnością wojskową – rzekł komendant.

Najpunktualniej w świecie – odparł Hector Servadac.

Poczem obaj oficerowie uścisnęli serdecznie dłoń przyjaciela.

Kapitan Servadac wspiął konia ostrogą i niezwłocznie opuścił mury miasta. Od dwóch tygodni już nie zaglądał do swego mieszkania na Placu Broni. Mając powierzoną sobie poważną pracę topograficzną w okolicy Mostaganem, zamieszkiwał chatę arabską u ujścia rzeki Szeliw. Za jedynego i wyłącznego towarzysza miał ordynansa, i postronny obserwator mógłby posądzić pustelnika kapitana o odbywanie jakiejś pokuty lub kary.

Rozdział II,
który maluje fizyczne i moralne oblicze kapitana Servadac’a i jego ordynansa Ben-Zouf’a.

Służbowe wykazy Ministerstwa Wojny notowały owego roku pod wiadomą datą, co następuje:

Servadac (Hector), urodzony 19-go lipca 18… w Saint Trelody, departament Girondy.

Stan majątkowy: tysiąc dwieście franków renty.

Czas służby: 14 lat, 3 miesiące i 5 dni.

Szczegóły dotyczące służby wojskowej i wypraw wojennych: szkoła w Saint-Cyr 2 lata, wyższa szkoła wojskowa 2 lata i 87 pułk linjowy 2 lata; 3 pułk strzelców 2 lata, Alger 7 lat. Brał udział w wyprawach kolonjalnych do Sudanu. Stanowisko: Kapitan sztabowy w Mostaganem.

Odznaczenia: Kawaler Legji Honorowej z dnia 13 marca 18…

Hector Servadac miał lat trzydzieści. Sierota bez rodziny i majątku, żądny był sławy i pieniędzy. Zapaleniec i nawet, rzec można, zawadjaka, obdarzony bystrym i żywym umysłem, cięty, zaczepny, odważny i buńczuczny, miał czułe i wrażliwe serce. Jak przystało na potomka walecznego rodu, był całą dusza żołnierzem. Mimo licznych, zawsze szczęśliwie kończących się przygód i awantur, nie miał w sobie nic z pyszałka lub pozera. Urodził się snać pod szczęśliwą gwiazdą i sama natura przeznaczyła go do nadzwyczajnych przeżyć, darząc jednocześnie najtkliwszą opieką.

Zewnętrznie Hector Sarvadac był czarującym oficerem: pięć stóp i sześć cali wzrostu, wysmukły, zręczny, proporcjonalnej budowy, na górnej wardze miał kruczy podkręcony zlekka wąsik i niebieskie, śmiało i jasno patrzące na świat oczy, które podobały się bardzo i zjednywały mu powszechną sympatję zarówno w sferach wojskowych, jak i towarzyskich.

Trzeba tu przyznać gwoli sprawiedliwości, czego zresztą i sam zainteresowany nie ukrywał, że kapitan Servadac nie bardzo był uczony i wiedzy posiadał tylko tyle, ile tego wymagała konieczna potrzeba. – „Nie lubimy się przepracowywać, nie pchamy się gwałtem do nauki” – mawiają oficerowie kawalerji. Kapitan Servadac nie wiele różnił się od towarzyszów broni, ale że był zdolny i sprytny, ukończył szkoły z dobrym wynikiem i dostał się do sztabu generalnego w randze kapitana. Rysował zresztą, wcale dobrze, a zwłaszcza pysznie trzymał się na koniu, niebawem też zyskał sobie sławę niezwyciężonego mistrza jazdy.

Powszechnie ceniono w nim męstwo i odwagę, podziwiając jednocześnie jego szczęśliwą gwiazdę.

Opowiadano np. taką historję:

Pewnego dnia kapitan Servadac prowadził przez głęboki okop pieszy oddział strzelców. W pewnem miejscu grzbiet nasypu, podziurawiony nieprzyjacielskiemi granatami, osunął się i nie był już dość wysoki, aby osłonić żołnierzy przed bezustannym ogniem kartaczy. Strzelcy zawahali się. Wówczas Hector Servadac wstąpił na krawędź nasypu, położył się na niej, podnosząc w ten sposób poziom przykrycia, i zawołał!

„Naprzód, marsz!”

I oddział przeszedł pod gradem kul, z których ani jedna nie tknęła dzielnego dowódcy.

Od czasu wyjścia z wyższej szkoły wojskowej Hector Servadac, poza udziałem w kilku wyprawach kolonjalnych, pełnił służbę stale w Algerze. W tej chwili piastował urząd sztabowego oficera komendy w Mostaganem. Mając powierzoną sobie pracę topograficzną na odcinku pomiędzy Tener i ujściem Szeliwu, zamieszkiwał małą arabską chatynkę, która nietylko nie zapewniała wykwintu ale nawet wygody. Kapitan nie przejmował się takiemi błahostkami. Lubił on żyć pełną piersią i korzystał ze wszystkich prerogatyw swobody i wolności stanu oficerskiego. Przemierzał stokrotnie w pieszych wędrówkach piaski wybrzeża, lub wspinał się konno po skalistych zboczach, zaś z powierzoną sobie pracą nie śpieszył się zbytnio.

Lubił to niezależne prawie życie. Mało absorbujące zajęcia pozwalały mu wyrwać się ze dwa, trzy razy w tygodniu do Oranu na przyjęcia u generała, lub na uroczyste zebrania u gubernatora Algeru.

Przy takiej to właśnie sposobności poznał panią de L… Była to wdowa po pułkowniku, młoda, bardzo piękna, dumna i nieprzystępna kobieta, która nie widziała lub nie chciała widzieć składanych sobie hołdów. Z tego powodu kapitan Servadac nie miał dotąd odwagi wyrazić jej swych uczuć. Wiedział poza tem, że ma rywali, a najgroźniejszym z nich był hrabia Timaszew. Rywalizacja ta właśnie wywołała pojedynek, o którym zresztą nic nie wiedziała Bogu ducha winna dama. Zresztą, jak wiadomo, nazwisko jej nie zostało wymienione.

Małą chatkę arabską zamieszkiwał wraz z kapitanem Servadac’em jego ordynans Ben-Zouf.

Ben-Zouf duszą i ciałem oddany był swemu władcy i panu. Nie zamieniłby swej służby przy boku kapitana na najszczytniejsze stanowisko, odrzuciłby napewno bez wahania propozycję zostania adjutantem generalnego gubernatora Algeru. Pozbawiony zupełnie ambicji osobistej karjery, ogromnie był czuły na punkcie wciąż nowych zaszczytów dla swego pana i codzień zrana sprawdzał, czy mundur kapitana nie zdobią jeszcze pułkownikowskie szlify.

Sądząc z imienia możnaby przypuścić, że Ben-Zouf był Algerczykiem. Opinja ta jednak byłaby mylna. Imię to bowiem było tylko przydomkiem. Był on czystej krwi Francuzem i urodził się w Paryżu, w dzielnicy Montmartre. Do gniazda ojczystego wzdychał i wspominał je z rozrzewnieniem. Montmartre skupiał dlań w sobie wszystkie cudowności i uroki świata i był niezaprzeczalnie najwspanialszą górą na ziemi. W podróżach swych widywał coprawda niejednokrotnie wyniosłości potężniejsze, żadna z nich jednakże nie wydała mu się równie malowniczą. Ben-Zouf dałby się raczej posiekać w kawałki, zanimby przyznał, że ukochany Montmartre ma mniej niż pięć tysięcy metrów wysokości!

W najcięższych opresjach ratował życie kapitanowi, kapitan zaś odpłacał mu w stosownej chwili tem samem serdecznem przywiązaniem.

Znał on wartość swego ordynansa i cenił go sobie bardzo. Przebaczał mu też chętnie jego, niewinne zresztą, dziwactwa i przemawiał doń w sposób, który przywiązuje sługę do zwierzchnika.

 

Rozdział III,
 w którym poetycką wenę kapitana Servadac’a rozprasza niepojęty wstrząs.

Chata arabska jest rodzajem namiotu z dachem krytym słomą; jest ona nieco wygodniejsza od namiotów koczujących plemion arabskich, ale nie da się nawet przyrównać do budynków z kamienia i cegły.

Chata zamieszkana przez kapitana Servadac’a była zwykłą sobie lepianką, która nie zaspokoiłaby potrzeb lokatorów, gdyby nie przylegał do niej kamienny budynek, dający schronienie Ben-Zoufowi i obu wierzchowcom. W domku tym, zajętym poprzednio przez oddział pionierów, poniewierały się jeszcze przeróżne narzędzia, w rodzaju motyk, kilofów i łopat.

Mieszkanie to pozostawiało, rzecz prosta, wiele do życzenia, ale kapitan i jego ordynans nie wymagali w zakresie pomieszczenia i żywności luksusu.

Ze zdrowym żołądkiem i filozoficznym poglądem na świat można urządzić się wszędzie – mawiał zawsze pogodny i wesoły kapitan.

Z filozofją ma się rzecz, jak z drobnemi w kieszeni Gaskończyka, nie zabraknie jej nigdy. Co zaś do żołądka Hectora Servadac’a, to nie zaszkodziłoby mu nawet wchłonięcie wszystkich wód Garonny.

Ben-Zouf ze swej strony był chyba – uwzględniamy tu teorję reinkarnacji...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin