Simpson Patricia - Wieczna lilia.pdf

(1128 KB) Pobierz
Lord of Forever
Patricia Simpson
Wieczna
lilia
Przełożyła Magdalena Rakowska
Prolog
Październik. Rezydencja Cbauberea.
Współcześnie
147588465.002.png
A więc, du Berry, albo odzyskam śmiertelność, albo
umrę!
Aleksander Chaubere podniósł do ust kielich napełniony
bursztynowym płynem, a za oknami jego rezydencji w
Charleston rozległ się grzmot.
—Aleksandrze, non. Nie bądź głupcem! — Gilbert du
Berry rzucił się, aby wyrwać kielich z rąk przyjaciela, lecz
ten zwinnie usunął się z drogi. Gilbert westchnął i wzniósł w
górę swe wypielęgnowane dłonie.
—To już postanowione - powiedział Aleksander,
wiedząc, że przyjaciel nie zdoła mu już w niczym
przeszkodzić.
Z ogrodu dochodził szum liści karłowatych palm, o
które uderzał wiatr, a światła w laboratorium migotały,
rzucając białe i srebrne blaski na elegancki wieczorowy strój
Gilberta. Aleksander ściągnął go do siebie z balu
przebierańców. Było to w wigilię Wszystkich Świętych. Du
Berry uwielbiał ten dzień, gdyż mógł się wystroić w jakiś
swój ulubiony historyczny strój. Aleksander nie wątpił, że
popsuł przyjacielowi wieczór, ale wiedział, że czeka go
jeszcze wiele takich imprez, więc nie miał wyrzutów
sumienia.
Na ten niezwykły wieczór, wieczór magii i czarów,
Aleksander przygotował niezwykłą ceremonię. Postanowił
oddać swe życie z powrotem w ręce losu.
- Aleksandrze! — Przejęty głos Gilberta wyrwał go z
zamyślenia. - Odstaw ten kielich, błagam cię!
Aleksander odsunął wprawdzie nieco kielich, ale tylko
po to, żeby przemówić.
- Pragnę, abyś był moim świadkiem, du Berry -
wyjaśnił -a również zanotował szczegóły eksperymentu, w
miarę jego przebiegu. W tym notatniku. — Wskazał głową
na leżący na stole laboratoryjnym dziennik.
Du Berry spojrzał niecierpliwie na czarny zeszyt ze
śladami niewyraźnego pisma Aleksandra, a następnie znów
na przyjaciela, ze złością i niedowierzaniem.
- Czy chcesz, żebym opisywał twe ostatnie chwile, jak
gdybyś był jakimś królikiem doświadczalnym? Zaniechaj
tych eksperymentów, mon ami! Igrasz ze śmiercią.
- Czy można nazwać igraniem ze śmiercią to, co chcę
zrobić dziś wieczorem?
- W każdym razie, grozi ci śmierć, jeśli nie dziś
wieczorem, to może jutro. Będziesz żałował swojej decyzji.
- Czy śmierć jest naprawdę taka straszna? - Aleksander
uniósł czarną brew.
- Śmierć, śmierć! - Gilbert załamał ręce w
dramatycznym geście i przemierzał nerwowym krokiem
laboratorium. Przez szpary w okiennicach dostawało się
chwilami światło błyskawic. — Jesteśmy bogaci, nie mamy
żadnych kłopotów, możemy jechać, dokąd chcemy...
Aleksandrze...
- I urywać przyjaźnie, nim się ludzie zorientują, że
147588465.003.png
nigdy się nie starzejemy, nie przyznawać się do owoców
swojej pracy, żeby nie zwracać na siebie uwagi. Zmęczyło
mnie to, du Berry! Nawet na moment nie możemy przestać
być ostrożni, bo nawet takie głupstwo jak prawo jazdy może
nas zdradzić. Coraz trudniej jest o nową osobowość, gdy
komputery i bazy danych mogą śledzić nasz każdy krok.
- To są tylko kłopotliwe drobiazgi, Aleksandrze.
- Nie, całe to nasze życie jest jednym wielkim
kłopotem...
Oszustwo, czujność, samotność...
—Samotność? Nasze życie może być jednym wielkim
festynem, Aleksandrze, pełnym muzyki, sztuki,
fascynujących ludzi!
Jak możesz mówić, że jesteś samotny, skoro wokół jest
tyle przyjemności?
Aleksander zaczął się zastanawiać, czy w ciągu trzystu
lat, jakie Gilbert du Berry przeżył na ziemi, choć przez
moment pomyślał o swoim życiu. Prawdopodobnie obce mu
były chwile wewnętrznego skupienia i rozmowy z samym
sobą, gdyż zawsze wolał salonowe pogwarki od poważnych
dyskusji i przedkładał subtelne przyjemności nad mrożące
krew w żyłach przygody, jakie były udziałem Aleksandra.
Może zbyt się różnili, aby mieć takie samo podejście do
życia.
Aleksander uśmiechnął się. Zastanawiał się, jakim
cudem wciąż się przyjaźnił z du Berrym. Stanowiło to dla
niego wciąż nie zgłębioną tajemnicę. Byli jednak
przyjaciółmi od zawsze i pozostaną nimi prawdopodobnie
wiecznie.
- Dlaczego tak się uśmiechasz, Aleksandrze? - Du
Berry zatrzymał się na środku pokoju. - Myślałem, że jesteś
nieszczęśliwy i samotny, gotów na śmierć. A teraz te
uśmiechy. Mon Dieu! Czyś ty kompletnie oszalał?
—Możliwe.
—Tracę już cierpliwość, mon ami. Wyciągnąłeś mnie z
cudownego przyjęcia, przejechałem przez miasto podczas
tego okropnego huraganu tylko po to, żeby patrzeć, jak
umierasz, i jeszcze robić notatki? Nie będę brał udziału w
twoim samobójstwie, Aleksandrze, nie licz na to.
- Ale może będzie to powrót do normalnego życia,
przyjacielu. Weź i tę możliwość pod uwagę. — Poruszył
zawartością kielicha. - Jeśli mój eksperyment się uda,
osiągnę swój cel: moje życie kiedyś się skończy.
Popatrzył na przyjaciela, wysokiego i smukłego,
ubranego w atłasy i koronki, jakie noszono dwieście lat
temu, w epoce, którą obaj lubili najbardziej, choć z różnych
względów.
Du Berry uwielbiał stroje i sztukę końca siedemnastego
wieku, Aleksander szalał jako korsarz przechwytujący na
morzach statki dla Republiki Francuskiej. W wyprawach
147588465.004.png
wzdłuż południowo-wschodnich wybrzeży Ameryki zdobył
olbrzymi majątek i sławę, a nawet kilka tytułów
szlacheckich. Te czasy należały jednak do przeszłości i
poszukiwanie szczęścia poprzez przygody nie stanowiło już
dla niego recepty na życie. Dom miał zapuszczony,
wymagający remontu, ogród zaniedbany, a on sam
odgradzał się od życia i ludzi gęstym, zarośniętym
żywopłotem, zaniedbując swą duszę, podobnie jak
wszystko, co go otaczało.
Nadszedł czas, aby „znikł" i pojawił się na nowo jako
ktoś inny, ale nie miał zupełnie chęci do kolejnego
powtarzania całej operacji. Od trzystu lat on i du Berry
pomagali sobie w „modernizowaniu" swoich postaci. Jeden
z nich wyjeżdżał gdzieś daleko na kilka lat, by powrócić pod
zmienionym nazwiskiem, innym stylem ubrania,
zmodyfikowanym życiorysem i kontem otwartym na nowe
nazwisko, by rozpocząć inne życie, nawiązując nowe
znajomości. W tym czasie drugi zajmował się jego mająt-
kiem i innymi sprawami. Aleksander był już tym wszystkim
znużony. Śmiertelnie znużony. Zaśmiał się z
przypadkowego dowcipu. Nie mógł nic zrobić „śmiertelnie".
Mógł przeżyć wszelkie rany i choroby. Jego ciało fizyczne
nie przyjmowało ingerencji sił zewnętrznych i rzadko miało
typowo cielesne potrzeby, jak jedzenie i spanie. Dzięki
spożytemu już dawno eliksirowi jego ciało, podobnie jak
ciało du Berry'ego, regenerowało się po mistrzowsku.
Trzysta lat temu, gdy mieszkał w Paryżu, Aleksander spo-
rządził napój z soku egzotycznej rośliny. Przeprowadził
eksperyment na sobie przekonany, że osiągnięcie
nieśmiertelności będzie największym triumfem alchemika i
przez wiele lat upajał się swym zwycięstwem. Jego
przyjaciel, Gilbert du Berry, którego obchodziła tylko
najbliższa przyszłość, gdy dowiedział się o eliksirze,
włamał się do paryskiego laboratorium Aleksandra, spożył
napój i nigdy tego nie żałował. Jednak Aleksander w miarę
upływu lat znienawidził swe nie kończące się życie i
rozpoczął usilne prace nad wynalezieniem antidotum. Był
prawie pewien, że w kieliszku, który trzymał w ręku,
znajdował się sekret śmiertelności.
Aleksander otrząsnął się ze wspomnień i podszedł bliżej
do Gilberta.
—Kiedy to wypiję, mogę mieć straszne boleści. Jednak
cokolwiek się wydarzy, obserwuj to i notuj.
—Aleksandrze, przemyśl to! Przecież możesz się zabić!
—Jestem tego w pełni świadomy, Gilbercie -
odpowiedział, spoglądając na ozdobny kielich trzymany w
ręku, i westchnął. -Jeśli mnie to zabije, będzie mi znacznie
147588465.005.png
lepiej.
—Będzie ci lepiej? W ogóle cię nie będzie, mon ami!
Będziesz martwy jak pień.
—Martwy jak kłoda, du Berry.
—Te idiomy! — Wzruszył lekko ramionami. - Ten
angielski! Skomplikowany, nieregularny! Nigdy go nie
opanuję, choćbym żył tysiąc lat.
Aleksander pokiwał głową z żalu nad językiem, który
jego przyjaciel wciąż kaleczył. Nie był pewien, czy du Berry
nie ma zupełnie zdolności językowych, czy jego pogarda dla
wszystkiego, co brytyjskie, trwająca trzysta lat, była świetną
wymówką, żeby nie doskonalić angielskiego.
—Może ty lepiej ode mnie nadajesz się do tego
przeklętego życia.
—Przeklętego? Ależ to jest cudowny dar, mon ami, czy
nie widzisz tego?
—To zależy od patrzącego, du Berry. — Odgarnął
ciemne kosmyki ze skroni. - Myślałem o tym wiele razy i
sądzę, że może różnica wieku ma wpływ na nasze opinie w
tej sprawie.
Spojrzał na du Berry'ego w wytwornym stroju i upudro-
wanej peruce, skrywającej przerzedzające się włosy, i
doskonały makijaż, który ożywiał rysy człowieka nie
pierwszej już młodości.
—Wszedłeś w to nasze nowe życie jako mężczyzna
sześćdziesięcioczteroletni, niemalże u progu śmierci.
—Śmierci? Też coś. - Du Berry ze śmiechem odganiał
go ręką.
- W każdym razie nie trapią cię pragnienia młodego
mężczyzny.
- Czyżbyś powątpiewał w moją męskość, Aleksandrze?
- Męskość? - Aleksander zaśmiał się gorzko. - Obaj
znamy cenę, jaką przyszło nam zapłacić za przedłużenie
naturalnego życia.
- To prawda. A przecież my, Francuzi, mamy być
romantyczni i namiętni, Bon? Cóż za okrutny żart. - Zamilkł
i przez chwilę nawet on, zawsze wesoły, zdawał się
przygnębiony. Patrzył na Aleksandra ze współczuciem. - A
ty, mon ami, wszedłeś w takie życie jako młody
trzydziestojednoletni mężczyzna o gorącej krwi, non?
- Tak.
- I mający ochotę na panienki, a tu nic z tego.
- Exactement.
Aleksander poznał doskonale frustrację mężczyzny,
który odczuwał w stosunku do kobiety wszystko to, co czuł
normalny mężczyzna, lecz nie mógł tego dowieść fizycznie.
Systemy hibernacyjne w jego ciele objęły również organy
rozrodcze, które choćby nie wiem jak chciał się kochać z
kobietą, ani drgnęły. Dłużej tego nie mógł znieść.
- Aleksandrze, jesteś przygnębiony, dziwnie się
zachowujesz. Jestem pewien, że do jutra ci przejdzie. Chodź,
147588465.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin