Brian_Lumley_-_Nekroskop_14_-_Dotyk(1).rtf

(1112 KB) Pobierz
Brian Lumley

Brian Lumley

Dotyk

Tłumaczenie Robert Palusiński

 

ZAMIAST WPROWADZENIA

 

W połowie lutego 1990 roku, pewnej deszczowej i wietrznej niedzieli o godz. 15:33 trzynaścioro członków Wydziału E - najdziwniejszego i najbardziej ezoterycznego wydziału Służb Wywiadu Jej Królewskiej Mości - doświadczało czegoś, co zdumiało nawet tych przywykłych do niezwykłości ludzi: obserwowali dezintegrację człowieka będącego niegdyś członkiem ich grupy. Właściwie byli świadkami śmierci Harry’ego Keogha, Nekroskopa, który dostał się do Centrali Wydziału E dzięki fantastycznemu i niezwykłemu medium, pochodzącemu ze świata istniejącego w równoległym świecie, świata znanego jako Kraina Słońca i Kraina Gwiazd.

Harry odszedł do tego świata, żeby uniknąć prześladowań i śmierci - choć niekoniecznie własnej śmierci - co niewątpliwie byłoby jego udziałem, gdyby pozostał w świecie ludzi. Nie był już człowiekiem, ale czymś znacznie więcej, czymś, na co zwykli śmiertelnicy musieliby polować. Stał się wampirem, gdy bezinteresownie służył ludzkości. Ludzie na Ziemi ścigali Wielkiego Wampira, Nieumarłego Lorda, ostatniego z wymierającego gatunku istot nazywających siebie Wampyrami!

Wielkie Wampiry od niepamiętnych czasów ukrywały się wśród ludzi i jednocześnie karmiły się ich krwią, o czym wspominają liczne mity i legendy. Jednak owe krwiożercze istoty nie pochodziły z naszej planety, lecz przybyły z Krainy Gwiazd, którą licznie zamieszkiwały. Jak to było możliwe?

Niektórzy z wampyrzych lordów - swego rodzaju ofiary pokonane w wojnach krwi toczących się na terenie Krainy Gwiazd - bywały skazywane na banicję poprzez wepchnięcie do bramy będącej korytarzem prowadzącym na Ziemię. Korytarz kończył się w Wallachii, miejscu, gdzie zrodziły się starożytne legendy o wampirach. Wallachia, nosząca obecnie nazwę Rumunii, od stuleci była tajnym siedliskiem wampirów.

Kiedy jednak wampirza plaga zaczęła rozprzestrzeniać się po całym świecie, stając się coraz większym zagrożeniem dla ludzkości, pojawił się Nekroskop Harry Keogh - człowiek, który posiadał zdolność rozmawiania ze zmarłymi. Harry potrafił także stosować medium nazywane Kontinuum Mobiusa, dzięki któremu błyskawicznie przemieszczał się w przestrzeni. Nekroskop wyszukiwał wampiry i zwalczał je. Kiedy jednak starł się z najpotężniejszym z nich, samym Ojcem Kłamstw, Feathorem Ferenczym, zanadto zbliżył się do niego i sam został zainfekowany.

Kiedy więc Nekroskop opuszczał nasz świat, to nie chodziło mu o własne życie, ale o nasze. To fakt, że Wydział E mógłby go zabić, ale co by się stało, gdyby działania wydziału okazały się nieskuteczne? Przecież Nekroskop był najpotężniejszym ze wszelkich istot żyjących we wszechświecie - trudno sobie nawet wyobrazić skutki jego działań, gdyby postanowił rozprzestrzenić zarazę... Byłby to koniec ludzkości, o której dobro tak długo i zażarcie walczył.

Problemy Harry’ego dopiero się zaczynały. Przebywając w Krainie Gwiazd, odkrył, że Wampyry znowu się pojawiły i to w jeszcze bardziej przerażającej formie. Ich przywódcą był Szaitan - wcielony diabeł! Udało się go ukrzyżować i spalić. Z chwilą gdy siły życiowe Harry’ego zaczynały go opuszczać, przy pomocy Ogromnej Większości został przeniesiony do metafizycznego Kontinuum Móbiusa, gdzie przemierzając stulecia czasu przeszłego, przeszedł ostateczną metamorfozę. I to właśnie obserwowało trzynaścioro członków Wydziału E, przebywających w Centrali podczas deszczowego niedzielnego poranka w połowie lutego 1990 roku...

Zamglona, telepatyczna projekcja, blaknący, trójwymiarowy hologram dymiącego ciała Nekroskopa, które coraz bardziej przyspieszając, oddalało się w nieznane otchłanie. Jednak z chwilą gdy jego wirująca postać stawała się coraz mniejszą kropką a później już tylko punkcikiem, by w końcu zupełnie zniknąć, obserwatorzy zobaczyli niesamowitą bezgłośną eksplozję światła o barwie czystego złota. I chociaż zdarzenie zaistniało tylko w ich zbiorowym umyśle, to wszyscy odwrócili się, aby uniknąć oślepiającej intensywności blasku... oraz żeby odsunąć się od tego, co wyleciało z centrum eksplozji!

Tylko dwoje z nich zobaczyło, jak w ostatniej chwili z centrum wybuchu popędziły miliardy złotych drzazg, rozprzestrzeniając się na wszystkie strony i znikając w nieznanych miejscach. Były to cząstki Harry’ego Keogha. Ale czy te złote strzałki były wszystkim, co po nim pozostało? W pewnym sensie tak. Ale patrząc na to z drugiej strony, nie całkiem.

Albowiem w chwili gdy pozbawiony ciała umysł Harry’ego rozczepił się w niesamowitym wybuchu, pozostała świadomość, że każdy z jego elementów, każda ze złotych strzałek była nim! I gdziekolwiek by się one znalazły - w jakimkolwiek miejscu i czasie - echo i wiedza Harry’ego podąży wraz z nimi.Był to tranzytowy hotel oddalony o dziesięć minut drogi od autostrady M25 i dwadzieścia minut od lotniska Gatwick. Miał idealną lokalizację i korzystały z niego załogi samolotów oraz pasażerowie, którzy odpoczywali w hotelu pomiędzy lotami lub zaraz po przylocie. Zwykle panował tam spory ruch. Jednak normalnie w zamglony listopadowy poranek o 4:30 byłoby tam całkiem spokojnie.

Ale tym razem z uwagi na płacz dziecka, jego żałosne zawodzenie oraz urwany krzyk, który dobiegł z jednego z pokoi, ochroniarz z nocnej zmiany wyruszył szybkim krokiem, by sprawdzić, co się stało. Później kompletnie zaszokowany tym, co zobaczył, próbował skorzystać z telefonu i dość nieudolnie przekazać informacje.

Inspektor George Samuels liczył sobie dwadzieścia siedem lat, 180 cm wzrostu, miał kruczoczarne włosy, duże uszy, przenikliwe spojrzenie szarych oczu, wąskie cyniczne usta i wolał chodzić w mundurze niż w ciuchach cywilnych. Jego ojciec miał „znajomości” i wszyscy akceptowali fakt, że wspinanie się inspektora po kolejnych szczeblach drabiny było nadspodziewanie szybkie i niekoniecznie związane z jego wynikami w pracy.

Dzisiejszej nocy inspektor obrał sobie za cel odwiedzenie (a w zasadzie szpiegowanie) dowódców kilku posterunków znaj - dujących się na przedmieściach Londynu. Poruszał się nieoznakowanym samochodem służbowym i chwilę po czwartej trzydzieści wszedł na teren posterunku w okolicy Reigate. W tym samym momencie odezwał się telefon z prośbą o interwencję.

Patrole były zajęte dwoma wypadkami samochodowymi oraz awanturą domową więc inspektorowi nie pozostało nic innego, jak zająć się zgłoszoną sprawą. Nie było dokładnie wiadomo, na czym polega problem, ponieważ sierżant odbierający telefon niewiele zrozumiał z bełkotliwej wypowiedzi osoby proszącej o interwencję. Samuels skłonny był przypuszczać, że brak podstawowych informacji dotyczącychzgłoszenia wynikał przede wszystkim z nieudolności sierżanta. Tak czy owak chodziło o hotel, który znajdował się kilka minut jazdy samochodem od posterunku, w pobliżu portu lotniczego Gatwick.

Ponieważ z hotelu wezwano również karetkę pogotowia, co mogłoby sugerować, że nieznany problem znalazł już rozwiązanie, najprawdopodobniej zajdzie jedynie konieczność spisania oficjalnego raportu na miejscu zdarzenia. Samuels wrócił do samochodu, przyczepił na dachu błyskające niebieskie światło i ruszył w drogę. W wypadku gdyby sprawa okazała się dziwna i bardziej problematyczna, niż przypuszczał, zawsze mógł wezwać ekipę z wydziału kryminalnego, która zajęłaby się całym bałaganem i zbadała szczegóły. Gdyby rzeczywiście stało się tam coś poważnego, to może inspektor zyskałby przy okazji trochę sławy...

W hotelu Tangmore Samuels natknął się na masywnego mężczyznę o posturze pięściarza, pełniącego nocną służbę ochroniarza. Mężczyzna ubrany był w mundur za mały o dwa numery i czekając na policjanta, wymachiwał rękami, stojąc przed oświetlonym neonem wejściem do hotelu. Rozmiar i fizyczna postura mężczyzny w połączeniu z jego stanem dla większości policjantów byłaby wystarczającym sygnałem wskazującym, że coś tu nie jest w porządku. Ale nie dla Samuelsa, który sprawdził stan swoich białych rękawiczek, poprawił kapelusz i strzepnął kurz z munduru w chwili, gdy blady jak ściana ochroniarz z szeroko otwartymi oczami przedstawił się jako Gregory Phipps i nawet nie podając ręki na powitanie, ponaglał do wejścia do środka.

W tej samej chwili zabrzmiał sygnał karetki pogotowia. Jej reflektory zgasły, syrena obniżyła stopniowo wysokość tonu, a sam pojazd gwałtownie zatrzymał się przy krawężniku. Ze środka wyskoczyło dwóch ratowników medycznych i otworzyło tylne drzwi. Doświadczony dowódca załogi, niski, dojrzały mężczyzna o szerokich ramionach i bystrym spojrzeniu, nie tracąc chwili czasu, zwrócił się do inspektora:

- Przyjechaliśmy chyba do tego samego przypadku, sir. Co się dzieje?

- Dopiero co przyjechałem - odparł Samuels. - Wygląda na to, że wezwał nas pan Phipps... żebyśmy mogli pomóc w rozwiązaniu ewentualnego problemu.

Phipps oblizał wargi i gestem zachęcił wszystkich do przejścia przez pusty korytarz w kierunku windy.

- Mam informacje od recepcjonistki z wczorajszego wieczoru - odezwał się w końcu. - Myślałem, że to nic ważnego. Jakiś facet, dość zdenerwowany mężczyzna, zameldował się razem z dzieckiem, bez żony czy innej kobiety, po czym poszedł do swojego pokoju i już stamtąd nie wychodził. To było kilka minut po szesnastej. Nic o tym nie wiedziałem aż do dziesiątej wieczór, kiedy recepcjonistka skończyła swoją zmianę.

Nadjechała winda i cała czwórka weszła do środka. Kiedy Phipps naciskał palcem guzik drugiego piętra, widać było, jak bardzo jest rozdygotany.

- Mów dalej - powiedział Samuels, patrząc na swoje nienagannie przycięte paznokcie i dodając niemal natychmiast: - Przy okazji, jestem tego samego zdania. W takim miejscu jak to mężczyzna meldujący się wraz z małym dzieckiem w hotelu nie jest niczym niezwykłym. Może czekał na żonę, przyjaciółkę, a może nawet na nianię, która miała przylecieć samolotem? Możliwe też, że ta osoba przyleci wcześnie rano. - Wzruszył ramionami i spojrzał pytająco na Phippsa.

Phipps przełknął ślinę i widać było, jak podskakuje mu jabłko Adama.

- Racja, tylko że dziewczyna, to znaczy recepcjonistka, ma dobre oko i wiele zapamiętuje. Zaniepokoiła się sytuacją bo... dziecko było na rękach i nie wyglądało za dobrze. Wyglądało na chore, a w jego pobliżu nie było żadnej żony czy innej kobiety. Ponadto z pokoju 213 aż do końca zmiany nie przeprowadzono żadnej rozmowy telefonicznej, nie słychać było hałasów czy czegoś podobnego. Pomyślałem to samo co pan: nie ma się czym przejmować. W takich sytuacjach zwykle powtarzam sobie: Greg, chłopie, nie szukaj kłopotów. Jeśli coś ma się zdarzyć, to kłopoty same cię znajdą.

- I znalazły? - Samuels zadał pytanie w chwili, gdy winda z lekkim wahnięciem zatrzymała się na drugim piętrze.

Phipps najwyraźniej zajął się własnymi rozmyślaniami, ponieważ nie do końca zrozumiał pytanie.

- Znalazły?

- Kłopoty - westchnął inspektor, starając się ze wszystkich sił zapanować nad zniecierpliwieniem.Jabłko Adama na szyi Phippsa gwałtownie podskoczyło.

- O Boże! Tak! - powiedział zdecydowanie, choć niezbyt głośno. - Jakieś pół godziny temu, kiedy stwierdziłem, że dziecko płacze już zbyt długo, zapukałem do drzwi, żeby zobaczyć, co się dzieje. Nikt nie odpowiedział, więc wszedłem do środka... a potem wezwałem was.

Wychodząc z windy, Phipps wskazał drogę trzęsącą się ogromną dłonią.

- Pokój 213. - Skinął dodatkowo głową, ale widać było, że woli trzymać się z tyłu. - Wzdłuż korytarza.

- Prowadź - odezwał się Samuels, który dopiero teraz zaczął odczuwać wpływ lęku lub może poważnego strachu ochroniarza. Ale czy to możliwe w wypadku tak potężnego mężczyzny jak Phipps? Człowieka, który bez cienia wątpliwości potrafił zadbać o siebie, jak również skutecznie zająć się innymi?

Długi rząd świateł umieszczonych w perspektywicznie zwężającym się suficie korytarza, błyskał i brzęczał, sprawiając wrażenie, że wszystkie lampy zaraz zgasną. Samuels stwierdził, że może to być taki sam problem, jaki dał się zauważyć w świetle neonów oświetlających wejście do hotelu. W migającym świetle długi korytarz sprawiał surrealistyczne wrażenie, wywołane złudzeniem, że ściany poruszają się. Światło było bardzo dziwne i mrugało jak stroboskop. Inspektor też zamrugał, poczuł lekki zawrót głowy i nie był już tak pewny siebie jak przy wejściu do hotelu. Ponadto zachrypłe, płaczliwe zawodzenie dławiącego się dziecka, które słychać było od dość długiego czasu, było teraz bardzo wyraźne.

Kiedy dotarli do pokoju 213, Phipps zatrzymał się, wręczył zapasowe klucze inspektorowi i cofnął się o krok.

- To tyle - powiedział. - Dalej nie idę. Teraz... teraz to pańska sprawa. - Pokręcił przy tym głową jakby nie chciał brać odpowiedzialności za to, co dalej będzie się działo.

Inspektor Samuels wziął go za rękę i chcąc oddać klucze, powiedział:

- Nie, ty otwórz.

Wówczas odezwał się szef drużyny ratowników medycznych:

- Spokojnie, panowie. Nie tak prędko! Najpierw musimy się dowiedzieć, co nas tam czeka. Nic o tym nie wiemy!

Samuels odwrócił się do niego i rzucił:

- Głuchy pan jesteś? Nie słyszysz, co tam się dzieje? To przerażone dziecko. Na pewno cierpi i...

-...i - przerwał mu Phipps trzęsącym się, bliskim załamania głosem - tam jest coś znacznie więcej niż dziecko. Ale proszę mnie nie pytać, co to, bo i tak nie jestem w stanie opowiedzieć, co widziałem. Raz zobaczyłem i nie mam zamiaru znowu na to patrzeć. Zostaję tutaj, jeśli nie macie nic przeciwko temu. Jeśli chodzi o drzwi, to myślę, że dam radę je dla was otworzyć.

Wziął klucz, włożył do zamka i przekręcił. Nacisnął klamkę i pchnął drzwi, które się uchyliły.

- Chwileczkę - odezwał się po raz drugi sanitariusz. - Co to znaczy, że nie może nam pan opowiedzieć, co jest w środku? Czy grozi nam niebezpieczeństwo?

- Niebezpieczeństwo? - Phipps pokręcił głową. - Nie, nie sądzę. Teraz już nie. Ale to jest straszne.

- Dobra - powiedział Samuels. - Domyślam się, że to jakaś zbrodnia. Wchodzimy. Uważajcie, żeby niczego nie dotykać. Pewnie będziemy musieli wezwać ludzi z kryminalnego. - Następnie otworzył drzwi szerzej i wszedł do środka... w ciemność.

Tuż za nim poszli ratownicy medyczni. Inspektor odnalazł i wcisnął kontakt na ścianie pokoju. Lampa na suficie zamigotała i nie przestawała migotać. Z głębi korytarza odezwał się głos Phippsa:

- Coś się dzieje ze światłem już od kilku godzin. W większości pokoi wszystko działa, jak należy, ale tutaj i na korytarzu cały czas mruga. W piwnicy siedzi elektryk i próbuje to naprawić.

Hotelowy pokój miał kształt litery L. Po lewej stronie znajdowała się łazienka, w dłuższej zaś części pokoju znajdowało się łóżko, nocne stoliki oraz telefon. Dziecko, chłopczyk, który miał nie więcej niż piętnaście miesięcy, siedział na podłodze oparty o łóżko i szlochał, tym razem całkiem cicho. Jego pielucha była pełna, a na podłodze widać było mokre ślady, które wskazywały na to, że wędrował po niej. Oczy bolały go od płaczu, a różowa twarzyczka była umazana czymś brązowym. Na jego włosach i reszcie ciała było o wiele więcej tego brązowego. Wyglądało na to, że chciał się umyć, lecz jego wysiłki tylko pogorszyły sytuację. Nie robił wrażenia chorego, tylko zmęczonego, wystraszonego i bardzo nieszczęśliwego.

Samuels odwrócił się, rzucił oskarżycielskie spojrzenie w stronę Phippsa, który odsunął się od drzwi i stanął oparty o ścianę korytarza. Inspektor pokazał na dziecko i spytał:

- Dlaczego go stąd nie zabrałeś? Ale ochroniarz tylko pokręcił głową.

- Nie chciałem niczego dotykać. Stwierdziłem, że najlepiej będzie wszystko zostawić tak, jak zastałem. Myślę, że pan też nie będzie chciał tu zbyt długo przebywać. - Następnie skinął głową dodając: - Tam, za rogiem, pan wszystko zobaczy.

- Ho, ho! - zauważył młodszy z sanitariuszy. - Jeśli to dziecko umazało się gównem, to niech Bóg błogosławi jego biedną dupcię!

- Zobaczę, czy nie znajdę gdzieś kobiety, która zajęłaby się dzieckiem - powiedział Phipps i zrobił pół kroku, zaczynając oddalać się od pokoju.

- Zaczekaj! Zostajesz tutaj! - rozkazał Samuels. Następnie, unikając ciemnych śladów i brązowych bobków pozostawionych na dywanie, przeszedł obok łóżka i minął róg pokoju, wchodząc do krótszej części pokoju. Zobaczył tam biurko, stolik ze szklanym blatem, dwa krzesła... i coś na podłodze, w najbardziej oddalonej części pokoju.

W tej części pomieszczenia oświetlenie było jeszcze gorsze niż w poprzedniej. Błyskając i mrugając zamieniło pokój w kalejdoskop poruszających się kształtów i cieni. Kiedy jednak inspektor gwałtownie zatrzymał się, a następnie wolno ruszył dalej, omijając szklany stolik, zbliżył się do tego, co było zwinięte w rogu... i kiedy migające światło chwilowo zabłysło gwałtowniej i dłużej...

- Jezu Chryste! - padły zdławione słowa z jego ust. Obok niego stanęli ratownicy medyczni. Młodszy z nich miał latarkę, którą oświetlił róg pokoju. W tej samej chwili Samuels cofnął się, nogi ugięły się pod nim, osunął się na stolik i wycharczał:

- Co to... co to jest, do diabła?!

Starszy z ratowników przyklęknął i popatrzył z bliska na nieznany obiekt.

- To może być tylko jedno - odezwał się zduszonym głosem. Wpatrywał się w oświetloną latarką człekokształtną masę wielkości człowieka. - To są szczątki człowieka albo dużego zwierzęcia - kontynuował szeptem. - Ale na litość boską... czym było to, co zrobiło coś podobnego?

Samuels odsunął stolik i zmusił swe nogi do zrobienia kilku kroków. Kiedy wzrok inspektora podążył za światłem latarki, które przesuwało się wzdłuż... ciała?... jego wargi mimowolnie cofnęły się, a twarz przybrała wyraz przerażenia. Górna połowa ciała obiektu była oparta o ścianę w miejscu, gdzie łączyły się one pod kątem prostym, dolna zaś część leżała płasko na podłodze, „promieniując” na zewnątrz. Dywan oraz ściany za tym czymś były zabarwione na czarno, co zapewne w bardziej normalnym świetle okazałoby się kolorem ciemnoczerwonym. Oczyszczony do białych kości szkielet był częściowo zasłonięty przez zwisające na zewnątrz wnętrzności, które przypominały kiełbasy o różnej długości lub liczne kawałki rozebranego i pociętego mięsa sprzedawanego na wagę. Do pustej czaszki przylepiła się miazga mózgu.

- To... to jest człowiek! - powiedział Samuels, kołysząc się na nogach i coraz szybciej oddychając. - To jest człowiek i on... on... on...

- Został przenicowany na drugą stronę! - rzekł młodszy z ratowników. - Patrzcie! Ta rurka się porusza!

Ta rurka, na którą wskazał światłem latarki, była w rzeczywistości kurczącym się przewodem pokarmowym, którego pofałdowany odbyt nagle rozwarł się i opróżnił dwudziestocalową strugą dywan. W tej samej chwili serce... bo cóżby innego?... poruszyło się i uderzyło sześciokrotnie w desperackiej próbie wznowienia pracy, po czym zamarło i górna część ciała pochyliła się na bok, osuwając się wzdłuż ściany na podłogę.

Ratownicy aż syknęli z przerażenia i odskoczyli od tego niesamowitego obiektu.

- To coś... ten zakrwawiony, popierdolony syf... to żyło?!

- Nawet jeśli tak - starszy zebrał siły, żeby mu odpowiedzieć - to i tak już nic nie moglibyśmy zrobić. - Następnie cofnął się w głąb pokoju i potknął się o coś, o mało się nie przewracając. Przeszkodą okazało się nieprzytomne ciało inspektora Samuelsa.

- Idź do samochodu. Weź ze sobą ochroniarza i przynieście worek na ciało. Ja zostanę tutaj i zadzwonię po ekipę dochodzeniową i jakąś policjantkę, żeby zajęła się dzieckiem. Ale dopóki nie przyjadą, nie będziemy niczego ruszać... no, może z wyjątkiem tego. - Mruknął z dezaprobatą i czubkiem buta poruszył leżącym ciałem Samuelsa.

- Gliniarz to z niego raczej marny - stwierdził młodszy ratownik.

- Zwykły cienias - zgodził się z nim starszy. - Im prędzej go stąd wyciągniemy, tym lepiej.

Stojący na korytarzu ochroniarz był bardziej niż zadowolony, mogąc towarzyszyć młodszemu ratownikowi w drodze do ambulansu. Żaden z nich nie zauważył, że w całym hotelu lampy zaczęły normalnie działać.

Jeśli zaś chodzi o chłopca, to właśnie mocno zasnął i pochrapywał cichutko.

3:33... Znowu!

Co to znaczy, do diabła?! - zastanawiał się Scott St John. Co z tą godziną? Zawsze nad ranem. Właściwie to wiedział już, o co chodzi, dlaczego prawie każdego ranka od trzech miesięcy i trzech dni budził się właśnie o tej porze... ale znowu ta przeklęta liczba! Trzy, a właściwie trzy razy po trzy! Szczęśliwa wygrana w jednorękim bandycie lub, jak na przykład w wypadku Scotta St Johna, jego osobista wersja liczby 666. Ponadto przypuszczał (o nie, dobrze wiedział), że będzie to całkowicie niepotrzebne przypomnienie o jego własnych godzinach, dniach i tygodniach piekła. Do tego jednak nie potrzebował żadnych liczb, ponieważ i tak nigdy nie mógłby zapomnieć.

Przez chwilę rozglądał się, szukając Kelly leżącej po swojej stronie ich łóżka, łóżka, które było teraz tylko jego. Kiedy się budził nad ranem - co rzadko mu się zdarzało - to zawsze właśnie tak szukał jej wzrokiem.

O Boże, był sam! Był sam, samotny i zagubiony. Ten stan trwał od godziny 3:33 rano tamtej straszliwej niedzieli.

Umysł Scotta natychmiast wycofał się w przestrzeń, gdzie wspomnienia nie były tak przytłaczające. Jednocześnie zdawał sobie sprawę, że całkowite zapomnienie nigdy nie będzie możliwe, że nie potrafi zbyt długo nie przypominać sobie tego, co się wydarzyło...

Wiedział, że znowu nawiedzi go sen, sen o tym, jak ona umierała na szpitalnym łóżku, przy którym siedział bezradnie. I jak sam siebie przeklinał, po tym jak słabe wiotczejące palce Kelly zacisnęły się na jego palcach, budząc go z jednego koszmaru i wpędzając w kolejny. Tak, przeklinał sam siebie za tę chwilę, kiedy jej palce poruszyły się po raz ostatni, a on spał na krześle śmiertelnie znużony bezustannym, trzydniowym czuwaniem. Trzy - ta piekielna liczba! Kelly była pod wpływem silnych środków przeciwbólowych i nawet nie wiedziała, co czy on tam jeszcze jest. Nagły skurcz jej palców był mimowolnym skurczem, ostatnim impulsem wywołanym... no właśnie, czym wywołanym?

Może w swej ukojonej podświadomości zauważyła ciche skradanie się kostuchy i starała się zdobyć na jeszcze jeden wysiłek, który mógłby wydobyć ją z jej szponów. Scott poczuł nacisk jej palców i obudził się. Ból był niewyobrażalny, zasnął i nie odwzajemnił jej ruchu. Czułe, mimowolne ściśnięcie Kelly było o wiele lepsze od grzechoczącej śmierci. Scott miał tylko osiem lat, gdy zmarł jego ojciec, a jednak wciąż pamiętał zamierające w bezruchu stęchłe powietrze. Jakże koszmarnie przerażającym było obudzić się i znowu przeżywać to samo, tym razem z Kelly, i wiedzieć, że zapamięta to do końca swoich dni.

Boże, ty przeklęty draniu! - pomyślał Scott, mając na myśli siebie, a nie Boga. Nie chodziło o to, że Scott był w jakimkolwiek stopniu pobożny, na pewno nie teraz. W końcu cóż za Bóg mógłby dopuścić...

Nie, tego nie wolno mu robić. Wciąż od nowa. Tak jak to czyni już od trzech miesięcy, trzech tygodni i (policzył szybko) od, tak, trzech dni. A ponadto trzech godzin i trzydziestu trzech minut! Trochę czasu już minęło, więc właściwie trzech godzin i trzydziestu sześciu minut.

Scott wiedział, że już nie zaśnie, więc wstał z łóżka. Ale obudziły go nie tylko wspomnienia. Chodziło również o sen oraz o ciemne godziny, w których mu się przyśnił. W czasie, który miał inne znaczenie niż śmierć Kelly. Był tego pewien, choć nie wiedział, skąd ta pewność. Czasem i tylko przez moment przypominał mu się jakiś szczegół ze snu, po czym zaraz znikał, tak jak słowo, które masz na końcu języka, które nie chce się przypomnieć. Nie było tam niczego, co byłoby związane z poczuciem winy, nic strasznego czy smutnego ani też nic nadnaturalnego, bo Scott w takie rzeczy i tak nie wierzył. O ile zatem Scott obwiniał siebie za to, że nie zauważył chwili, w której odeszła Kelly, o tyle przynajmniej był w pewnym stopniu wdzięczny za to, że zupełnie nic nie mógł zrobić w sprawie wyniszczającej nieuleczalnej choroby, która mu ją zabrała.

W jego śnie, w tym pojawiającym się co pewien czas i niemożliwym do zapamiętania śnie, nie było poczucia winy ani też nie był to nawet koszmar. Na pewno było w tym coś dziwnego. Wystarczająco dziwnego, żeby zbudził się o 3:33.

Część snu właśnie zaczynała mu się przypominać. Znowu było to podobne do zapomnianego słowa na końcu języka lub raczej do sceny jawiącej się na krawędzi umysłu.

Drzazga lub strzałka ze światła pędziła poprzez ciemne miejsce, najciemniejsze spośród możliwych do wyobrażenia w kierunku... czego? Czy to była twarz? Może cyferblat zegara? Zegara wskazującego godzinę 3:33 i wiszącego gdzieś tam w ciemnej pustce? A może była to tarcza do rzucania strzałkami? Ale po chwili strzałka zwolniła - zaczęła zmieniać kierunek, jakby zaciekawiona, dokąd dalejpodążać - aby w końcu skierować się wprost na Scotta. Wyszukując go, o tak! z pewną dozą wyczucia.

Scott nieświadomie wzdrygnął się i złamał zaklęcie. Gdy tylko zorientował się, gdzie jest, wspomnienia umknęły, pozostawiając go sfrustrowanego i dopytującego się (pewnie już zbyt wiele razy): Co to było, do cholery? Całkowita utrata pamięci krótkoterminowej czy co?

A może po prostu był w półśnie?

Poszedł do łazienki, włączył światło i spojrzał na swoją twarz w lustrze. Odkręcił kran z zimną wodą i spryskał twarz, aby się dobudzić, a potem obserwował w lustrze, jak woda ścieka mu po brodzie do umywalki.

Boże, co za burdel! - pomyślał. - Scott, chłopie, jesteś jedną wielką kupą gówna! Powinieneś iść do terapeuty albo do psychiatry, a ponieważ nigdy nie ufałeś takim gościom, to sam powinieneś sobie zrobić terapię: weź się w garść i po prostu wracaj do pracy, póki jeszcze czeka na ciebie.

Hm. Jeśli praca rzeczywiście czekała na niego...

Pobliski kiosk otwierali o 5:45, więc Scott musiał do tego czasu obejść się bez papierosów. No i dobrze, ostatnio i tak zbyt dużo palił. Akceptując i nienawidząc swego nałogu, Scott wymyślił sztuczkę polegającą na tym, że wypalał ostatniego papierosa z paczki tuż przed położeniem się do łóżka. Dzięki temu rano mógł zapalić papierosa dopiero po wyjściu z domu i kupieniu nowej paczki. Dzięki temu można go było zobaczyć, jak spaceruje po ulicach o bardzo dziwacznych porach, tak jak to właśnie teraz miało miejsce.

Pomyślał, że musi wyglądać jak menel: podkrążone oczy, nieumyty i nieogolony, z postawionym kołnierzem, rękami wciśniętymi głęboko w kieszenie płaszcza, przemierzający ulice północnego Londynu. Co gorsza, faktycznie czuł się jak menel, a przynajmniej tak to sobie wyobrażał. Czy to było użalanie się nad samym sobą? Prawdopodobnie tak. Ale przynajmniej jeszcze nie zaczął pić. Jeszcze nie.

Wędrując ulicami, dotarł wreszcie do kiosku. Wewnątrz za ladą siedziała kobieta, a łysy mężczyzna, jej mąż, zajmował się sortowaniem dostarczonych rano gazet. Kobieta rozpoznała Scotta i nacisnęła przyciski kasy, jeszcze zanim Scott sięgnął po gazetę i wymówił nazwę marki papierosów. Oczywiście musiała go poznać, w końcu był tutaj po raz dwunasty, a może trzynasty (znowu ta przeklęta trójka) z rzędu i to o tak dziwnej porze. Zapłacił i już miał wyjść, kiedy we wnętrzu sklepu zauważył obecność jeszcze jednej klientki: dobrze ubrana kobieta wyraźnie pojawiła się w jego polu widzenia.

Scott przypomniał sobie, że już ją widział i to nie tylko w tym sklepie. Było w niej coś szczególnego. Miała w sobie coś, co przed poznaniem Kelly mogło mu zawrócić w głowie. Z drugiej strony nie miał wątpliwości, że tego typu kobieta na pewno nie była samotna. Nie można było powiedzieć, że była pięknością, ale z pewnością była atrakcyjna. Ciężko byłoby określić, z czego to wynikało, ale w każdym z jej ruchów czaiła się zagadka i pewien rodzaj magnetyzmu.

No i patrzyła na niego - na Scotta-menela.

Scott przypomniał sobie o własnym wyglądzie, jeszcze wyżej postawił kołnierz, zagłębił się w płaszcz, wyszedł ze sklepu i zatrzymał się na chwilę, żeby zapalić papierosa. Chwilę później poczuł lekki dotyk dłoni na ramieniu. Dotyk był tak subtelny, że łatwo było go pomylić z trudno rozpoznawalną wonią perfum. A może był to tylko jej oddech, kiedy powiedziała:

- Przepraszam. Wiem, że to nie moja sprawa i nie chciałabym się wtrącać, ale... ona musiała być bardzo wspaniałym człowiekiem.

Scottowi szczęka opadła ze zdziwienia i to samo stało się z papierosem. Zauważył, że chce go podnieść i w ostatniej chwili powstrzymał swój ruch. Nie był aż takim menelem. Patrząc jednak z bliska na nią, zastanawiał się: czy to takie oczywiste? Słyszał o ludziach, którzy potrafią czytać cudze myśli. Aurę czy coś takiego.

- Tak, to oczywiste - powiedziała, jak gdyby czytała mu w myślach. - Przynajmniej dla mnie. Widać to wyraźnie po twojej twarzy, twojej... postawie? Jesteś... Jak to powiedzieć? Emanujesz smutkiem. Czuję, jak smutek od ciebie promieniuje.

- Czy... czy my się znamy? - Scott w końcu odzyskał głos. - Może znała pani Kelly? Czy już kiedyś się spotkaliśmy? Przepraszam, ale wydaje mi się, że nie pam...

- Nie - odpowiedziała krótko, przerywając mu, po czym pospiesznie rozejrzała się po ulicy. - Nie mieliśmy okazji bliżej się poznać i nawet teraz nie powinniśmy ze sobą rozmawiać. Ale wyczułam twoją obecność, znalazłam cię i obserwowałam. Twój ból mówił za ciebie, tak dużo bólu, że postanowiłam się przedstawić, być może zbyt wcześnie.

- Co? - zdziwił się Scott, cofając się w kierunku okna sklepu. - Co pani mówi?

- Nigdy się nie spotkaliśmy - powtórzyła - ale ty mnie znasz, a przynajmniej powinieneś lub będziesz mnie znać. - Zbliżyła się do niego i szepnęła: - Ty jesteś Jedynką ja jestem Dwójką a wkrótce pojawi się Trójka. Rozumiesz? Widzę po tobie, że nie bardzo. Ja sama nie bardzo rozumiem siebie, więc być może oboje potrzebujemy jeszcze trochę czasu.

Wariatka! - pomyślał Scott. Na ulicach zaczynał się poranny ruch. Do chodnika podjechała taksówka, kierowca uchylił okno, wychylił się i zawołał:

- Proszę pani?!

Wariatka stojąca obok Scotta skinęła głową odwróciła się od niego, po czym ponownie zwróciła się w jego stronę.

- Gdyby ktoś ci zadawał dziwne pytania, staraj się na nie nie odpowiadać. Jeśli zauważysz coś dziwnego, trzymaj się od tego z dala, ale staraj się to zbadać. Myśl o tym, co cię spotkało, o swojej stracie, ale nie pogrążaj się w żalu, gniewie czy bólu. Nie szukaj mnie. Gdy przyjdzie właściwa pora, sama cię znajdę. Jeśli chodzi o Trójkę, na razie jest tylko pytaniem, ale równie łatwo może stać się odpowiedzią.

Zanim Scott zdążył cokolwiek odpowiedzieć, dotknęła jego dłoni, tym razem ciała, a nie samego rękawa. Poczuł elektryczną iskrę, poder...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin