Prawo Miecza.doc

(2114 KB) Pobierz
Mercedes Lackey

     Mercedes Lackey

     Prawo Miecza

     Przełożył Leszek Ryś

     Tytuł oryginału By the Sword

     Poznań 1994

    

     Dedykowane pamięci Stana Rogersa,

     piosenkarza, poety, inspiratora, którego słowa

     i muzyka były dla mnie natchnieniem

     i dały mi odwagę, gdy potrzebowałem jej najbardziej.

    

     KSIĘGA PIERWSZA

     Pościg Kerowyn

    

     Pierwszy

    

    

     - O Błogosławiona - ostrożnie!

     Wszyscy po kolei odwrócili się, zatrzymując wzrok na Kero i jednym z chłopców, który właśnie wypuszczał z rąk półmisek z niebotyczną ilością chleba. Brzęk naczyń i jazgot ludzkich głosów urwał się jak nożem uciął. Głos Kero zabrzmiał w ciszy niczym sygnał kornetu, jednak nikt nie zareagował na to wezwanie do broni. Wszyscy wydawali się zmieszani czy też sparaliżowani niezdecydowaniem. Zataczając się, podkuchenny zrobił jeszcze dwa kroki do przodu. Jadalna rzeźba, dwa niezdarne, korpulentne jelenie (byk i łania spoczywająca w pozycji półleżącej) zaczęła osuwać się z nadmiernych rozmiarów patery, którą próbował unieść sam, bez niczyjej pomocy.

     "Durnie!" Kerowyn rzuciła jeszcze jedno przekleństwo, tym razem używając słów, na których dźwięk twarz jej matki okryłaby bladość, lecz wydawało się, że jedynie ona obdarzona jest mózgiem i wolą działania. Pędem przebiegła po mokrej, śliskiej posadzce kuchni i pochwyciła brzeg półmiska w chwili, gdy ogromny, słodki przysmak z rumianego, posmarowanego białkiem ciasta, zaczął chylić się ku kamiennym płytom podłogi.

     Bryłowaty pagórek zatrzymał się tuż przed żłobionym, ozdobnym brzegiem półmiska. Podtrzymała go, a wtedy młody Derk, cały zlany potem, zaczerpnął tchu, odzyskał równowagę i przejął od niej dwudziestofuntowe brzemię słodkiego, nadziewanego rodzynkami chleba. Ułożył sobie półmisek prawidłowo na barkach i skierował się do Wielkiej Sieni, aby go tam postawić przed weselnymi biesiadnikami.

     Na moment Kero zamieniła się w słuch. Nagle spoza zamkniętych, kuchennych drzwi dosłyszała zrywające się krzyki oraz oklaski, gdy chlebowa rzeźba wyłoniła się z przejścia. W kuchni ponownie zapanował harmider.

     Kero oblizała z potu górną wargę i westchnęła. Jakżeby chciała też tak zatoczyć się do tyłu, oprzeć o ścianę i zaczerpnąć tchu. Nie śmiała jednakże pofolgować sobie ani na chwilę. Nie w czasie wydawania potraw. Niewątpliwie w tej samej chwili, w której zrobiłaby sobie przerwę, ze trzy razy otarliby się o katastrofę. Gdyby tylko na moment odwróciła uwagę od przygotowań, zawaliłby się cały misternie ułożony harmonogram.

     Doskonale wiedziała, że nie powinna być w kuchni, lecz raczej spędzać czas tam, na zewnątrz, razem z gośćmi, czyniąc honory pani na zamku. To właśnie byłoby "godziwe".

     "A niech sześć piekieł pochłonie godziwość. Jeśli ojciec chce, aby uczta zakończyła się sukcesem, muszę być tutaj, a nie bawić się w wielką damę."

     W kuchni panował upał jak w jednym z owych sześciu piekieł. Stłoczono tutaj dwa razy więcej ludzi niż mogła pomieścić. Kucharz, olbrzymi człowiek o posturze zapaśnika, stał ściśnięty wraz ze swoimi pomocnikami po jednej stronie ogromnego stołu, ciągnącego się przez całą długość pomieszczenia. Zwykle pracowali po obu jego stronach, lecz tej nocy przemykali naprzeciw nich tam i z powrotem posługacze z półmiskami oraz misami i niech bogowie w swej opiece mają tego, kto zastąpiłby im drogę.

     Kero przepędziła od drzwi grono sług zwerbowanych spośród stajennych. Bardziej przywykli oni do tego, by im roznoszono dzbany z piwem, niźli do tego, by roznosić je samemu. Wtem dostrzegła coś kątem oka i przystanęła na chwilę dostatecznie długą, aby złapać drewnianą łyżkę. Sięgnęła nią ponad rozległym, pokrytym bliznami nacięć blatem stołu i trzepnęła po knykciach jednego z paziów, przywołując go do porządku za próbę wydłubania palcami słodkiego kremu z weselnego tortu, który stał wyniośle samotny na końcu stołu, przysunięty do samej ściany. Chłopak zaskowyczał i odskoczył do tyłu, zderzając się z jednym z pomocników kucharza, czym zarobił na rzucone spode łba spojrzenie i kolejne uderzenie łyżką.

     - Zostaw to, Perry! - skarciła go, grożąc mu przy tym łyżką. - To będzie na koniec ceremonii. Nie waż mi się o tym zapomnieć! Jutro, jeśli o mnie chodzi, możesz się objeść odpadkami aż do mdłości, lecz dziś w nocy zostaw to w spokoju albo zaboli cię coś więcej niż knykcie. Obiecuję ci to.

     Chłopak o zmierzwionych włosach wydusił z siebie płaczliwe przeprosiny, po czym zaczął się dąsać. Aby wybić mu z głowy ten napad posępnego humoru, przysunęła do niego garść płytkich drewnianych miseczek z poleceniem dopilnowania, aby minstrele zostali nakarmieni.

     "Pewnego dnia... Rozwydrzony bachor. Szkoda, że ojciec go nie odesłał do jego zaślepionej mamusi. Z kota więcej pożytku niż z niego, zwłaszcza gdy wszyscy są zbyt zajęci, aby mieć na niego oko."

     Na szczęście wystarczy, że Perry pojawi się z pełnymi pajd chleba, płaskimi misami, a minstrele sami już dopilnują swego posiłku. Kero nie spotkała jeszcze pieśniarza, który nie wiedziałby, jak dogodzić sobie na uczcie.

     Kończono podawanie pierwszej potrawy; teraz nadszedł czas na placek z warzyw i naczynia, które słomianowłosa Ami nurzała w balii w gorączkowym pośpiechu, by były gotowe w samą porę. Kero posłała następną partię posługaczy, obładowaną ciężkimi plackami i stosami głębokich mis, w chwili gdy wnoszono resztki dziczyzny oraz poćwiartowane szczątki chlebowych jeleni.

     "Dobrze, że to monstrum nie uderzyło o ziemię" - pomyślała trzeźwo, stając na drodze wlokącego się za posługaczami Perry'ego i odsyłając go z powrotem po ręczniki dla gości weselnych, aby mieli w co wytrzeć ociekające tłuszczem palce. "To - w związku z godłem rodziny Dierny, czerwonym jeleniem - z całą pewnością zostałoby uznane przez jej krewnych za zły omen". W tej potrawie nie było żadnych subtelności. Wszystkim bogom i boginiom niech będą dzięki...

     "Ojcu marzyły się jeszcze inne rzeźby w cieście. Tym razem miał to być nieokiełznany ogier - świadectwo męskości mego ukochanego brata, co nie ulega wątpliwości. Dobrze, że kucharz wpadł w szał na widok tej absurdalnej rzeczy, którą już mieli wepchnąć do pieca!"

     Kiedy wniesiono ostatnie puste naczynie i wyszedł ostatni, słaniający się posługacz i kiedy wszyscy zebrani w kuchni przystanęli na chwilę, aby wesprzeć się ciężko o stół lub o ściany, wachlując rozgrzane oblicza, na moment zapanował spokój. Kero pomyślała z tęsknotą o chłodnym nocnym powietrzu tuż za jej plecami, za grubymi deskami drzwi, ale właśnie wścibski nos zarządcy jej ojca ukazał się w przejściu, więc ze stłumionym westchnieniem oderwała plecy od zniszczonego drewna.

     - Jakieś skargi? - zapytała czystym głosem, wznoszącym się nad pomruk pomocników i ryk płomieni w piecu.

     - Tylko to, że obsługa jest zbyt wolna - odpowiedział Wendar, ocierając swoją łysą głowę rękawem. - Na ząb Audri, dziecko, jak ty tutaj możesz wytrzymać? Na tych stołach można by upiec następną potrawę!

     Kero wzruszyła ramionami.

     - Przypuszczam, że do tego przywykłam. Przyszłam tutaj jeszcze przed świtem. Wiesz przecież, że tak czy siak zajmuję się wszystkim, i to jeszcze, od czasu zanim zmarła matka.

     Teraz proste te słowa wywołały jedynie tępy ból. Ów kapłan miał rację...

     "Niech go licho!"... czas w istocie leczy rany, a przynajmniej jej rany. Czas i zajęcia, które nie pozwalają nawet odsapnąć.

     - Przykro mi, że niczego nie mogę zrobić w sprawie obsługi - ciągnęła dalej, pilnie nadstawiając ucha, czy aby nie hałasują wracający posługacze. - W ciągu kilku świec niewiele ze sztuki usługiwania można wpoić chłopcom stajennym i zaciężnym żołdakom.

     - Wiem o tym, moja droga - zarządca, chudy człowiek o steranym wyglądzie, który był skrybą, tudzież prowadził księgi starej kompanii najemników Rathgara, położył po ojcowsku dłoń na jej ramieniu, a ona musiała oprzeć się pokusie, by jej nie strącić. - Myślę, że wspaniale sobie radzisz, lepiej niż ja bym to zrobił. Doprawdy szczerze tak myślę. Nie pojmuję, jak ci się to udaje, skoro masz tak znikomą pomoc.

     "Ponieważ ojciec jest zbyt skąpy, aby wynająć dodatkową pomoc dla mnie, a zarazem zbyt dumny, by zadowolić się czymkolwiek pośledniejszym niż uczta weselna, godna książęcego dworu. Lord Orsen Brodey przystał na to małżeństwo; lord Orsen Brodey musi zobaczyć, że nie jesteśmy nieokrzesanymi barbarzyńcami... nawet, jeśli córka Rathgara musi całą ucztę spędzić w kuchni w otoczeniu najmitów..."

     Poczuła, jak policzki i uszy zalewa jej rumieniec gniewu. To nie było uczciwe - nie dlatego, że także chciałaby być obecną w Wielkiej Sieni, popisując się przed potencjalnymi konkurentami i ich ojcami, lordowskimi mościami, ale dlatego, że Rathgar nigdy nie myślał o niej, gorzej - pomyślałby o niej tylko jak o małżeńskiej przynęcie.

     Myślał przede wszystkim o małżeństwie Lordana... znacznie ważniejszym związku małżeńskim Lordana. Nade wszystko to on jest mężczyzną i dziedzicem... a Kero jest ledwie dziewką.

     Zacisnęła szczęki, usiłując sprawić pogodne lub przynajmniej obojętne wrażenie, jednak odrobina urazy musiała przebić maskę spokoju i kompetencji. Wendar ponownie poklepał ją po ramieniu, wydawał się zmartwiony.

     - Szkoda, że nie umiem ci pomóc - stwierdził z żalem. - Powiedziałem twojemu ojcu przed trzema laty, kiedy... kiedy...

     - Kiedy umarła matka - dokończyła krótko Kero.

     Zakaszlał.

     - Uhu, w istocie. Powiedziałem mu, że jest ci potrzebna gospodyni, ale nie chciał o tym słyszeć. Rzekł, że dajesz już sobie doskonale radę i nie potrzebujesz pomocy.

     Kero zacisnęła zęby, a potem z wysiłkiem rozluźniła się.

     - Jakoś nie jestem tym zaskoczona. Ojciec... - zagryzła mocno wargi, urywając w pół zdania.

     Nic dobrego by nie wynikło z tego, co zamierzała powiedzieć, niczego by to nie zmieniło.

     A jednak to wciąż kołatało się w jej głowie. "Ojciec zawsze tolerował mnie o tyle, o ile schodziłam mu z oczu, o ile jego kolacja pojawiała się w porę i w zamku nie cuchnęło jak w stajni. Przypuszczam, że gdyby ktokolwiek napomknął mu o tym, że czternastoletniej dziewczynki nie powinno się przymuszać do pełnienia samodzielnej roli pani na zamku, odparłby, że dziewczęta z jego wioski wstępowały w związki małżeńskie i były matkami w czternastym roku życia, pomijając milczeniem fakt, iż wszystko, na co je było stać, to dwuizbowa chata i stado owiec oraz że zazwyczaj wcale nie było im to w smak..."

     Westchnęła i dokończyła w sposób, który nie przysporzył Wendarowi większych zmartwień niż te, z którym już musiał sobie radzić.

     - Ojciec ma inne kłopoty na głowie. Tak jak i ty, Wendarze. Masz sień pełną gości i nikogo, kto by dawał baczenie na sługi.

     Wendar zaklął i ruszył spiesznie do drzwi prowadzących do Wielkiej Sieni. Właśnie wracała grupa posługaczy z naręczami brudnych naczyń po ostatnim daniu. Unikając zderzenia, Wendar ustąpił im z drogi i zręcznie prześlizgnął się pomiędzy dwoma do przejścia.

     Teraz przyszła kolej na nadziewane gołębie. Danie to wymagało jedynie mis pełnych chleba, dzięki czemu pracujący w kuchni mogli zdążyć z umyciem wnoszonych akurat półmisków przed podaniem potrawy z ryb - placka z węgorza.

     "Wielka Biesiada w całej okazałości. I któż musiał wszystko tak wykoncypować, aby nasz mały zacofany zamek mógł wystąpić z dostateczną liczbą dań, by sprostać wszystkim wymaganiom? Ja, oczywiście. Balie pełne węgorzy od wielu dni stojące w ogrodzie, fosa pełna ryb w sieciach, klatki z gołębiami i kurami, doprowadzającymi nas wszystkich do szaleństwa... nie mówiąc już o pozostałym inwentarzu." Kero wytarła ręce i nieco wyżej podwinęła rękawy pokrytej mąką, samodziałowej koszuli. "Przeklęte spódnice. Spodnie byłyby wygodniejsze. Pomocnice muszą chodzić w bryczesach, dlaczegóż więc ja nie mogę?" Głowiła się, czy Dierna ma jakiekolwiek wyobrażenie o tym, ile pracy wymaga Wielka Biesiada. Powinna. Pobierała przecież nauki u Sióstr Agnethy - została odesłana do klasztoru w stosownym wieku ośmiu lat, a więc powinna mieć dostatecznie dużo czasu na naukę "niewieściego rzemiosła".

     Dierna powinna była otrzymać właściwy instruktaż w niewieścich rzemiosłach, a także w sztuce bycia kobietą, cokolwiek to znaczyło... W przeciwieństwie do Kero, co skwapliwie wypominał Rathgar, gdy nie udawało jej się sprostać jego wyobrażeniom o "kobiecości".

     "Pamięć wybiórcza" - stwierdziła w duchu. "Wciąż zapomina, że to on był tym, który zadecydował, iż nie mógłby się beze mnie obejść. W opinii Rathgara właściwym ideałem bóstwa dla kobiety była Agnetha W Pszenicznej Koronie, a nie dzika, poskramiająca rumaki Agnira, ulubienica Kero. W katedrze przy zamku Agnecie poświęcono kaplicę, chociaż inne aspekty Pani Troistej reprezentowały jedynie niewielkie płaskorzeźby, wyryte na postumencie statui. Tam, w samym sercu katedry, Agnetha uśmiechała się z miodową słodyczą sponad swoich bliźniąt, ze snopami zboża u stóp, otulona w szatę brzemiennych w owoce winogron, z wiszącą u przepaski z kwiecia kądzielą i spoglądającymi na nią rozmiłowanym wzrokiem owcami. Rozsypane zaś na postumencie płatki śniegu i ślady kopyt były jedynym symbolem dwóch pozostałych aspektów, Agnomy i Agniry. Rathgar aprobował Agnethę, od czasu do czasu czując napływ uczuć religijnych, zwłaszcza po wychyleniu kielicha.

     Doskonale, po uczcie, po weselu, kiedy zajdzie księżyc miesiąca panny młodej, Kero prawdopodobnie przekaże klucze do zamczyska Diernie. To położy kres farsie udawania, że sprawia jej przyjemność zamknięcie w kuchni, spiżarni czy altanie dla kobiet dzień po bezkreśnie nudnym dniu. Dierna była wystarczająco uległa, by zadowolić zarówno Rathgara, jak i jego syna, a na dodatek robiła wrażenie kompetentnej, kiedy Kero oprowadzała ją naprędce po zamku, tuż po przyjeździe dziewczyny.

     Kero wyrwali z zadumy słudzy z półmiskami i spiętrzonymi wysoko pajdami wilgotnego chleba. Poleciła im wrzucić chleb do sakw, czekających na rozdanie pomiędzy nędzarzy. Nadeszła pora na głębokie misy pełne placków z węgorza.

     Kucharz wsadził głowę aż po ramiona do pieca, wydobywając kolejny przysmak. Do uszu Kero dotarł rozkaz jednego z pomocników, aby najpierw wyniesiono ciasto.

     - Hej tam, zaczekajcie! - wstrzymała okrzykiem posługaczy.

     Podeszła sztywno do stołu w swych bufiastych spódnicach ze zwykłego, brązowego lnu. Zmieniła rozporządzenie, odbierając ciasto jednemu ze zmieszanych wyrostków i wpychając mu w ręce stos czystych, głębokich mis. Zagonionemu, młodemu chłopcu było to obojętne; chciał jedynie, aby ktoś wręczył mu właściwą rzecz do niesienia i powiedział, co ma z nią zrobić.

     Kero powtórzyła instrukcje udzielone przy zupie, wydając kolejne stosy naczyń.

     - Po jednej misie na dwóch biesiadników. Stawiajcie je między nimi. Kiedy skończycie roznosić chleb, weźcie z kredensów płaskie półmiski na chleb, wręczcie każdemu z gości po jednym, a potem wróćcie po ciasto.

     Słowa powtarzane każdemu słudze ułożyły się jakby w rytmiczny psalm. Dalej już Wendar pokieruje ludźmi; nieważne, że chodzili do tych samych miejsc przez całą noc. Teraz, utrudzeni, odrętwiali robotą i panującym zgiełkiem, myśleli jedynie o chwili, kiedy uczta się skończy, a oni sami będą jeść i wprawiać się w świąteczne otępienie.

     Prawdopodobnie o tej porze Dierna już zaczęła opadać z sił. Kero nie zazdrościła jej zbytnio. Kiedy zapoznawała ją z obowiązkami na zamku, Dierna wydawała się odrobinę nieśmiała - zaś Kero dobrze wiedziała, jak wychuchane potrafią być dziewczęta szkolone przez siostry. Nie były ignorantkami, o nie. Siostry dbały o to, aby edukacja ich pupilek obejmowała wszystkie dziedziny życia. Możliwe, że właśnie to stanowiło problem; Dierna była jak młody giermek, który przez cały swój krótki żywot przyglądał się fechtunkowi na miecze, lecz dopiero teraz, w wieku piętnastu lat, po raz pierwszy miał unieść do góry ostrze. Wiedziała, co powinno się wydarzyć, lecz nie była w stanie sprostać sytuacji.

     Pierwszy z posługaczy wrócił po swój placek. Kero upewniła się, czy aby nie zabrał go bez ręcznika owiniętego na ręce. Zastanawiała się, podając na pozór nie kończącym się strumieniem ręczniki i placki, jak postąpiłby Rathgar; co rzekłby, gdyby pierwsza wieczerza okazała się niesmaczna lub gdyby zabrakło dla niego czystych koszul.

     Prawdopodobnie nic. Albo raczej znalazłby sposób obwinienia za to Kero.

     "Co się dzieje z tym człowiekiem?" - po raz tysięczny zadała sobie to samo pytanie. "Robię wszystko, co w mojej mocy z tym, co od niego dostaję! I nie byłoby tak źle, gdyby nie szukał dziury w całym. Być może gdyby udało mi się go przekonać, aby radził sobie beze mnie, a samej wstąpić do klasztoru..."

     Przyglądała się kucharzowi przygotowującemu kolejny przysmak - ogromną kopię zamku, w otoczeniu jadalnego krajobrazu - i dopilnowała, aby do jego wyniesienia wyznaczono dwóch ludzi. Akurat w tej chwili mieszanina zapachów mięsa, ryb i drobiu nie była tak apetyczna; prawdę mówiąc, wywołała u niej nieprzyjemne skurcze żołądka. Kiedy wszystko dobiegnie końca, będzie miała najwyżej ochotę na chleb z serem i trochę kompotu.

     A może sensacje żołądkowe powodowała myśl o tym, co by się stało, gdyby rzeczywiście wstąpiła do klasztoru? Siostry, chociaż nie były magami, słynęły z umiejętności odkrywania w ludziach rzeczy, które woleliby zachować w sekrecie. A jeśli Kero uda się tam i okaże się to czymś więcej niż tylko kuchenną plotką? Co się stanie, jeśli siostry odkryją całą prawdę?

     "Ojciec może dużo powiedzieć o babce. Stara wiedźma było najbardziej cywilizowanym określeniem, jakiego kiedykolwiek wobec niej użył. Co by się stało, gdyby odkrył, że miał w domu własną młodą wiedźmę? Wyhodowałby miot kociaków, to by uczynił. A potem wydziedziczyłby mnie. Nie dość, że jeżdżę na koniu lepiej niż Lordan i sama ujeżdżam moje zwierzęta, to na dodatek poluję na jelenie i odyńce razem z mężczyznami. Na domiar złego wkładam ubranie Lordana do konnej jazdy. Jeśli kiedykolwiek odkryje, że jestem wiedźmą z urodzenia, to, jak myślę, wypędzi mnie z zamku.

     Mieszanina kuchennych zapachów wciąż nie pobudziła nawet cienia jej apetytu. Pomogła kucharzowi udekorować następne danie łodygami rukwii wodnej oraz innymi ziołami i zżuła łodyżkę mięty, dla odświeżenia ust i uspokojenia rozstrojonego żołądka.

     "Gdybanie niczego nie zmieni" - napomniała siebie. Nigdy nie uczynił niczego poza bawieniem się tym pomysłem i nigdy nie chciał ryzykować tego, że Wendar nie podoła obowiązkom. Jedyną rzeczą, jaką się Wendar kiedykolwiek zajmował, było prowadzenie ksiąg i zarządzanie posiadłością. A zarządzanie zamkiem to coś więcej niż wypisywanie kont. Układała łodyżki rukwii z przesadną starannością. "Gdyby nad tym pomyśleć, to przede wszystkim Wendar mógł zniechęcać ojca do odesłania mnie. Przypuszczam, że nie powinnam go winić. Ma dostatecznie dużo zajęć i bez dodatkowego obciążania obowiązkami związanymi z zamkiem. To dlatego, być może, ojciec wciąż powtarza, że moje odejście byłoby niewygodne".

     "Dlaczegóż musiała umrzeć matka?" - pomyślała w nagłym porywie gniewu. "Dlaczego musiałam zostać sama z tym wszystkim na barkach?"

     Przez chwilę naprawdę targnął nią gniew na Lenorę, a potem w poczuciu winy za tego rodzaju myśli poczerwieniała na twarzy. Ukryła pełne zmieszania rumieńce, nabierając sobie czystej wody do picia z wiadra stojącego w najbardziej oddalonym od pieców kącie kuchni.

     Przystanęła na jakiś czas, wpatrzona w wodę w wiadrze, wzburzona i nieszczęśliwa. "Skąd przychodzą mi do głowy takie myśli? Tak nie można; matka nie chciała umrzeć w ten sposób. To nie była jej wina. Uczyniła wszystko, aby mnie przygotować, kiedy przekonała się, że już nie wyzdrowieje. Skąd mogła wiedzieć, że ojciec nikogo nie najmie do pomocy? I, jak sądzę, dobrze się stało, że nie wylądowałam u sióstr. I to nie tylko z tej przyczyny, że krew wiedźm płynie w moich żyłach. Siostry także, prawdopodobnie, nie zaakceptowałyby mnie: tropiącej zwierzynę, polującej z sokołami niczym chłopiec trawiący cały czas na jazdę konną. W domu mam przynajmniej niekiedy okazję uciec i bawić się w odosobnieniu; z klasztoru nigdy nie wydostałabym się na zewnątrz."

     "Na Kłosy Agnethy - jakże ktokolwiek może to znieść, nie popadając w obłęd? Z kuchni do altany, z altany do spiżarni, ze spiżarni z powrotem do kuchni. Gotowanie, robienie przetworów, suszenie. Przędzenie, tkanie i szycie. Uganianie się za służbą, jak jaka plotkara z jęzorem, pilnując, aby każdy wypełniał swoje obowiązki. Ścieranie, zamiatanie i pranie. Polerowanie i naprawianie. Gotowanie, gotowanie i jeszcze raz gotowanie. Warzenie i pieczenie ciast. Z domu przynajmniej mogę uciec i jeździć na koniu, kiedy tylko staje się to nie do zniesienia..."

     Za kuchennymi drzwiami zapanował nagły bezruch. Coś w tej ciszy zmusiło Kero do podniesienia głowy i rzucenia ostrego spojrzenia w kierunku wejścia.

     Wtedy zerwały się wrzaski.

     Przez jedną chwilę przypuszczała, że ten niepokój jest czymś, czego się wszyscy spodziewali, mając zarazem nadzieję, że się nie wydarzy. To mogła być zadawniona waśń, eksplodująca ze świeżą gwałtownością. Rathgar sprosił przede wszystkim licznych sąsiadów, nie wyłączając ludzi od dłuższego czasu wiodących spory ze sobą, jednakże nie z samym Rathgarem. To dlatego zakazano wnoszenia wszelkiej broni do Wielkiej Sieni, a i niechętnie patrzono na nią w obrębie zamkowych murów. Oczywiście wyłączając ludzi Rathgara. Nikt nie czułby się bezpiecznie pod strażą ludzi uzbrojonych jedynie w girlandy kwiecia i włócznie bez grotów. Rathgar spodziewał się, że nadmierne picie może obudzić zadawnione żale lub wywołać nowe i sprowokować do bitki.

     Jednak Kero czuła, że to coś daleko bardziej poważnego od zwykłej sprzeczki między dwoma łatwo wpadającymi w zacietrzewienie mężczyznami. Świeży zatarg czy nie, Rathgar mógł sobie łatwo poradzić w każdym przypadku, lecz jednak hałas narastał, a nie uspokajał się.

     Mglisty instynkt podpowiadał jej, aby lepiej nie sprawdzała osobiście, co się tam dzieje.

     Wsparła się jedną ręką o ścianę, czując zimne muśnięcie lęku między łopatkami. Uzmysłowiła sobie, iż nadszedł czas wypróbowania umiejętności, z której rzadko ważyła się korzystać na terenie zamku.

     Zamknęła oczy i otworzyła swój umysł przed myślami ludzi, którzy ją otaczali.

     Niełatwo przyszło jej rozchylić misterne zasłony, którymi przez lata szczelnie otaczała myśli. Zwłaszcza w obecności tylu ludzi. Początkowo zdawało jej się, że żal po śmierci matki doprowadzi ją do obłędu, ale zrządzenie losu sprawiło, iż stało się inaczej. Wśród prywatnych rzeczy Lenory, przekazanych Kero, było kilka ksiąg jej babki, czarodziejki Kethry. Kero nigdy nie domyśliła się, co popchnęło ją do wybrania właśnie tej księgi, ale błogosławiła dokonany wybór jak dar zesłany przez boginię. Księga udowodniła jej, że dochodzące do niej "głosy" są w rzeczywistości intensywnymi myślami ludzi z jej otoczenia. I, co dla zdezorientowanej dziewczynki było ważniejsze, księga nauczyła ją, jak zablokować te głosy. Teraz jednakże będzie musiała usunąć tę zapewniającą dobre samopoczucie barierę, przynajmniej na krótką chwilę.

     Zgiełk, który powodzią wdarł się pod jej czaszkę, właściwie nie był bolesny, ale wywoływał dezorientację. Był dokładnie taki, jaki zapanowałby w malutkiej izbie, wypełnionej dwukrotnie większą liczbą wyjących, rozkrzyczanych ludzi niż powinno się ich w niej znajdować.

     "Uspokój się - to jest tak, jakbyś była zamknięta w kuchni..." Żołądek podskoczył jej do gardła. Przywarła plecami do ściany tak oszołomiona, jakby ktoś zakręcił nią jak bączkiem - jedną ze starych zabawek Lordana.

     Ból i lęk wywoływał bezwład myśli zalewających jej mózg, wypełniły go przelotne obrazy obcych, nie mających na sobie lordowskich barw, obleśnych obdartusów, lecz mimo to dobrze uzbrojonych. Zdawała sobie połowicznie sprawę z obecności posługaczy, paplających w przerażeniu, strumieniem napływających do kuchni przez drzwi naprzeciw niej. Jednak całą jej uwagę przykuwała plątanina panicznych myśli spoza drzwi. Wreszcie "zobaczyła" i mało brakło, aby zwymiotowała. W Wielkiej Sieni obcy urządzili rzeźnię, ścinając nie tylko stawiających opór, ale każdego, kto stanął im na drodze.

     Myśli ofiar opanowały jej umysł. Z trudem wyswobodziła się z chaosu, uwalniając go z ich rozpaczliwych, nieświadomych, kurczowych uścisków. Raptownie jej myśli otarły się o coś. Coś przerażającego. Tego, co czuła, nie można było w tej chwili wyrazić słowami: dla niej czas stanął w miejscu. Wiedziała z przeraźliwą dokładnością, jak w oczach ściganego królika wygląda wielki, toczący ślinę z pyska, ogar. Cokolwiek to było, było zimne, jeśli myśl może być zimna; lodowate jak oślizła pijawka, żyjąca na bagnistych moczarach poniżej pastwisk dla bydła. Tkwiło w tym coś chytrego i plugawego. Nie było to plugastwo w znaczeniu fizycznym, ale poczucie, że mózg stojący za tymi myślami nigdy nie zadowoliłby się przyjemnością przez większość ludzi uważaną za normalną. Kero nie była także w stanie dokładnie ich rozszyfrować; to, czego doświadczyła, było podobne do tego, co "słyszała", kiedy po raz pierwszy odkryła w sobie tajemnicze zdolności - tak jakby słuchała kogoś, kto mówił zbyt cicho, aby można było odróżnić poszczególne słowa.

     Jednak najgorszy był fakt, że to otarcie się wywołało zmianę w owych nie do końca zrozumiałych myślach. Tak jakby zaalarmowała ich właściciela, że znalazł się pod obserwacją.

     Ścierpła jej skóra na karku, na ramionach poczuła gęsią skórkę, kiedy myśli nieznajomego przybrały nowy, natarczywie ostry wyraz. Pod wpływem przerażenia udało jej się oderwać i oswobodzić mózg, zatrzaskując szczelnie wrota w swoich ochronnych murach.

     Mokra od potu otworzyła oczy, czując ze strachu mdłości. Stwierdziła, że upłynęło dużo mniej czasu niż to sobie wyobrażała. Słudzy w dalszym ciągu tarasowali przejście do kuchni, a dochodzące spoza nich wrzaski tylko się nasiliły.

     Przez mgnienie oka jedyną rzeczą, na jaką miała ochotę, było krzyczeć i stchórzyć tak jak pozostali. A nawet zemdleć, jak to już uczyniły niektóre z dziewek kuchennych, niepostrzeżenie osuwając się bezwładnie pod stół. Dokładnie w tym momencie wezbrało w niej coś tak twardego i niewzruszonego jak mury otaczające jej myśli. Nagle była w stanie spokojnie zebrać myśli.

     "Drzwi na tylne podwórze. Jeśli obejdą nas od tyłu, znajdziemy się w pułapce..."

     Otrząsnąwszy się z paraliżującego strachu, podbiegła do tylnych drzwi kuchennych, zamknęła je i spuściła żelazny skobel, który zwykle zasuwano na noc. Zgiełk za jej plecami był tak przemożny, że odgłos ciężkiej, opadającej na podpory zasuwy zupełnie utonął w ogólnym tumulcie.

     Obróciła się. Stanęła na palcach, aby sięgnąć wzrokiem ponad stłoczoną, odgradzającą ją od drzwi tłuszczą, gorączkowo szukając dwóch ludzi - Wendara i kucharza. Na moment łysa głowa Wendara ukazała się w wolnej przestrzeni obok stołu. Udało jej się też dostrzec, gdzie jest kucharz: tuż u jej boku wzniesiona, owłosiona ręka wywijała pogrzebaczem. Kucharz coś pokrzykiwał, ale nie zdołała usłyszeć ginącego w ogólnym harmidrze głosu.

     "Wendar służył razem z ojcem, a kucharz nikomu nie przepuści niewczesnych żartów. Po prawdzie to kucharz robi wrażenie, jakby był gotów stanąć na czele odsieczy!"

     Wbiła się w tłum ciał. Przedzierała się przez kuchnię, pracując łokciami, wymierzając ciosy rozhisteryzowanym sługom, którzy zdawali się nie mieć więcej rozsądku niż stado przerażonych owiec. Kiedy usunęła ze swej drogi ostatnią szlochającą dziewkę, ciągnąc za tył jej szorstkiego, skórzanego stanika, zwróciła na siebie uwagę Wendara w prosty sposób: złapała go za kołnierz i przyciągnęła się do jego ucha.

     - Musimy zatrzymać ich w drzwiach - ryknęła, nie słysząc prawie samej siebie. - Musimy ich tam powstrzymać, bo jeśli dostaną się tutaj, zabiją nas wszystkich!

     Wyglądało na to, że Wendar również nie wiedział, kim byli "oni", ale przynajmniej natychmiast zrozumiał jej słowa. Odwrócił się, wyciągnął ponad stołem rękę i pochwycił kucharza za koszulę. Zadowolona, że zajmie się resztą, Kero rozejrzała się w poszukiwaniu broni; porwała ciężką, okrągłą przykrywę rondla i najdłuższy w jej zasięgu nóż do mięsa, po czym podbiegła do drzwi.

     Ani na moment za wcześnie.

     Nie było żadnego ostrzeżenia, że najeźdźcy odnaleźli na wpół ukryte schody do kuchni. Lecz on stał właśnie tam; przysadzisty, szeroki cień w przejściu; miecz niedbale wepchnięty za pas. Było oczywiste, że nie spodziewał się oporu. Zatrzymał się na chwilę i zmrużył oczy, patrząc na jasno oświetloną kuchnię. Nagle zobaczył Kero i szczerząc zęby w uśmiechu, sięgnął po nią.

     Kero nie miała czasu na zastanawianie się. Trening wziął górę tam, gdzie rozum zawiódł.

     "To nie jest lekcja tańca, dziewczyno!" Gdzieś w zakamarkach mózgu rozległy się słowa zbrojmistrza, kiedy zadała cios po nie chronionych oczach człowieka. "To jest najnikczemniejszy sposób walki - uderz tego człowieka teraz i uderz go tak, iżby wiedział, że na dobre jest już przeklęty. Nuże!"

     Zbrojmistrz Dent mógł zostać przepędzony z zamku za nauczanie Kero czegokolwiek poza łucznictwem i dobrze o tym wiedział. Zrobił, co mógł, aby ją zniechęcić, kiedy zjawiła się na treningu obok Lordana. Dopiero gdy przyłapał ją na niezdarnych próbach zadawania owczym skórom ciosów zbyt dla niej długim i ciężkim, ćwiczebnym ostrzem, zrozumiał, że Rathgar i tak będzie go podejrzewał o udzielanie lekcji Kero. Doszedł więc z nią do porozumienia.

     W zamian za niechętną obietnicę, że nigdy nie dotknie broni długiej, obiecał nauczyć ją walki na noże. Nie w smak mu to było, jednakże Kero postawiła sprawę jasno: tylko w ten sposób utrzyma ją z dala od zbrojowni i pola ćwiczeń.

     Robota nożem była, jak to określił Dent, najniższą, najnikczemniejszą formą walki i, na wypadek gdyby Kero znalazła się w rozpaczliwej sytuacji, nauczył ją każdej sztuczki, z jaką zapoznał się w swoim życiu pośród ulicznych burd.

     Przedziwnym zrządzeniem losu walka na noże była jedynym rodzajem pojedynku, jaki można było prowadzić w ciasnym, kuchennym przejściu - jedynym miejscu, w którym nożownik miał przewagę nad miecznikiem. Dziękując bóstwu, które zainspirowało porozumienie z Dentem, po raz kolejny zamierzyła się w twarz swego napastnika, kiedy ten uniknął jej groźnego ostrza, klnąc ze strachu. Sięgnął po swoją broń. Z obu stron krępowały go ściany, a za plecami miał schody; na dodatek ruchy utrudniał mu jelec, który zaczepił się o zaniedbaną zbroję.

     Raptem nie była już osamotniona. U jej boku stanęli kucharz i Wendar. Kucharz w jednej ręce dzierżył rożen tak długi jak jej ramię, a w drugiej topór rzeźnicki, zaś Wendar (z rondlem na głowie podobnym do dziwacznego hełmu) uzbrojony był w jeszcze dłuższy rożen, na jaki można było nadziać w całości świnię lub cielę. Kucharz dźgnął ostrym końcem rożna; zaatakowany bandyta odskoczył, dostając się w zasięg Wendara, a ten uderzył go ciężkim prętem z lanego żelaza w głowę, wginając mu zupełnie hełm. Rozbójnik upadł do tyłu, lecz inny zajął jego miejsce.

     Teraz więcej ludzi stłoczyło się na schodach. Ilu? Tego Kero nie umiała określić. Jeden z nich zwlókł leżącego ze swej drogi, a pozostali odciągnęli go w ciemność.

     Trójka obrońców zablokowała przybyszom przejście. Kero atakowała od dołu, Wendar od góry, a kucharz zajął środek, osłaniając oboje przykrywą zabraną przez Kero. Wtedy jeden z młodych giermków zaczął nad ich głowami ciskać w twarze przeciwników gorącą rzepę z warząchwi jak z katapulty. Na schodach już i tak było ślisko, a to pogorszyło sytuację, nikomu poza tym nie walczy się dobrze, gdy lecą mu w oczy parzące warzywa.

     Najeźdźcy cięli i kłuli, ale ostrożnie. Coraz więcej służących nabierało ducha; tak przynajmniej Kero przypuszczała, gdyż z obu jej stron kuchenne przejście nagle zaroiło się od noży i pogrzebaczy.

     Wtedy zbóje ustąpili. Wycofali się po schodach na górę, osuwając się i ślizgając po kamieniach. Kero zdawało się, że niejeden najeźdźca uchodzi naznaczony - poparzony lub spływający krwią.

     To było tak, jakby stała obok samej siebie, w roli obojętnego obserwatora. W uszach słyszała dudnienie własnego serca, a jednak czuła się dziwnie spokojna. Grupka trzech intruzów, stała tuż poza zasięgiem fruwających rzep, w połowie schodów, przypatrując się obrońcom kuchni. Niełatwo było ich dostrzec; ścisk ciał w przejściu odcinał światło padające z kuchni, a przybysze zasłaniali większość światła dobiegającego z góry. Kero żałowała, że nie może dojrzeć ich twarzy. Niespokojnie przestąpiła z nogi na nogę.

     "Jeśli przyniosą z góry pień i ruszą z nim na nas, mogą się przez nas przebić" - wpadło jej do głowy. "O Agniro, błagam, nie pozwól pomyśleć im o tym..."

     Kero wydawało się, że przybysze sprzeczają się, zmrużyła w ciemności oczy i natężyła słuch, ale nie mogła dosłyszeć niczego poza wrzaskiem dochodzącym ze znajdującej się powyżej sieni. Jeden z obcych wskazał gniewnie na Kero, ale pozostali dwaj potrząsnęli głowami i pociągnęli go za ramię.

     Ten jednakże, zacietrzewiony, odtrącił dłonie kamratów i ruszył po schodach w dół. Był olbrzymi, bardzo dobrze chroniony przez ciężki, drewniany pawęż. Kero wstrząsnęły dreszcze, kiedy uzmysłowiła sobie, że może on runąć na nich pod osłoną tarczy, dając swoim kompanom szansę przebycia wąskiego przejścia. Wyglądało na to, że i on właśnie rozważał tę możliwość.

     Jednakże ktoś zza pleców Wendara cisnął w niego nożem do ćwiartowania mięsa. Był to szczęśliwy rzut. Nóż łupnął szpicem w pawęż napastnika, pogrążył się w drewnie i zatrzymał rozedrgany. Rozbójnik przeraził się, zataczając się ustąpił o krok do tyłu, zaklął niezrozumiale i ulegając kompanom, wycofał się za nimi po schodach, pozostawiając kuchnię jej obrońcom.

     Teraz przyszła kolej na przekleństwa Wendara i próbę ruszenia śladem napastników. Panika ścisnęła ją za gardło, gdy zrozumiała, co seneszal zamierza uczynić.

     "Najdroższa bogini!" - Kero schwyciła go za prawe ramię, kiedy przemykał obok niej i uwiesiła się na nim, tamując jego ruchy tak długo, aż kucharz ujął go z lewej strony, uniemożliwiając mu szarżę na górę w ślad za najeźdźcami.

     - Stój! - krzyknęła przejmująco, w jej głosie zabrzmiało coś więcej niż tylko histeria. - Stój, Wendarze! Prawdopodobnie w niczym nie jesteś w stanie tam pomóc! Nawet nie jesteś uzbrojony!

     To go powstrzymało. Spuścił wzrok na osmolony, ociekający tłuszczem rożen, trzymany w dłoni, i zaklął w taki sposób, że poczerwieniały jej uszy. Lecz przynajmniej nie podjął ponownej próby szarży na nieprzyjaciela.

     - Stół - powiedział kucharz.

     Tego było im trzeba. Jak jeden mąż zawrócili do kuchni i z pomocą pozostałych oblężonych zawlekli masywny stół do wejścia, przewrócili go na bok, czyniąc z niego mocną barykadę, która miała ich ochronić przed ataki...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin