James Graham Ballard - Powrot.rtf

(37 KB) Pobierz

J.G Ballard

 

Powrót

 

 

Przylądek Kennedy’ego odszedł w zapomnienie wraz ze swoimi wieżami wznoszącymi się teraz ponad pustynnymi wydmami. Piasek przedarł się przez koryto rzeki Banana zasypując jej odnogi i obrócił stary kosmiczny kompleks w odludny obszar bagien i spękanego betonu. W lecie w rozbitych wozach dowodzenia, łowcy urządzali swoje kryjówki, lecz na początku listopada, kiedy przybyłem tu z Judytą, cały ten teren był już opuszczony. Poza Cocoa Beach, gdzie zatrzymałem samochód, zniszczone motele tkwiły na wpół ukryte w dziko rosnącej trawie. Wieże wyrzutni rakietowych wznosiły się na tle wieczornego nieba niczym rdzewiejące cyfry jakiejś zapomnianej algebry nieba.

– Pół mili przed nami jest ogrodzenie – powiedziałem. – Zaczekamy tutaj, aż się ściemni. Czujesz się już lepiej?

Judyta patrzyła na ogromną, wiśniową, lejkowatą chmurę, które sunąc leniwie po niebie zdawała się wlec za sobą dzień poza horyzont, zagarniając resztki światła z jej spłowiałych włosów. Poprzedniego popołudnia w hotelu w Tampie zapadła nagle na jakąś bliżej nie określoną dolegliwość.

– Co z pieniędzmi? – zapytała. – Teraz kiedy jesteśmy, tutaj mogą zażądać więcej.

– Pięć tysięcy dolarów to aż nadto, Judyto. Ci łowcy relikwii to wymierające plemię. Obecnie już tylko kilka osób interesuje się Przylądkiem Kennedy’ego. Przestań przejmować się na zapas.

Niespokojnie przebierając smukłymi palcami marszczyła kołnierz swojej zamszowej kurtki.

– ja... zdaje się, że powinnam była ubrać się na czarno.

– Dlaczego? Przecież to nie pogrzeb. Na miłość boską, Judyto, przecież on umarł dwadzieścia lat temu.

Wiem dobrze, czym był dla nas, ale sama chyba rozumiesz...

Bladymi oczami głęboko osadzonymi w wychudłej twarzy gapiła się na rumowisko opon i porzuconych samochodów.

– Czy nie rozumiesz, Filipie, że on teraz wraca.

Ktoś tutaj musi być. Ta msza w radiu poświęcona jego pamięci, to była jakaś koszmarna parodia... Bóg mi świadkiem, że gdyby Robert nagle przemówił, tego cholernego kaznodzieję na pewno z miejsca trafiłby szlag. Tu powinien czekać na niego cały komitet, a nie tylko ty i ja, i te puste nocne kluby.

– Judyto – powiedziałem stanowczo – sądzę, że gdybyśmy powiadomili Fundację NASA, to z pewnością przybyłaby tu jakaś grupa oficjeli. Nie wykluczone nawet, że potem jego szczątki zostałyby pochowane w grobowcu NASA w Arlington przy dźwiękach orkiestry... może nawet sam Prezydent zaszczyciłby swoją osobą tę uroczystość. Właściwie jest jeszcze czas.

Czekałem na jej reakcję, lecz była jakby nieobecna patrząc na niknące w ciemniejącym niebie wieże wyrzutni. Piętnaście lat temu, kiedy tylko zdążono zapomnieć o zmarłym tragicznie astronaucie, który wciąż tkwił w przegrzanej kapsule krążącej wokół Ziemi, Judyta postanowiła utworzyć z własnej osoby komitet powitalny. I być może już za kilka dni, kiedy będzie trzymała w rękach szczątki ciała Roberta, Hamiltona, jej obsesja wreszcie dopełni się.

– Filipie, spójrz tam! Czy to...

Wysoko na niebie pomiędzy gwiazdozbiorami Cefeusze i Kasjopei, niczym zagubiona gwiazda szukająca swojego zodiaku, mknął z zachodu ku nam punkt białego światła. W ciągu kilku minut przeleciał nad naszymi głowami i skrył się za olbrzymią chmurą wiszącą ponad morzem.

– Spokojnie, Judyto. – Pokazałem jej zestawienie czasów i trajektorii zapisane ołówkiem w moim notatniku.

– Łowcy relikwii lepiej niż niejeden komputer znają na bieżąco aktualne orbity poszczególnych satelitów. Śledzą je od wielu lat.

– Kto to był?

– Radziecka kosmonautka Walentyna Prokrowna. Została wysłana z kosmodromu znajdującego się u podnóża Uralu dwadzieścia pięć lat temu, aby nadzorować pracę przekaźnika telewizyjnego.

– Telewizyjnego? Mam nadzieję, że podobały się im te programy, które przekazywała.

– Ta nietaktowna uwaga, którą zrobiła wychodząc z samochodu, raz jeszcze przypominała mi jej motywację, która przywiodła nas tutaj na Przylądek Kennedy’ego. Jak zawsze przejęty owym tragicznym a olśniewającym spektaklem w wykonaniu jednego z tych upiornych pątników wracających po wielu latach ze swojej kosmicznej wędrówki, śledziłem lot sputnika z nieżyjącą już kobietą, który jak oddalająca się latarnia morska zniknęła ponad ciemnym pasem wód Atlantyku. Wszystko, co wiedziałem o tej Rosjance, to był jej pseudonim wywoławczy: mewa. Byłem poniekąd nawet zadowolony z faktu, że jestem tutaj, kiedy ona wraca, w przeciwieństwie do Judyty, której to wydarzenie nie interesowało w najmniejszym nawet stopniu. W ciągu ostatnich lat często przesiadywała w ogrodzie w chłodzie wieczoru, niejednokrotnie zbyt zmęczona by położyć się do łóżka, bez końca podkreślając swoje zainteresowanie wyłącznie tym jednym spośród wszystkich dwunastu martwych astronautów krążących wokół Ziemi.

Kiedy czekała tak siedząc zwrócona tyłem do morza wprowadziłem samochód do garażu przy jednym z nocnych klubów oddalonych pięćdziesiąt metrów od drogi. Z bagażnika wyjąłem dwie torby. Jedna z nich, lekka torba podróżna wypełniona była naszym ubraniem, druga, wyłożona w środku folią i wzmocniona paskami oraz drugą rączką, była pusta.

Skierowaliśmy się na północ ku ogrodzeniu jak dwaj spóźnieni wczasowicze przybywający do dawno opuszczonego kurortu.

Minęło już dwadzieścia lat, odkąd – ostatnia rakieta opuściła swoją wieże startową na Przylądku Kennedy’ego. Było to już po przeniesieniu mnie i Judyty przez NASA – pełniłem w owym czasie funkcję starszego specjalisty do spraw programowania lotów – do nowego wielkiego Centrum Kosmicznego w Nowym Meksyku. Niedługo po przybyciu tam poznaliśmy Roberta Hamiltona – jednego z astronautów, którzy przygotowywali się w owym ośrodku do lotów. Po dwudziestu latach, jakie minęły od tego momentu, jedynym, co zostało po nim w mojej pamięci, było wspomnienie przesadnie grzecznego lecz bystrookiego młodego człowieka o bladej skórze podobnej w kolorze do oczu Judyty i włosach barwy opalu, będących efektem działania u nich obojga tego samego genu arktycznej bieli. Byliśmy bliskimi przyjaciółmi przez zaledwie sześć tygodni. Gwałtowna i niepohamowania namiętność Judyty do niego była jedną z tych kłopotliwych chuci, które wszystkie młode kobiety objawiają zawsze w ten sam infantylny sposób. Kiedy przyglądałem się im, jak pływają i grają razem w tenisa, bardziej czułem się zakłopotany tym, w jaki sposób najdłużej zachować ją w tej przeklętej iluzji, niż zazdrosny.

W rok później Robert Hamiltona już nie żył. Wrócił na Przylądek Kennedy’ego w celu odbycia ostatnich lotów wojskowych tuż przed unieruchomieniem na zawsze tamtejszych wyrzutni rakietowych. W trzy godziny po starcie w wyniku przypadkowego zderzenia z meteorytem został uszkodzony układ tlenowy statku. Żył jeszcze przez pięć godzin, oddychając skromnym zapasem tlenu, jaki pozostał mu w układzie zasilania kombinezonu. Z początku był opanowany, jednak w miarę jak jego czas dobiegał końca, jego słowa przemieniały się coraz bardziej w bezładną paplaninę, której jednak nigdy nie dano nam posłuchać.

Dwunastu astronautów poniosło śmierć w wypadkach na orbicie. Ich statki pozostały tam świecąc na nocnym niebie niczym gwiazdy nowego gwiazdozbioru. Początkowo Judyta nie interesowała się tym zbytnio, lecz potem, kiedy poroniła, osoba tego martwego astronauty regularnie pojawiającego się nad naszymi głowami wynurzała się z otchłani jej pamięci i z czasem stała się jej obsesją. Potrafiła godzinami wpatrywać się w zegar stojący w sypialni, jak gdyby czekała na coś.

Pięć lat później, kiedy zrezygnowałem z pracy w NASA, udaliśmy się po raz pierwszy na Przylądek Kennedy’ego. Kilka jednostek wojskowych nadal jeszcze strzegło opuszczonych wyrzutni; wówczas to teren ten był już używany jako cmentarzysko sztucznych satelitów. Tracąc prędkość orbitalną bezużyteczne już sputniki kierowano ku tutejszej wieży kontrolnej. Nie tylko amerykańskie, ale również francuskie i radzieckie sputniki z połączonych europejsko – amerykańskich programów kosmicznych spadały tutaj i roztrzaskując się na spękanym betonie, rozpryskiwały wokoło swoje rozżarzone szczątki.

W owym czasie na Przylądku Kennedy’ego byli już łowcy relikwii, którzy przeczesywali wypaloną trawę w poszukiwaniu części tablic instrumentów pomiarowych, kombinezonów i – najcenniejszych – zmumifikowanych ciał martwych kosmonautów, Sczerniałe części obojczyków, żeber, skóry oraz innych części ciała były jedynymi w swoim rodzaju reliktami początku ery kosmicznej, równie cennymi, jak relikwie z grobów średniowiecznych świętych. Wkrótce po pierwszym wypadku w przestrzeni opinia publiczna zaczęła domagać się ściągnięcia na Ziemię owych krążących trumien. Kiedy jeden ze sputników – księżycowy człon załogowy – roztrzaskał się na Pustyni Kalahari, ku rozpaczy wielu ludzi, tubylcy, którzy sądzili, że to przybyli do nich bogowie, wtargnęli do jego wnętrza, obcięli im ręce i zniknęli ze swoim trofeum w buszu. Wytropienie ich zajęło blisko trzy lata. Od tego czasu postanowiono, że ściągane na Ziemie sztuczne satelity będą płonęły w atmosferze.

Wszelkie pozostałości po takim twardym lądowaniu na tutejszym cmentarzysku były skrzętnie zbierane przez łowców relikwii. Owi nomadzi Przylądka Kennedy’ego żyli od lat w zniszczonych i opuszczonych samochodach i motelach sprzątając swoje relikwie sprzed nosa strażnikom patrolującym tę betonową pustynie. Kiedy na początku października dowiedziałem się od mojego przyjaciela, z którym pracowałem kiedyś w KA5, że satelita Roberta Hamiltona traci dotychczasową stabilność, udałem się bezzwłocznie do Tampy, aby zorientować się w cenie jego szczątków. Pięć tysięcy dolarów nie było zbyt wygórowaną sumą za możliwość uwolnienia się od jego ducha i złożenia go na wieczny spoczynek w otchłań pamięci Judyty.

W odległości siedmiuset metrów od drogi przekroczyliśmy wysokie na sześć metrów ogrodzenie, które obecnie w wielu miejscach na całej swej długości leżało powalone, zapadłszy się pod naporem wydm. W miejscach, gdzie leżało, było ledwie widoczne pod gęstą trawą, która wyrastała spod stalowej siatki. W miejscu, gdzie się zatrzymaliśmy, znajdowała się pod warstwą piasku obwodnica, która biegła w kierunku opuszczonej wartowni, gdzie rozwidlała się na dwie wyłożonymi betonowymi płytami drogi. W czasie kiedy czekaliśmy w umówionym miejscu, czołowe reflektory transporterów straży przeczesywały wieże wyrzutni wznoszące się w pobliżu plaży.

Nie minęło pięć minut, kiedy z tylnego siedzenia samochodu przysypanego piaskiem w miejscu oddalonym od nas nie więcej niż pięćdziesiąt metrów wynurzył się niepozorny mężczyzna o śniadej cerze i podbiegł do nas chyłkiem.

– Państwo Groves? – spytał wpatrując się uważnie w nasze twarze i po chwili nie wdając się zbytnio w szczegóły przedstawił się krótko:

– Quinton. Sam Quinton.

Kiedy uścisnęliśmy dłonie, swoimi szponowatymi palcami obmacał przegub i przedramię mojej ręki. Miał oczy, nerwowego ptaka, którymi bezustannie rozglądał się wypatrując czegoś pośród wydm i trawy, i spiczasty nos, którym kreślił w powietrzu szerokie łuki. Ubrany był w czarny drelich przepasany parcianym pasem wojskowym. Gestykulował wymachując rękoma w powietrzu, jak gdyby dyrygował orkiestrą ukrytą za otaczającymi nas wydmami. Zauważyłem, że jego dłonie pokryte były gęsto bliznami; olbrzymie pręgi owych blizn połyskiwały w ciemności niczym nikłe gwiazdy.

Przez chwilę wyglądał na rozczarowanego nami; był zobojętniały do tego stopnia, że można było odnieść wrażenie, że się już więcej nie poruszy. Szybko jednak odzyskał swą żwawość i niemal pędem ruszył w kierunku wydm, spomiędzy których wyszedł, zostawiając nas samych, zdezorientowanych i bezradnych.

Niewiele namyślając się ruszyliśmy jego śladem z trudem nadążając za nim, gubiąc go co chwilę z oczu.

Kiedy pół godziny później dotarliśmy z Judytą do niecki znajdującej się obok poletek osadowych, byliśmy już całkiem wykończeni wleczeniem ze sobą walizek przez to rumowisko zużytych opon i drutu kolczastego.

Znaczny część niecki wypełniały domki plażowe, które przetransportowano tutaj i ustawiono każdy z osobna na pochyłym zboczu z piasku dekorując ich zewnętrzne ściany papierem w kwiaty i elementami używanymi do zdobienia obrzeży kominków.

Pozostałą część niecki wypełniały różne ocalałe przedmioty będące bezpośrednio związane z eksploatacją przestrzeni wokółziemskiej: części sputników, fragmenty osłon termicznych, anteny i pojemniki spadochronów, W pobliżu pogniecionego satelity meteorologicznego siedziało w fotelach samochodowych dwóch mężczyzn odzianych w baranie skóry; ich twarze nosiły niezdrowy żółtawy odcień. Jeden z nich, starszy, miał na głowie mocno znoszoną czapkę Sił Powietrznych, której opuszczony daszek zasłaniał jego oczy. Pokrytymi bliznami rękoma pucował stalowy daszek hełmu skafandra kosmicznego. Drugi, znacznie młodszy, z rzadkim zarostem zakrywającym usta, przyglądał się nam obojętnym wzrokiem grabarza, kiedy zbliżaliśmy się do nich.

Weszliśmy do największego domku składającego się z dwóch pomieszczeń, które tworzyły ongiś tył jakiegoś większego domku na plaży. Quinton zapalił lampę i powiódł ręką wokoło zapraszającym gestem.

– Mam nadzieję, że będzie państwu tu wygodnie – powiedział chłodno. Kiedy dostrzegł na twarzy Judyty wyraz obrzydzania, dorzucił zgryźliwie:

– Niestety, nie odwiedza nas tu zbyt wielu gości.

Postawiłem torby na metalowym łóżku. Judyta weszła do kuchni, zaś Quinton zajrzał do pustej torby.

– Czy to jest tutaj?

Wyjąłem z kieszeni kurtki dwa pliki studolarówek.

– Ta walizk...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin