Balzac Honoriusz-Komedia ludzka 7-Eugenia Grandet.pdf

(941 KB) Pobierz
Balzac Honoriusz-Eugenia Grandet
Honoriusz Balzac – Eugenia Grandet
Honoriusz Balzac
Eugenia Grandet
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
Istnieją w niektórych miastach prowincjonalnych domy, których widok rodzi melancholię, podobną tej, jaką budzą
najposępniejsze klasztory, najbardziej jednostajne stepy lub najsmutniejsze ruiny. Może jest w owych domostwach wraz i
cisza klasztoru, i ugór stepu, i szkielety ruin. Życie i ruch są tam tak spokojne, że obcy mógłby sądzić, iż domy te są wręcz
niezamieszkałe, gdyby nie spotkał naraz bladego i zimnego spojrzenia nieruchomej istoty, której wpółmnisza twarz
wychyli się z okna na odgłos nieznajomych kroków.
Te znamiona melancholii posiada fizjonomia pewnego domu w Saumur 1 na końcu stromej ulicy, która wiedzie
przez górną część miasta do zamku. Ulica ta, dziś mało uczęszczana, gorąca w lecie, zimna w zimie, miejscami ciemna,
odznacza się dźwięcznością drobnego bruku, zawsze czystego i suchego, ciasnotą swej krętej kolei, ciszą domów, które
należą do starego miasta i nad którymi wznoszą się wały.
Budowle te, liczące trzy wieki, są jeszcze mocne, mimo że zbudowane z drzewa; a rozmaitość ich kształtów
przydaje oryginalności tej części Saumur w oczach antykwariuszy 2 i artystów.
Trudno, mijając je, nie podziwiać olbrzymich belek, których rogi rzeźbione są w dziwaczne postacie i wieńczą
czarną płaskorzeźbą parter większości tych domostw. Poprzeczne bale pokryte są łupkiem i rysują się błękitną linią na
wątłych ścianach takiego domu, zakończonego dachem w kształt gołębnika, uginającym się od lat, o gontach przegniłych i
wygiętych od słońca i deszczu. Gzymsy u okien, zużyte i sczerniałe, z zaledwie widocznymi delikatnymi rzeźbami, wydają
się zbyt lekkie na ciemne gliniane doniczki, z których strzelają goździki albo róże biednej robotnicy. Dalej widać drzwi
opatrzone olbrzymimi ćwiekami, w których duch naszych przodków zaklął domowe hieroglify, niemożliwe do
odcyfrowania. Jakiś protestant wypisał tam swoje credo albo jakiś stronnik ligi 3 przeklął Henryka IV. Może jakiś
mieszczanin wyrył tam swoje parafiańskie godności, chwałę swego zapomnianego urzędu.
Jest tam cała historia Francji. Obok jakiegoś domu o ścianach obrzuconych tynkiem, na których rzemieślnik uczcił
swoją gracę murarską, wznosi się pałac szlachcica, gdzie na łuku kamiennej bramy widać jeszcze ślad jego herbu,
skruszonego rozmaitymi rewolucjami, które od 1789 wstrząsały krajem.
Na tej ulicy mieszkania parterowe kupców to nie są ani sklepy, ani magazyny; entuzjasta średniowiecza
odnalazłby tam warsztat naszych ojców w całej jego naiwnej prostocie. Te niskie sale, które nie mają ani szyldu, ani
gablotki, ani witraży, są głębokie, ciemne, bez żadnej zewnętrznej lub wewnętrznej ozdoby. Drzwi masywne są grubo
okute; górna ich część otwiera się do wewnątrz, dolna zaś, uzbrojona dzwonkiem, jest w ustawicznym ruchu. Powietrze i
światło dochodzą do tej wilgotnej nory albo górą drzwi, albo też przestrzenią między sklepieniem, podłogą i przymurkiem,
gdzie umieszczone są mocne okiennice, zdejmowane rano, zakładane wieczór i opatrzone żelaznymi sztabami, które się
przyśrubowuje. Przymurek ten służy za wystawę towaru.
Tu nie ma żadnej szarlatanerii. Zależnie od rodzaju handlu wystawa składa się z dwóch szaflików pełnych soli i
sztokfisza, z paru zwojów żaglowego płótna, lin, mosiądzu wiszącego u stropu, z obręczy wzdłuż muru lub kilku sztuk
sukna na półkach.
Skoro wejdziesz, dziewczyna czyściutka, tryskająca młodością, w białej chusteczce, z czerwonymi rękami,
porzuca swoje druty, woła ojca lub matkę, którzy przychodzą i obsługują cię wedle życzenia, flegmatycznie, uprzejmie lub
opryskliwie, zależnie od swego charakteru, za dwa grosze lub za dwadzieścia tysięcy franków. Ujrzysz tam handlarza
klepek, siedzącego przed bramą i młynkującego palcami wśród pogwarki z sąsiadem. Na pozór ma tylko deseczki do
zabezpieczenia butelek i parę paczek łat; ale warsztat jego mieszczący się w porcie obsługuje wszystkich bednarzy w
całym Anjou; wie co do jednej sztuki, ile może być potrzeba beczek, kiedy zbiór jest dobry; promień słońca bogaci go,
słota go rujnuje; w ciągu jednego ranka beczki warte są jedenaście franków albo spadają do sześciu. W tych stronach, jak w
Turenii 4 , zmiany atmosferyczne regulują życie handlowe. Winiarze, właściciele ziemscy, handlarze drzewa, oberżyści,
marynarze, wszyscy wypatrują promienia słońca; kładąc się wieczór spać drżą, aby się nie dowiedzieli rano, że w nocy był
przymrozek; boją się deszczu, wiatru, suszy, pragną wody, gorąca, chmur na zawołanie. Toczy się nieustanny pojedynek
między niebem a ziemskimi interesami. Barometr zasmuca, rozchmurza, weseli na przemian fizjonomie. Z jednego końca
tej starożytnej ulicy na drugi słowa: „Ależ mamy cudowny czas!” biegną od bramy do bramy. I każdy odpowiada: ,,Pada
deszcz, ale luidorów 5 ! ” wiedząc, ile mu ich przynosi promień słońca albo deszcz, gdy przyjdzie w porę.
1 S a u m u r – miasteczko nad Loarą w Andegawenii (Anjou), starej prowincji francuskiej, której głównym
miastem jest wymienione dalej Angers.
2 A n t y k w a r i u s z – tu w znaczeniu: badacz starożytności, historyk.
3 S t r o n n i k l i g i – nazwę ligi nosiło w drugiej połowie XVI w. stronnictwo katolickie, któremu przewodził
ród Gwizjuszów; po śmierci znanego z historii Polski Henryka III Walezjusza usiłowało ono nie dopuścić do tronu jego
następcy, późniejszego Henryka IV, który początkowo był protestantem.
4 T u r e n i a – jedna z najżyźniejszych prowincji francuskich, granicząca od wschodu z Andegawenią; głównym
jej miastem jest Tours, położone o 200 kilometrów na płd.-zach. od Paryża.
5 L u i d o r – albo ludwik, złota moneta francuska, tak nazwana od wytłaczanej na niej podobizny Ludwika XIII,
za którego czasów (w. XVII) weszła w życie.
1 / 58
415167283.002.png
Honoriusz Balzac – Eugenia Grandet
W sobotę, koło południa, kiedy jest ładnie, nie dostaniesz ani za grosz towaru u tych dzielnych kupców. Każdy
śpieszy do swej winnicy, do swej zagrody i spędza dwa dni na wsi. Tam – skoro wszystko jest przewidziane: kupno,
sprzedaż, zysk – kupcy mogą dziesięć godzin dziennie obrócić na wywczasy, na obserwacje, plotki, szpiegowanie się
wzajemne. Gospodyni nie kupi kuropatwy, aby sąsiedzi nie spytali męża, czy była dobrze upieczona. Młoda dziewczyna
nie wystawi głowy oknem, aby jej nie widziały wszystkie próżnujące grupy. Sumienia są tam przejrzyste, tak samo jak nie
mają tajemnic te niedostępne, czarne i milczące domy.
Życie spływa przeważnie na powietrzu; każda rodzina siada przed bramą, tam śniada, tam jada, tam się kłóci. Nie
przejdzie ulicą nikt, aby mu się nie przyjrzano. Toteż niegdyś, kiedy obcy przybywał do miasta na prowincji, drwiono zeń
od bramy do bramy. Stąd trefne powiastki, stąd przydomek kpiarzy, dawany mieszkańcom Angers, mistrzom w obracaniu
językiem.
Dawne pałace starego miasta zajmują górną część tej ulicy, niegdyś zamieszkałej przez okoliczną szlachtę.
Smutny dom, w którym spełniły się wypadki tego opowiadania, był właśnie jednym z takich mieszkań,
czcigodnych zabytków epoki, gdy ludzi i rzeczy cechował ów charakter prostoty, którą francuskie obyczaje tracą z każdym
dniem.
Idąc zakrętami tej malowniczej drogi, której każdy zaułek budzi wspomnienia i której ogólne wrażenie pogrąża w
zadumie, spostrzegasz dość ciemne zagłębienie, w którym ukryta jest brama domu należącego do pana Grandet.
Niepodobna ocenić dźwięku tych słów, o ile się nie zna życiorysu pana Grandet.
Pan Grandet zażywał w Saumur reputacji, której przyczyn i skutków nie zrozumieją osoby obce obyczajom
prowincji. Pan Grandet, jeszcze nazywany przez niektórych o j c i e c G r a n d e t (ale liczba tych starców malała z każdym
dniem), był w roku 1789 majstrem bednarskim bardzo dostatnim, umiejącym pisać, czytać i rachować. Skoro Republika
wystawiła na sprzedaż w okręgu Saumur dobra kleru, bednarz, wówczas liczący czterdzieści lat, ożenił się był właśnie z
córką bogatego handlarza desek. Grandet skupiwszy całą swą- gotowiznę oraz posag żony – razem dwa tysiące ludwików –
udał się do powiatu, gdzie przy pomocy dwustu ludwików, ofiarowanych przez jego teścia surowemu republikaninowi
nadzorującemu sprzedaż dóbr narodowych, nabył za grosze – legalnie, jeżeli nie uczciwie – najpiękniejsze winnice w
całym okręgu, stare opactwo i kilka folwarków. Mieszkańcy Saumur nie byli zbyt rewolucyjni; toteż Grandet uchodził za
człowieka śmiałego, republikanina, patriotę, za umysł lgnący do nowych idei, podczas gdy bednarz lgnął po prostu do
winnicy. Mianowano go członkiem zarządu powiatu Saumur, a pokojowy jego wpływ dał się odczuć politycznie i
handlowo. Politycznie – popierał b y ł ą szlachtę i całą swoją mocą przeszkodził sprzedaży dóbr emigrantów; handlowo –
dostarczył armii republikańskiej tysiąc czy dwa tysiące beczek białego wina i kazał się spłacić wspaniałymi łąkami
należącymi do klasztoru żeńskiego, który miał być licytowany na końcu. Za konsulatu 6 imć Grandet został merem,
zarządzał miastem roztropnie, swą winnicą jeszcze lepiej; za cesarstwa został p a n e m G r a n d e t. Napoleon nie lubił
republikanów: zastąpił pana Grandet, który miał opinię eks-jakobina 7 , wielkim właścicielem, szlachcicem, przyszłym
baronem cesarstwa. Pan Grandet pożegnał się z honorami gminnymi bez żalu. Przeprowadził – w interesie miasta –
znakomite drogi, które wiodły do jego posiadłości.
Jego dom i jego dobra, bardzo korzystnie oszacowane, płaciły umiarkowany podatek.
Od czasu sklasyfikowania poszczególnych folwarków winnice Grandeta, dzięki tej nieustannej czujności, stały się
c z o ł e m okolicy: wyrażenie techniczne na oznaczenie szczepów dających najlepsze wino. Mógłby się ubiegać o krzyż
legii honorowej.
Działo się to w roku 1806. Pan Grandet miał wówczas pięćdziesiąt siedem lat, a żona jego około trzydziestu
sześciu. Jedyna ich córka, owoc małżeńskiej miłości, miała lat dziesięć. Pan Grandet, którego Opatrzność chciała z
pewnością pocieszyć po urzędowej niełasce, odziedziczył kolejno w ciągu tego roku najpierw po pani La Gaudiniere, z
domu La Bertelliere, matce pani Grandet; następnie po starym panu La Berteliere, ojcu nieboszczki, i jeszcze po pani
Gentillet, babce macierzystej – trzy spadki, których suma nie była znana nikomu. Skąpstwo tych trojga starców było tak
wielkie, że od dawna gromadzili pieniądze po to, aby się im przyglądać potajemnie. Stary pan La Berteliere nazywał
wszelką lokatę marnotrawstwem, znajdując większe oprocentowanie w widoku złota niż w lichwie.
Saumur oceniało tedy sumę oszczędności wedle dochodu z ziemi. Pan Grandet zyskał wówczas nowy tytuł
szlachectwa, którego nasza mania równości nie zatrze nigdy; stał się n a j w y ż e j o p o d a t k o w a n y m w powiecie.
Uprawiał sto morgów winnicy, co mu dawało w urodzajnym roku siedemset do ośmiuset beczek wina. Miał trzynaście
folwarków, stare opactwo, gdzie przez oszczędność zamurował okna, łuki, witraże, co je ocaliło od zniszczenia.
Miał sto dwadzieścia siedem morgów łąk, gdzie rosło wzwyż i wszerz trzy tysiące topoli zasadzonych w roku
1793. Wreszcie dom, w którym mieszkał, należał do niego. Tak szacowano jego widzialny majątek.
Co się tyczy kapitałów, tylko dwie osoby mogły z grubsza ocenić ich wysokość: jedną był pan Cruchot, rejent
trudniący się lichwiarskimi lokatami pana Grandet, drugą pan des Grassins, najbogatszy bankier w Saumur, w którego
spekulacjach winiarz uczestniczył do woli i potajemnie. Mimo że stary Cruchot i des Grassins posiadali ową głęboką
dyskrecję, którą rodzi na prowincji zaufanie i majątek, okazywali publicznie panu Grandet tyle szacunku, że ludzie mający
zmysł spostrzegawczy mogli ocenić wysokość kapitałów eks-mera wedle uniżoności, jakiej był przedmiotem. Nie było w
Saumur człowieka, który by nie był przekonany, że pan Grandet ma swój prywatny skarbczyk, schowek pełen luidorów, i
że kosztuje nocą niewymownych rozkoszy, jakie daje widok masy złota. Skąpcy mieli niemal pewność tego, widząc oczy
starca, którym – zdawałoby się – żółty metal udzielił swej barwy. Wzrok człowieka nawykłego wyciskać ze swoich
kapitałów olbrzymi procent nabiera z czasem, jak wzrok rozpustnika, gracza lub dworaka, pewnych nieokreślonych
nawyków, drgnień ukradkowych, chciwych, tajemniczych, które nie uchodzą baczności jego współwyznawców. Ten
tajemny język to jakby wolnomularstwo namiętności.
6 K o n s u l a t – okres między wielką rewolucją burżuazyjną a pierwszym cesarstwem, kiedy władzę uchwycił w
swoje ręce Napoleon Bonaparte jako jeden z trzech konsulów wybranych po zamachu 18 brumaire’a (9 listopada 1799 r.).
7 J a k o b i n – członek najbardziej radykalnego ugrupowania politycznego w okresie wielkiej rewolucji
burżuazyjnej, które w r. 1793 doszło do władzy, ale w następnym roku uległo w walce z kontrrewolucyjną bogatą
burżuazją.
2 / 58
415167283.003.png
Honoriusz Balzac – Eugenia Grandet
Pan Grandet budzi tedy uniżony szacunek, do jakiego miał prawo człowiek, który nie był winien nic nikomu
nigdy; który, jako stary bednarz i stary winiarz, zgadywał ze ścisłością astronoma, kiedy trzeba było przygotować na swój
zbiór tysiąc beczek, a kiedy tylko pięćset; który nie chybił ani jednej spekulacji, zawsze miał beczki na sprzedaż wtedy,
kiedy beczka była warta więcej od spodziewanego zbioru, mógł schować swój zbiór do piwnicy i czekać chwili, aż odda
beczkę po dwieście franków, podczas gdy drobni właściciele dawali swoje po sto. Jego słynny zbiór z roku 1811,
przezornie zmagazynowany i sprzedawany powoli, przyniósł mu przeszło dwieście czterdzieści tysięcy franków. Mówiąc
językiem finansów, pan Grandet miał coś z tygrysa i węża-dusiciela; umiał się położyć, zwinąć, przyglądać długo swej
ofierze, skoczyć na nią; następnie otwierał paszczę swej sakiewki, wchłaniał porcję talarów i kładł się spokojnie jak wąż,
który trawi, nieruchomy, zimny, metodyczny. Kiedy przechodził, nikt nie spojrzał bez uczucia podziwu, połączonego z
szacunkiem i strachem. Czyż każdy mieszkaniec Saumur nie czuł pazura jego stalowych szponów? Temu rejent Cruchot
dostarczył pieniędzy na kupno ziemi, ale na jedenaście od sta; innemu pan des Grassins przyjął weksle, ale ze straszliwym
dyskontem. Mało było dni, w których by nazwiska pana Grandet nie wymieniono czy to na rynku, czy też wieczorem
wśród rozmowy. Dla paru osób majątek starego winiarza był przedmiotem patriotycznej dumy. Toteż niejeden kupiec,
niejeden oberżysta mówili do obcych z niejakim zadowoleniem: „Proszę pana, mamy tutaj paru milionerów; ale co się
tyczy pana Grandet, on sam nie zna cyfry swego majątku”.
W roku 1816 naj wytrawniejsi rachmistrze w Saumur oceniali posiadłości ziemskie starego blisko na cztery
miliony; ale ponieważ przeciętnie, od 1793 aż do 1817, musiał z nich wyciskać rocznie po sto tysięcy franków,
przypuszczalnie tedy posiadał w gotowiźnie sumę prawie równą wartości majątku nieruchomego. Toteż kiedy po partyjce
bostona lub po jakiejś pogwarce o winnicach rozmowa schodziła na pana Grandet, ludzie świadomi powiadali: „Stary
Grandet?... Stary Grandet musi mieć pięć do sześciu milionów”. – „Jesteś pan mądrzejszy ode mnie, bo ja nigdy nie
mogłem się doliczyć cyfry” – odpowiadał na to Cruchot albo des Grassins posłyszawszy te słowa. Kiedy jaki paryżanin
mówił o Rotszyldach 8 albo o panu Laffitte 9 , mieszkańcy Saumur pytali, czy są tak bogaci jak Grandet. Jeżeli paryżanin
rzucił z lekceważącym uśmiechem odpowiedź twierdzącą, spoglądali po sobie potrząsając z niedowierzaniem głową.
Tak znaczny majątek okrywał złotym płaszczem wszystkie czynności tego człowieka. Jeżeli zrazu pewne
właściwości jego życia wystawiały go na śmieszność i drwiny, z czasem śmieszności i drwiny zużyły się. W najmniejszych
swoich postępkach pan Grandet miał za sobą niezachwiany autorytet. Jego słowa, ubranie, gesty, zmrużenie oka były
prawem dla okolicy, gdzie każdy, wystudiowawszy go tak, jak przyrodnik studiuje działanie instynktu u zwierząt, mógł
poznać głęboką i niemą mądrość jego najlżejszego ruchu.
„Zima będzie ostra – powiadano – stary Grandet włożył futrzane rękawiczki; trzeba zbierać”.
– „Stary Grandet kupuje dużo klepek; będzie wino tego roku”.
Pan Grandet nie kupował nigdy mięsa ani chleba. Dzierżawcy jego przynosili mu co tydzień zapas kapłonów, kur,
jaj, masła i zboża. Miał młyn, którego lokator musiał, jako dodatek do czynszu, wziąć od niego pewną ilość zboża, a oddać
mu otręby i mąkę. W i e l k a N a n o n, jego jedyna służąca, mimo że już niemłoda, piekła sama w sobotę chleb dla domu.
Pan Grandet ułożył się ze straganiarzami, swymi lokatorami, którzy mu dostarczali jarzyn. Co do owoców, zbierał ich tyle,
że znaczną część kazał sprzedawać na targu. Drzewo na opał wycinał u siebie albo też brał ze starych, na wpół zgniłych
zarośli na skraju swoich pól; dzierżawcy zwozili mu je do miasta, składali przez uprzejmość do drewutni i zadowalali się
podziękowaniem.
Jedyne jego znane wydatki to był święcony opłatek, ubranie żony i córki, i opłata za ich miejsce w kościele,
światło, zasługi Wielkiej Nanon, bielenie rondli, podatki, naprawa budynków i koszty uprawy. Miał sześć morgów świeżo
nabytego lasu, którego straż poruczył gajowemu sąsiada, przyrzekłszy mu wynagrodzenie. Dopiero od czasu tego nabytku
jadał dziczyznę.
Obejście tego człowieka było bardzo proste. Mówił mało. Na ogół wyrażał swoje myśli za pomocą
sentencjonalnych, krótkich zdań wypowiadanych łagodnie. Od czasu rewolucji – epoki, w której ściągnął na siebie uwagę –
poczciwiec jąkał się w nużący sposób, skoro tylko miał dłużej mówić lub podtrzymywać jakąś dyskusję. To jąkanie się,
mętność wysłowienia, obfitość słów, w których topił swoją myśl, jego pozorny brak logiki, przypisywany brakowi
wykształcenia, były udane i znajdą dostateczne wytłumaczenie w toku tej opowieści. Poza tym cztery zdania, ścisłe niby
formuły algebraiczne, służyły mu zazwyczaj do objęcia i rozwiązania wszystkich życiowych i handlowych trudności: „nie
wiem”, „nie mogę”, „nie chcę”, „zobaczymy”. Nie powiadał nigdy ani t a k, ani n i e i nie pisał. Kiedy ktoś do niego
mówił, słuchał spokojnie, trzymając podbródek w prawej ręce, a łokieć prawej ręki opierając na lewej dłoni i wyrabiał
sobie w każdej rzeczy zdanie, od którego już nie odstępował. Długo rozważał najmniejszą transakcję. Kiedy po fachowej
rozmowie przeciwnik wydawał mu sekret swoich planów myśląc, że go ma w ręku, odpowiadał: „Nie mogę nic postanowić
nie poradziwszy się żony”. Żona, którą doprowadził do kompletnego helotyzmu 10 , była w interesach jego
najwygodniejszym parawanem.
Nigdy nie bywał u nikogo ani nie przyjmował zaproszeń, ani nie zapraszał na obiad; nie robił nigdy hałasu,
zdawało się, że oszczędza wszystko, nawet ruch. Nie niszczył nic u innych przez szacunek dla własności. Jednakże mimo
łagodności głosu, mimo umiarkowanego obejścia mowa i obyczaje bednarza zdradzały dobitnie jego charakter, zwłaszcza
w domu, gdzie się mniej krępował. Pod względem fizycznym Grandet liczył pięć stóp wzrostu, krępy, barczysty, z łydkami
mającymi dwanaście cali obwodu; przeguby grube, szerokie ramiona, twarz okrągła i smagła, ospowata, podbródek gładki,
wargi wąskie, zęby białe. Oczy miały ów spokojny i drapieżny wyraz, jaki lud przypisuje bazyliszkowi; czoło zmarszczone
poprzecznie, posiadało charakterystyczne guzy; żółtawe i siwiejące włosy połyskiwały srebrem i złotem, jak powiadali
młodzi ludzie, którzy jeszcze nie znali doniosłości żartu z pana Grandet. Nos, gruby na końcu, dźwigał żylastą narośl, o
8 R o t s z y l d o w i e – szeroko rozgałęziona rodzina bankierów, odgrywająca ogromną rolę w życiu finansowym
Europy XIX w.
9 L a f f i t t e (Jakub) – bankier francuski, jeden z przywódców opozycji przeciw Burbonom w okresie
poprzedzającym rewolucję lipcową; za Ludwika Filipa był premierem i ministrem skarbu.
10 H e l o t y z m – niewola tak uciążliwa i bezwzględna, jak ta, którą cierpieli heloci, niewolnicy w starożytnej
Sparcie.
3 / 58
415167283.004.png
Honoriusz Balzac – Eugenia Grandet
której nie bez racji powiadano, że w niej siedzi chytrość starego. Fizys ta zdradzała niebezpieczny spryt, chłodną
uczciwość, egoizm człowieka nawykłego skupiać swoje uczucia w rozkoszach skąpstwa oraz w jedynej istocie, która była
dla niego czymś: w córce Eugenii, wyłącznej jego spadkobierczyni. Zachowanie, wzięcie, chód, wszystko świadczyło w
nim zresztą o owej wierze w siebie, którą daje nawyk ciągłego sukcesu. Toteż mimo iż na pozór łatwy i miękki, pan
Grandet miał charakter ze stali.
Zawsze ubrany był jednako. Kto go widział dziś, widział go takim, jakim był od roku 1791: grube trzewiki
zawiązane na skórzane sznurowadła, szorstkie wełniane pończochy, krótkie spodnie z grubego brunatnego sukna ze
srebrnymi sprzączkami, aksamitna kamizelka w żółte i białe prążki zapięta na dwa rzędy guzików, obszerny, brązowy
surdut z wielkimi połami, czarny krawat i kwakierski kapelusz. Rękawiczki, iście żandarmskie, trwały od dwóch lat; aby
ich nie brukać, składał je na rondzie kapelusza metodycznym gestem. Poza tym Saumur nie wiedziało nic więcej o tej
osobistości.
Jedynie sześciu mieszkańców miało wstęp do tego domu. Najznaczniejszym z trzech pierwszych był bratanek
pana Cruchot. Od czasu swej nominacji na prezydenta trybunału pierwszej instancji w Saumur młody ten człowiek przydał
do zwykłego Cruchot szlachetniejsze de Bonfons i silił się dać drugiemu nazwisku pierwszeństwo. Podpisywał się już C.
de Bonfons. S t r o n a na tyle niezręczna, aby go nazwać panem Cruchot, spostrzegała się rychło na audiencji o swej
niezręczności. Sędzia popierał tych, którzy go nazywali panem prezydentem, ale najwdzięczniejszym ze swoich
uśmiechów nagradzał pochlebców, którzy go tytułowali panem de Bonfons. Pan prezydent liczył sobie trzydzieści trzy lata,
posiadał dobra de Bonfons (Boni Fontis 11 ) dające siedem tysięcy rocznie, czekał na spadek po stryju rejencie i po stryju
księdzu Cruchot, kanoniku kapituły Świętego Marcina w Tours, których obu uważano za ludzi dość bogatych. Ci trzej
Cruchot, wspierani znaczną ilością krewniaków, spowinowaceni z dwudziestoma rodzinami w mieście, tworzyli
stronnictwo jak Medyceusze 12 niegdyś we Florencji; i jak Medyceusze, Cruchotowie mieli swoich Pazzi 13 .
Pani des Grassins, matka syna dwudziestotrzechletniego, przychodziła bardzo pilnie na partyjkę do pani Grandet
spodziewając się ożenić swego kochanego Adolfa z panną Eugenią.
Pan des Grassins, bankier, popierał energicznie zabiegi żony, oddając tajemne usługi staremu skąpcowi i zawsze
przybywając w porę na pole bitwy. Tych troje des Grassins miało również swoich stronników, swoich krewniaków, swoich
wiernych aliantów.
Ze strony Cruchotów ksiądz, Talleyrand 14 tej rodziny, skutecznie wspierany przez brata swego, rejenta, walczył o
każdą piędź ziemi z bankierową i silił się zapewnić bogaty mariaż swemu bratankowi. Ta podziemna walka między
Cruchotami a des Grassins, której ceną była ręka Eugenii, namiętnie zajmowała rozmaite koła miasta Saumur. Czy panna
Grandet wyjdzie za prezydenta, czy za pana Adolfa des Grassins? Na pytanie jedni odpowiadali, że pan Grandet nie da
córki ani jednemu, ani drugiemu. Eks-bednarz, żarty ambicją, szuka – powiadano – za zięcia jakiegoś para Francji, któremu
trzysta tysięcy franków renty pozwolą przełknąć wszystkie przeszłe, obecne i przyszłe beczki Grandetów. Inni
odpowiadali, że państwo des Grassins są szlachtą, że są bardzo bogaci, że pan Adolf jest ładny chłopiec i że o ile się nie ma
na widoku jakiego siostrzeńca samego papieża, związek tak poczesny winien zadowolić ludzi wyrosłych z niczego,
człowieka, którego całe Saumur widziało z heblem w ręku i który w dodatku nosił czerwoną jakobińską czapkę 15 .
Najrozsądniejsi robili uwagę, że pan Cruchot de Bonfons ma wstęp do domu o każdej porze, gdy jego rywal bywa tam
tylko w niedzielę. Jedni twierdzili, że pani des Grassins, jako bardziej zażyła z paniami Grandet niż Cruchotowie, może im
zaszczepić pewne poglądy, które prędzej czy później wydadzą pożądane owoce, na co drudzy odpowiadali, że ksiądz
Cruchot jest człowiekiem niezmiernie zręcznym i że – z jednej strony kobieta, z drugiej ksiądz – partia jest równa. „Mają
po partii” – powiadał dowcipniś z Saumur. Natomiast starzy i wytrawni saumurczycy twierdzili, że Grandetowie są zbyt
szczwani, aby wypuścić majątek z rodziny, i że panna Grandet z Saumur wyjdzie za syna pana Grandet z Paryża, bogatego
grosisty win, na co cruchotyści i grassyniści odpowiadali: „Po pierwsze, bracia nie widzieli się ani dwóch razy w ciągu
trzydziestu lat. Po wtóre, pan Grandet z Paryża ma wielkie pretensje dla swego syna. Jest merem okręgu, posłem,
pułkownikiem gwardii narodowej, sędzią trybunału handlowego, nie chce znać Grandetów z Saumur i ma nadzieję
skojarzyć się z jakimiś napoleońskimi książętami”.
Czegóż nie opowiadano o młodej herytierze 16 , o której mówiono na dwadzieścia mil wokoło, nawet w dyliżansach
publicznych między Angers a Blois?
Z początkiem roku 1818 cruchotyści odnieśli widoczną przewagę nad grassynistami. Młody margrabia de
Froidfond, zmuszony realizować swoje kapitały, wystawił na sprzedaż majątek Froidfond, słynny ze swego parku, wraz ze
wspaniałym zamkiem, folwarkami, rzekami, stawami, lasami, wartości trzech milionów. Rejent Cruchot, prezydent
Cruchot, ksiądz Cruchot, wspierani przez swoich popleczników, umieli zapobiec parcelacji. Rejent dobił z młodym
człowiekiem cudownego targu, wmawiając weń, że będzie miał masę spraw sądowych z nabywcami, zanim zrealizuje cenę
11 B o n i F o n t i s (łac.) dopełniacz od B o u n s Fo n t i s, „dobre źródło”.
12 M e d y c e u s z e – patrycjuszowska rodzina florencka, która w XV i XVI w. kierowała życiem politycznym i
kulturalnym Florencji.
13 P a z z i – rywale Medyceuszów; jeden z Pazzich zorganizował pod koniec XV w. nieudany spisek, mający na
celu wydarcie władzy nad Florencją z rąk Wawrzyńca Medyceusza.
14 T a l l e y r a n d (Karol Maurycy) – przed rewolucją 1789 r. biskup, później działacz polityczny i dyplomata;
zręczny i pozbawiony wszelkich skrupułów, potrafił zaskarbić sobie kolejno względy Napoleona I, Burbonów i Ludwika
Filipa.
15 C z e r w o n a j a k o b i ń s k a c z a p k a – symboliczne nakrycie głowy jakobinów, wzorowane na czapkach,
jakie w starożytności nosili wyzwoleni niewolnicy.
16 H e r y t i e r a (z fr.) – spadkobierczyni.
4 / 58
415167283.005.png
Honoriusz Balzac – Eugenia Grandet
parcel; lepiej sprzedać całość panu Grandet, człowiekowi odpowiedzialnemu, mogącemu zresztą wypłacić się w
gotowiźnie. Piękne margrabstwo de Froidfond trafiło do przełyku pana Grandet, który, ku wielkiemu zdumieniu Saumur,
wyłożył sam całą sumę, po potrąceniu dyskonta i załatwieniu formalności. Interes ten miał rozgłos aż do Nantes i Orleanu.
Pan Grandet odwiedził swój zamek przysiadłszy się na wózek, który tam wracał. Rzuciwszy na swą posiadłość okiem
właściciela, wrócił do Saumur, pewien, że ulokował swoje kapitały na pięć procent, i przejęty wspaniałą myślą
zaokrąglenia margrabstwa Froidfond przez połączenie z nim wszystkich swoich posiadłości. Potem, aby na nowo napełnić
swój skarbiec niemal próżny, postanowił wyciąć w pień swoje lasy i spieniężyć topole na łąkach.
Łatwo teraz zrozumieć pełne znaczenie tego słowa: d o m p a n a G r a n d e t; ten dom szary, zimny, milczący,
położony w górze miasta i zasłoniony ruinami wałów fortecznych.
Dwa filary i sklepienie tworzące oścież bramy były, jak i dom, z tufu, białego kamienia właściwego brzegom
Loary, a tak miękkiego, że przeciętnie jego trwanie nie przekracza dwustu lat. Nierówne i liczne dziury, które działanie
klimatu wyżłobiło dziwacznie, dawały łukowi i słupom bramy wygląd ślimakowatych kamieni architektury francuskiej i
niejakie podobieństwo z przedsionkiem więziennym. Nad łukiem znajdowała się długa płaskorzeźba z twardego kamienia,
przedstawiająca cztery pory roku, postacie zżarte już i sczerniałe. Nad tą płaskorzeźbą wystawała plinta 17 , na której bujała
przygodna roślinność: żółte pomurniki, powoje, babka i mała wiśnia, już dosyć wysoka. Masywna dębowa brama,
brunatna, wyschła, popękana, wątła na pozór, była wzmocniona systemem spojeń tworzących symetryczne desenie.
Kwadratowe okienko, zakratowane, małe, ale z prętami gęstymi i czerwonymi od rdzy, zajmowało środek drzwi i
służyło, aby tak rzec, za punkt oparcia dla młotka, który był do niego przywiązany łańcuszkiem i którym uderzało się w
wyszczerzoną główkę dużego gwoździa.
Ten podługowaty młotek podobny był do wielkiego wykrzyknika: badając go uważnie antykwariusz odnalazłby
niejakie ślady pociesznej twarzy, którą przedstawiał niegdyś, a którą zatarło długie użycie. Przez to okienko, przeznaczone
do rozpoznawania swoich w czasie wojen domowych, ciekawi mogli spostrzec w głębi ciemnej i zielonkawej sieni kilka
zużytych stopni, którymi wchodziło się do ogrodu okolonego malowniczo murem grubym, wilgotnym, pełnym szczelin i
mizernych pędów: Mur ten należał do wałów, na których wznosiły się ogrody paru sąsiednich domostw.
Na parterze najznaczniejszą ubikacją była sala, do której wejście prowadziło wprost z bramy. Mało kto zna rolę s a
l i w miasteczkach Andegawenii, Turenii i Berry. Jest to zarazem przedpokój, salon, gabinet, buduar i jadalnia; sala jest
teatrem życia domowego, wspólnym ogniskiem. Tam balwierz z sąsiedztwa przychodził dwa razy na rok ostrzyc włosy
panu Grandet; tam wchodzili dzierżawcy, proboszcz, podprefekt, młynarczyk. Pokój ten, którego dwa okna wychodziły na
ulicę, miał podłogę z tarcic; szare ściany ze staroświeckimi gzymsami całe były wyłożone drzewem; sufit tworzyły bale,
również malowane szaro, odstępy zaś między nimi wypchane były pożółkłymi pakułami. Stary mosiężny zegar,
inkrustowany szylkretem, zdobił kominek z białego, grubo rzeźbionego kamienia; nad nim znajdowało się zielonkawe
lustro, którego szlifowane brzegi odbijały smugę światła wzdłuż gotyckiej stalowej ramy. Dwa miedziane złocone
świeczniki zdobiące rogi kominka miały podwójne zastosowanie: kiedy się zdjęło róże, które służyły im za profitki i
których łodyga wyrastała z błękitnego marmurowego postumentu zdobnego starą miedzią, piedestał ten tworzył lichtarz na
co dzień.
Dywanowe obicie starożytnych foteli przedstawiało bajki La Fontaine'a, ale trzeba było wiedzieć o tym, aby
odgadnąć treść, tak kolory były wyblakłe, a twarze podziurawione naprawkami.
W czterech rogach sali znajdowały się kredensy uwieńczone brudnymi półeczkami.
Stary mozaikowy stół do gry, którego wierzch tworzył szachownicę, stał między oknami. Nad tym stołem
znajdował się owalny barometr z czarną obwódką i listewkami ze złoconego drzewa, na którym muchy igrały tak
swobodnie, że złocenie stało się mitem. Na wprost kominka dwa pastelowe portrety miały przedstawiać dziadka pani
Grandet, starego pana La Berteliere, jako porucznika gwardii francuskiej, oraz nieboszczkę panią Gentillet jako pasterkę.
Okna były zdobne czerwonymi firankami, podpiętymi jedwabnym sznurem zakończonym chwastami. Zbytkowna
ta dekoracja, tak mało harmonizująca z obyczajem Grandetów, nabyta była wraz z domem, tak samo jak tremo, zegar,
wyściełane meble i kredensy z różanego drzewa.
We framudze okna bliżej drzwi stało trzcinowe krzesło, którego nogi wspierały się na podstawkach, aby podnieść
panią Grandet na wysokość, z której mogła obserwować przechodniów.
Wypełzły wiśniowy stolik do roboty wypełniał framugę, a krzesełko Eugenii było tuż obok.
Od piętnastu lat wszystkie dni matki i córki spływały spokojnie w tym miejscu w ustawicznej pracy, od kwietnia
do listopada. Pierwszego listopada mogły się przenieść na leże zimowe do kominka. W ten dzień dopiero Grandet
pozwalał, aby zapalono ogień, który kazał gasić trzydziestego pierwszego marca, nie zważając na pierwsze chłody wiosny
ani jesieni.
Ogrzewaczka napełniona żarem przynoszonym z kuchni, który przemycała im sprytnie Nanon, pomagała paniom
Grandet przetrwać najchłodniejsze ranki i wieczory w kwietniu i październiku.
Obie panie miały staranie o całą bieliznę domową i wypełniały tak skrzętnie swoje dni tą żmudną pracą, że kiedy
Eugenia chciała wyhaftować kołnierzyk dla matki, musiała okradać czas z godzin snu, oszukując ojca, aby zdobyć światło.
Od dawna skąpiec wydzielał świece łojowe córce i Nanon, tak jak wydzielał co rano chleb i prowiant potrzebny
na dzienne potrzeby.
Wielka Nanon była może jedyną istotą ludzką zdolną pogodzić się z despotyzmem swego pana. Całe miasto
zazdrościło jej państwu Grandet. Wielka Nanon, tak nazwana z powodu swego grenadierskiego wzrostu, służyła u Grandeta
od trzydziestu pięciu lat. Mimo że brała tylko sześćdziesiąt funtów 18 zasług, uchodziła za jedną z najbogatszych służących
w Saumur.
Te sześćdziesiąt funtów składane od trzydziestu pięciu lat pozwoliły jej świeżo umieścić cztery tysiące funtów na
dożywocie u rejenta Cruchot. Ten owoc długiej i wytrwałej oszczędności Nanon zdawał się olbrzymi. Każda służąca,
17 P l i n t a – tu nie w zwykłym znaczeniu graniastej podstawy kolumny, lecz prostokątnej płyty, stanowiącej
część gzymsu.
18 F u n t – albo l i w r, dawna moneta odpowiadająca wartości funta srebra; później – w potocznym użyciu, gdy
wymieniano wysokość czyichś dochodów – tyle co frank.
5 / 58
415167283.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin