Edward Balcerzan - Pobyt.pdf

(749 KB) Pobierz
133218974 UNPDF
Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
133218974.001.png 133218974.002.png
EDWARD BALCERZAN
POBYT
2
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
3
Świat wtłacza się w nas,
cokolwiek chcemy wydobyć.
Witold Wirpsza
4
I
KRWISTY
Atak furii nie powinien był już nastąpić powtórnie.
Pozostawałem pod wrażeniem krwistego bydlaka, jakim był w swej istocie Mawka. Pod-
dałem go bezwzględnej rewizji, z a w a r ł w sobie, tak pomyślałem, tę przeklętą szablę, któ-
rej obiecał był nie brać. Naturalnie, można nie wierzyć, że ktoś tego wzrostu co Mawka może
nie tylko swobodnie chodzić, ale nawet jeździć na rowerze i tańczyć, nie rozstając się z ukrytą
w spodniach autentyczną ułańską szablą. Przyciskał ją pasem do biodra, a rękojeść zasłaniał
marynarką.
– Teraz będziesz we mnie ordynarnie wmawiał, że nie warto brać szabli – warknął. – Po-
wiesz, że opłaca się sztylet?
Jak go mogłem zbyć kiepskim żartem? Na zły dowcip mieliśmy przecież swój gest czy też
„mig”, ilekroć porozumiewaliśmy się na migi: prawą ręką na wysokości policzka wykony-
wało się ruch kręcenia korbki, podczas gdy lewa dłoń, zachowując kształt szczęki, oddalała
się z wolna od podbródka. Gest oznaczał „wysuwanie brody”, czyli spalony dowcip albo „lut-
kowy kawał”; miał przywodzić na myśl twarz Lutka Hejżesza, chłopca kościstego, bez po-
czucia humoru. – Po co sztylet? – zapytałem. – Kogo byśmy tak chcieli rżnąć?
Sfałdował czoło. Pomyślałem, że z nim trzeba postępować umiejętnie jak z kryształkiem
detektorowym, trzeba długo odczytywać tę twarz w szarym cieniu, by wymacać jak druci-
kiem czuły punkt w załamaniu którejś bruzdy.
– Myślisz, że co? Mało chuliganów? – powiedział Mawka.
Znalazłem sposób. Pochyliłem się nad biurkiem i chwyciłem wargami koniec gumowego
węża, który wystawał ze sterty książek. Wąż, wmontowany tu przed paroma miesiącami,
prowadził zawiłą drogą: pod maszyną do szycia, za regałami do butli na kaflowym piecu. W
butli stało wino porzeczkowe. Piłem, a Mawka stał za moimi plecami, prawdopodobnie śle-
dził falowanie wina. Szydził ze mnie, przygotowywał pokazowe picie.
– W pierwszej turze do ilu? – zapytałem, zanim skończył z winem. – Do stu? – nie miał
czasu na przemyślenie kontrataku, już robiłem przysiady. Oddychał otwartymi ustami, zlizy-
wał z palców wino, liczył moje kucnięcia. A stał bardzo blisko. Szabla w spodniach defor-
mowała kształt jego lewej nogi. – Teraz ty, do stu pięćdziesięciu – powiedziałem. Byłem pe-
wien, że nie zdejmie marynarki. Mawka nawet na boisku, gdy grał w szczypiorniaka, biegał w
swym pomiętym granatowym garniturze. Ale musiał wydostać szablę. Wyniosłem ją do
kuchni. Poprosiłem go, by tymczasem liczył sam swoje przysiady. Zapewniłem go, że wierzę
w jego uczciwość i honor. Mawka lubił terminy zaczerpnięte z etyki. Prowokował rozmowy
na ten temat, odnosiłem wrażenie, że szczególnie łapczywie wychwytuje z moich wypowiedzi
sądy szlachetne i najmniej sprawdzalne. Dziś rano, gdy zrywaliśmy agrest na działce, potem
jedliśmy ogórki z brudną solą, miałem sposobność, by się o tym przekonać. Mawka, w sięga-
jących do kolan spodenkach, stał na dachu budki. Takie spodnie nazywało się w tym czasie,
w którym Mawkę poznałem, „dynamówami”. Mawka sterczał na dachu, widziałem go z krza-
ka agrestu, między dojrzałymi owocami – okruchami tłuczonej cegły w soplach lodu. Naraz
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin