Trudna sztuka modernizowania - Janowski, Jedlicki.pdf

(205 KB) Pobierz
75688087 UNPDF
T rudna s ztuka m odernizowania
prof. Jerzy Jedlicki*
2009-02-22, ostatnia aktualizacja 2009-02-20 17:22
W Polsce innowacje - materialne czy duchowe - zawsze przychodziły z Zachodu.
Naśladownictwo nie jest jednak czynnością bierną ani prostą. Żeby umieć naśladować,
trzeba być do tego przygotowanym
Adam Leszczyński: Napisał pan historię inteligencji polskiej pomiędzy powstaniem
listopadowym (1830-31) a powstaniem styczniowym (1863-65), w jednym z najbardziej
mrocznych okresów w naszej historii. Kolejne przegrane powstania, represje
zaborców, gospodarcza stagnacja: dziś te czasy wydają się, na szczęście, niesłychanie
odległe. Czy inteligenci, o których pan pisze, jakoś nas ukształtowali?
Jerzy Jedlicki: Spór ideowy, o którym opowiadam, w jakiejś mierze wciąż trwa - tyle
że przeszedł po drodze wiele mutacji i przebrań. Po jednej stronie był szeroko
rozumiany romantyzm, który po powstaniu listopadowym rozszczepił się na
rewolucyjny i konserwatywny. Konserwatywny stał się nurtem zachowawczo-
katolickim, a ten rewolucyjny prowadził do kolejnych usiłowań powstańczych. Każde z
nich sprowadziło na kraj polityczną i cywilizacyjną klęskę, nieopisane straty w ludziach
i instytucjach, lecz pozostawiało po sobie piękną legendę i symbolikę. Po drugiej
stronie stali rzecznicy pracy organicznej, unowocześnienia gospodarki, oświaty i
struktury społecznej. Historycy, którzy pisali o ludziach pracy organicznej, podkreślali
dotychczas głównie to, że była to propozycja sposobu narodowego istnienia w
warunkach niewoli. To prawda, ale my - mam na myśli nasz zespół autorski -
chcieliśmy mocniej wydobyć inną jeszcze tradycję, która w polskiej kulturze została
zepchnięta na bok: tradycję polskiej myśli liberalnej wyrastającej z przekonania, że
problem narodowy, choć niezmiernej wagi, nie wyczerpuje wszystkich zagadnień życia
polskiego. Otóż konflikt tych dwóch stron wielekroć w Polsce powraca - w coraz
nowych postaciach wynikających ze zmiany warunków politycznych i cywilizacyjnych.
Nadal zakreśla pole naszych sporów ideowych.
Czy zwolennicy modernizacji przegrali wówczas tylko dlatego, że zaborcy im
przeszkodzili? A społeczeństwo? Czy nie było oporne?
75688087.001.png
- Społeczeństwo zawsze jest oporne! Co to zresztą znaczy "społeczeństwo" w połowie
XIX w.? Najwyżej 20 proc. ludności kraju. W narodowych dyskusjach nie brali przecież
udziału chłopi ani plebs miejski. Szlachta też mało interesowała się czymkolwiek poza
swoim gospodarstwem i przeważnie bała się zmian. Tak więc społeczeństwo, o którym
mówimy, to wyedukowana, cokolwiek czytająca część szlachty i inteligencja miejska.
Dopiero w latach 50. warstwy te zaczęły się oswajać z jakąś formą liberalnego
konserwatyzmu uznającego nieuchronność zmian cywilizacyjnych.
Pomysły na nowoczesność - takie jak przemysł i koleje, które wówczas na ziemiach
polskich budowano - przychodziły z Zachodu. Nasza rodzima myśl wydała tylko
mesjanizm - przekonanie, że polskie narodowe męczeństwo zbawi Europę.
- Mesjanizmy były też na Zachodzie... Polskie przemiany mają z reguły charakter
imitacyjny. Innowacje w różnych dziedzinach: materialnych, naukowych, artystycznych
- przychodzą z Zachodu. W Europie było zawsze zaledwie kilka ośrodków, gdzie się
rodziły nowości kulturowe, techniczne, medyczne, prawne... Reszta świata brała je
gotowe. Ale żeby umieć naśladować, trzeba być do tego przygotowanym!
Naśladownictwo nigdy nie jest czynnością bierną ani prostą. Jak najbardziej rodzime
były próby adaptowania wynalazków zachodnich do naszego społeczeństwa i
gospodarki. Nowoczesna idea wolności może być wzięta z zachodnich książek, ale jak
ją zaszczepić w społeczeństwie składającym się w połowie z górą z chłopów
pańszczyźnianych? To wymaga i wyobraźni, i odwagi, i umiejętności działania. Nikt nie
podpowie, jak się to robi. Nie tak prosto jest zaszczepiać francuskie czy brytyjskie
pomysły konstytucyjne w kraju, w którym mają one dopiero przeorać wciąż na poły
feudalne społeczeństwo i jego mentalność, a nie - jak na Zachodzie - odzwierciedlać
zmiany, które już samorzutnie zaszły. To samo z wynalazkami technicznymi - aplikuje
się je w zupełnie innym otoczeniu. Dzisiaj mamy podobną sytuację! Wszystkie prawie
nowości bierzemy z Zachodu, ale to nie znaczy, że możemy je wprowadzać
bezmyślnie.
Ówcześni inteligenci tak właśnie patrzyli na swoją rolę? Jako tych, którzy
nowoczesność z Zachodu powinni sprowadzać? Przecież było wielu wykształconych
Polaków, którzy do Zachodu byli nastawieni krytycznie: bo wydawał im się
interesowny, odczłowieczony, stechnicyzowany. My zaś w Polsce mamy nasze sielskie
sioła...
- W Polsce nurt antyzachodni był żywy, chociaż nigdy nie tak silny, jak w Rosji. Choćby
dlatego, że polskie elity liczyły - zwykle omylnie - na pomoc Francji czy Anglii w naszej
walce o niepodległość. Tam też osiadała emigracja polityczna. Emigranci bardzo często
zresztą tych krajów nie lubili, ale widzieli, że zachodnia Europa jest cywilizacyjnie
bardziej zaawansowana. Tyle że w tym cywilizacyjnym awansie nie zawsze upatrywano
korzyść. Niech pan weźmie choćby Fryderyka Skarbka, ekonomistę. To ciekawy umysł:
liberał w myśleniu o gospodarce i cywilizacji, który równocześnie dostrzega bez żadnej
naiwności nędzę miast i robotników czy wykorzenienie całych mas ludności przez
kapitalizm. Skarbek świetnie wie, że postęp nie jest słodki. Niech pan weźmie innego
ekonomistę, Józefa Supińskiego, reemigranta, który wrócił z Francji do Lwowa, dobrze
zna Zachód i staje się apostołem okcydentalizmu w Polsce. Pisze nawet: "Nie
obrzydzajcie nam Francji i Anglii!", ale wcale nie wszystko chciałby naśladować.
Protestuje jednak przeciwko powszechnemu wówczas przekonaniu o moralnej
wyższości ludów rolniczych i opieszałych na drogach postępu.
Polacy mieli być biedniejsi, ale szlachetniejsi?
- Wierzono, że mamy lepsze serce i duszę bogatszą. Może czasem tak i było. Duchowe
bogactwo trudno mierzyć.
Kompensacja poczucia niższości?
- Trochę pewnie tak. W XIX i XX w. powszechnie się myślało, że za postęp cywilizacji
płaci się uszczerbkiem wartości duchowych. Dlatego ci, co nie nadążają, mieli być w
zamian poczciwsi i bogobojni. Mieliśmy wtedy myślicieli, którzy myśl tę formułowali w
sposób radykalny. Jednym z nich był Henryk Rzewuski, zbankrutowany kresowy
magnat, arcyreakcjonista, kolaborant opłacany przez carskiego namiestnika w
Warszawie, ale wielce utalentowany pisarz. Jednakże podobne przekonanie można
znaleźć też u Mickiewicza - miało ono podtrzymać morale narodu przegranego i
upokorzonego. Bertrand Russell napisał kiedyś esej "O moralnej wyższości uciśnionych",
w którym wyszydził ideę Marksa, że proletariat - klasa uciskana, pozbawiona ludzkich
warunków życia, niewykształcona - będzie zdolna do objęcia kierownictwa całej
ludzkości. To dygresja, ale warto zauważyć, że nawet taki racjonalista, jakim chciał
być Marks, snuł tego rodzaju mrzonki.
Lęk, że postęp i zachodnie idee wynarodowią Polaków, pojawił się ostatnio przy
wstępowaniu do Unii Europejskiej. Czy wtedy - w XIX w. - zagrożenie było realne?
- Nie ma się co oszukiwać. Cywilizacja przemysłowa z jej ogromną dynamiką i
potężnym oddziaływaniem ma pewną siłę wynaradawiającą i unifikującą. To było
świetnie widoczne w XIX w. Koleje żelazne są wszędzie takie same! Miary, maszyny,
teorie naukowe, pojęcia prawne...
Dziś przepisy unijne są wszędzie takie same...
- Lęk bierze się stąd, że świat tradycyjny był ogromnie różnorodny. Nowoczesność
przynosi zagładę wielu kulturom regionalnym, dawnym obyczajom i obrzędom. Dziś
jesteśmy świadomi, że dzięki nowoczesnym przemianom w sumie zyskaliśmy i mało kto
chciałby powrócić do dawnych lat, jakkolwiek krytycznie może oceniać nowe
zwyczaje. Ale w tych czasach, o których pisałem, ludzie wychowani w tradycyjnych
szlacheckich sąsiedztwach, przyzwyczajeni do tego, że ich świat zamieszkują znane im
osoby, z których każda ma określoną pozycję społeczną, nazwisko, tytuł itd.,
wrzucenie w anonimowy tłum miejski odczuwali jako katastrofę nie tylko gospodarczą,
ale egzystencjalną.
Nawet jeśli w mieście żyło się lepiej?
- Oczywiście. Chłop, który przymierał głodem na wsi i szedł do pracy w fabryce, na
ogół ekonomicznie awansował. Przeważnie też czegoś się uczył, poznawał nowe rzeczy.
Nikt by tego nie nazwał degradacją. A jednak ten wieśniak stawał się innym typem
człowieka i coś ważnego przy tym tracił: przywiązanie do miejsca urodzenia i do
wszystkiego, co się z tym łączy. Może jest tak, że można zapłacić pełną cenę za
postęp, ale nie mieć z niego pełnych korzyści? Ostatecznie ponosimy te same społeczne
koszty, co Zachód, a mamy tylko część zysków - Polska pozostała krajem peryferyjnym.
Nadal nowoczesność importujemy.
- No to co?
W tym, że jestem obywatelem kraju peryferyjnego, nie widzę nic strasznego!
To nawet pod pewnymi względami dobrze, bo dostajemy za darmo wynalazki, na które
jacyś Niemcy, Francuzi czy Amerykanie wydali wielkie pieniądze i ogromnie się przy
tym napracowali! Możemy zapłacić za jakiś patent, za licencję, ale w zasadzie wzory i
technologie - w szerokim sensie słowa - dostajemy za darmo.
Źle jest, jeśli kraj stoi w miejscu. Jeżeli powstaje w nim zatęchły układ społeczny,
jeśli się usztywnia struktura społeczna, kiedy dziecko ubogich rodziców jest
skazane na kastowe dziedziczenie biedy, kiedy brak ludzi dzielnych i zaradnych.
Ale że zostaliśmy trochę w tyle, wraz z całą naszą częścią Europy, to co z tego?
Śmieszy mnie ciągłe porównywanie produktu krajowego brutto albo innych wskaźników
z bardziej zasobnymi narodami. Już Gierek miał tę obsesję. Mieliśmy być dziesiątą
potęgą przemysłową świata! To po pierwsze, była nieprawda, po drugie, było
żenujące! Coś z takiego kompleksu pozostało: ciągle czytam, że Polska jest dziesiąta w
takiej klasyfikacji, piętnasta w innej, osiemnasta... Jakby to był wyścig kolarski!
W tym trzydziestoleciu pomiędzy powstaniami staliśmy w miejscu? Bilans
inteligenckich wysiłków był jakoś pozytywny?
- Co to znaczy "staliśmy"? Kto stał? Nie było wtedy bytu politycznego o nazwie "Polska".
Nie ma także wiarygodnych statystyk z tamtego czasu. Dzielnice polskie w Prusach
miały dość wysoko rozwinięte rolnictwo i oświatę, przynajmniej średnią, na nie
najgorszym poziomie. Za to pomału się wynaradawiały. Były stosunkowo zacofaną
prowincją szybko rozwijającego się państwa - najpierw Prus, potem cesarskich
Niemiec. Zabór rosyjski - Królestwo Polskie i tzw. ziemie zabrane, litewsko-ruskie -
były względnie oświeconą prowincją państwa bardzo konserwatywnego, w którym silny
zryw do nowoczesności nastąpił dopiero na początku XX w. i został szybko zatrzymany
przez wojnę i rewolucję. Galicja za to niewątpliwie nie wykorzystała szansy, jaką
miała. Była od lat 60. prowincją stosunkowo liberalnego państwa i gdyby miała
przedsiębiorcze mieszczaństwo, nowoczesne uniwersytety i dalekowzroczne elity,
pewnie by z tego skorzystała. Pozostała biedna i zacofana.
Z tym wszystkim inteligencja w najcięższych warunkach bytu nie zwieszała rąk i
starała się coś pożytecznego robić i coś pozostawić następnym pokoleniom.
Polski inteligent służył obcym władzom i myślał o Polsce po godzinach?
- To bardzo drastyczna sprawa... We względnie zacofanym kraju, o nikłym rozwoju
przemysłu, kolei czy usług, głównym pracodawcą dla inteligencji było obce państwo.
To obce państwo ich żywiło. Często nędznie. Młodzi ludzie po szkołach odsługiwali
bezpłatne aplikacje w urzędach i sądach: pracowali za darmo jako pomoc biurowa w
nadziei, że w końcu dostanie się jakąś posadę.
To też jakaś stała inteligenckich losów. Dziś mamy bezpłatne staże w korporacjach.
- Wtedy we wszystkich zaborach państwo było żywicielem inteligencji. Połowa lekarzy
w Królestwie Polskim była w służbie rządowej! Wszyscy nauczyciele, poza guwernerami
prywatnymi i nauczycielami na pensjach żeńskich. Sędziowie i adwokaci. Stefan
Kieniewicz napisał kiedyś, że Rosja rządziła Królestwem Polskim rękami tubylców.
Rosjan w Królestwie Polskim przed rokiem 1863 było niewielu, głównie w kancelarii
Namiestnika, we władzach komisji rządowej spraw wewnętrznych, w żandarmerii, ale
nawet tam byli też Polacy, podobnie jak w urzędach gubernialnych. Inteligencja
musiała pracować w obcej służbie w miarę lojalnie i uczciwie, jeżeli chciała się na
posadach utrzymać. A chciała i musiała.
Jednocześnie knuła?
- W zaciszu domowym... Jak nie sami urzędnicy, to knuli ich synowie.
To paradoks: w Polsce urzędnicy, nie szlachta, byli warstwą najbardziej
rewolucyjną.
To byłoby nawet zabawne, gdyby nie było tak tragiczne. Nazywam ten fenomen
rozszczepioną lojalnością.
Rodzaj schizofrenii?
- Często świadomie uprawianej! W urzędzie, w sądzie, na poczcie czy w szkole jest się
lojalnym funkcjonariuszem obcej władzy. Jednocześnie wchodzi się w spiski
Zgłoś jeśli naruszono regulamin