Moore Margaret - Magia Bożego Narodzenia 02 - Najcenniejszy podarunek.pdf

(446 KB) Pobierz
159452648 UNPDF
Margaret Moore
Najcenniejszy podarunek
Magia Bożego Narodzenia
159452648.001.png 159452648.002.png
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Warwickshire, dzień Wszystkich Świętych 1226 roku
Cynowy puchar, postawiony nazbyt enregicznie, wydał ostry
dźwięk. Kilku zbrojnych, którzy po zjedzeniu śniadania zwle­
kali jeszcze z opuszczeniem wielkiej sali, odwróciło głowy
i spojrzało ku miejscu, gdzie siedział gospodarz,
- Co powiedziałaś?! - Sir Wilfrid Wutherton patrzył nabieg-
łymi krwią oczami na swoją siostrzenicę.
Żołnierze wrócili do przerwanego tematu rozmowy, przeko­
nawszy się, że gniew lorda nie jest skierowany przeciwko nim,
tylko Giselle. Ten i ów uśmiechnął się pod wąsem. Ogólnie było
wiadome, że sir Wilfrid Wutherton łatwo wpadał we wściekłość,
tyle że nie trwała ona długo i z reguły ograniczała się do repry­
mendy.
Giselle pamiętała nie tylko o tym, ale także, o co poprosiła
wuja. Dlatego obdarzyła go szczególnie czarującym uśmie­
chem. Nadarzała się okazja, by wymusić na wuju ustępstwo, po­
wiadomiwszy go wpierw o swoich życzeniach i oczekiwaniach.
Przede wszystkim miała go przy sobie, co rzadko się zdarzało,
bo albo polował, albo objeżdżał swe rozległe włości. Był czło­
wiekiem bogatym i szanowanym, a przede wszystkim obdarzo­
nym najtkliwszym, najwspanialszym sercem.
Liczyła właśnie na jego dobroć i zacność, gdy planowała po-
rozmawiać z nim o zaręczynach, których tak czy inaczej nie bę­
dzie mogła uniknąć w najbliższej przyszłości.
- Najdalsza jestem od zamiaru wybierania sobie męża, pro­
szę cię tylko, bym mogła nie zgodzić się z twoim wyborem, jeśli
kandydat nie będzie mi odpowiadał - rzekła głosem pełnym sło­
dyczy.
Sir Wilfrid wciąż sapał i marszczył siwe krzaczaste brwi.
- Czy aby na pewno nie podsunęła ci tego dziwacznego po­
mysłu lady Katherine? - spytał z błyskiem podejrzliwości w
oczach.
- Ależ skądże, kochany wuju - obruszyła się Giselle i nie
mijała się z prawdą. Lady Katherine wbijała do głów swych
szlachetnie urodzonych wychowanie, iż powinny bezkryty­
cznie akceptować decyzje ojców, wujów, braci i kuzynów.
Wreszcie po latach zaświtało w głowie Giselle, że wedle tej
zasady małżeństwo jest równoznaczne z całkowitym zerwa­
niem stosunków z rodziną i przyjaciółmi. Potwierdzeniem te­
go mógł być los jej najlepszej przyjaciółki, Cecily Debarry.
Po wyjściu za mąż przepadła jak kamień w wodę. Nie przy­
szedł od niej ani jeden list. Mogło to tylko oznaczać, że Ber­
nard Louvain, jej mąż, całkowicie ją sobie podporządkował.
Gdy Giselle poznała go jeszcze jako narzeczonego Cecily,
wydał się jej miłym, sympatycznym człowiekiem. Teraz mia­
ła podstawy sądzić, że oglądała maskę, a nie twarz. Na­
prawdę był tyranem, który dziś trzymał w niewoli jej biedną
Cecily.
- Czyż nie byłam ci, kochany wuju, zawsze uległa i po­
słuszna? Oddałeś mnie na wychowanie lady Katherine, a ja zgo­
dziłam się na to bez jednej skargi. Robiłam wszystko, czego po
mnie oczekiwano. Nigdy cię o nic nie prosiłam. Wydaje mi się,
że moja prośba, pierwsza, z jaką zwracam się do ciebie, nie jest
niestosowna, ani tym bardziej dziwna. Jestem panną na wydaniu
i zależy mi na spędzeniu reszty życia z człowiekiem, którego
będę kochała i szanowała.
Sir Wilfrid, jak było do przewidzenia, już nie był rozwście­
czony, tylko zbity z tropu.
- Powinnaś była porozmawiać ze mną na ten temat trochę
wcześniej. Bo widzisz - upił wina - już wybrałem dla ciebie
męża.
Giselle poczuła, że wilgotnieją jej dłonie.
- Naprawdę, wuju?
- Tak. Dokonałem wyboru miesiąc temu, gdy byłaś u łady
Katherine.
- Dlaczego mi dotąd o tym nie powiedziałeś? A może nic
jeszcze nie zostało rozstrzygnięte? Może ten człowiek ma na
oku inną partię?
- Oczywiście, że nie - obruszył się sir Wilfrid. - Byłby głup­
cem, gdyby wzgardził twym wianem.
Racja, jej wiano. Miała dziedziczyć z chwilą zamążpójścia.
Nie znała wielkości kwoty, wiedziała tylko, że jest posażną
panną.
- Dziękuję, kochany wuju, że nie uważasz go za głupca -
powiedziała, starając się mówić głosem możliwie spokojnym,
choć wszystko burzyło się w niej na myśl, że najważniejsza
w życiu sprawa rozstrzygnięta została poza jej plecami. - Czy
mogę poznać imię tego dżentelmena?
- Sir Myles Buxton.
Po raz pierwszy słyszała o kimś takim. Nie było w tym jed­
nak nic dziwnego. Mogłaby policzyć na palcach jednej ręki
mężczyzn, o których posiadała jakąś wiedzę. Lady Katherine za­
dbała już o to, by świat mężczyzn pozostawał dla niej dalekim
i nieznanym kontynentem.
- Czy jest bardzo stary?
- Zaledwie pięć lat starszy od ciebie.
A zatem dość młody, co było pierwszą pocieszającą wiado­
mością.
- Czy bardzo zależy mu na moim posagu?
- O czym ty gadasz, dziewczyno! - Oblicze sir Wilfrida po­
nownie oblało się purpurą. - Uważasz mnie za zramołałego star­
ca? Już sam związek z naszą rodziną winien być dla innych do­
brodziejstwem i zaszczytem. Posag to tylko dodatek.
- Wybacz, kochany wuju, lecz próbuję się tylko dowiedzieć,
dlaczego jeszcze nie potwierdziłeś zaręczyn, skoro i tak nie za­
mierzałeś pytać mnie o zgodę.
- Musi podpisać kontrakt, to wszystko.
Giselle chwyciła się tych słów jak ostatniej deski ratunku.
- Jestem pewna, że dokonałeś, wujaszku, trafnego wybo­
ru. Skoro jednak rzecz nie jest jeszcze formalnie załatwiona,
nie sądzę, bym żądała zbyt wiele, upraszając o prawo do od­
mowy.
Choleryczna natura wuja natychmiast dała znać o sobie.
Stół spłynął rozlanym winem. Dał się słyszeć świszczący od­
dech.
- Na świętą Agatę, nie możesz mu odmówić!
- Spowiednik lady Katherine mówił nam całkiem co innego.
Jest prawo, które reguluje warunki małżeńskiej umowy. Panna
może nie wyrazić zgody na kandydata, którego wybrała dla niej
rodzina.
- Niech mnie ktoś trzyma, bo za chwilę wyjdę z siebie!
- ryknął sir Wilfrid. - Chcesz odrzucić sir Mylesa Buxtona?
Przecież nawet go jeszcze nie poznałaś.
Giselle starała się myśleć szybko i logicznie. Zdobyła pole
i nie zamierzała cofnąć się ani o krok.
- Kiedy mogłoby dojść do takiego spotkania?
- Przyjeżdża na Boże Narodzenie. Podpisać kontrakt.
- W takim razie wysłuchaj, wujaszku, mojej propozycji.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin