Krzywa Sweetmana.doc

(1631 KB) Pobierz

GRAHAM MASTERTON

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

KRZYWA SWEETMANA


KSIĘGA PIERWSZA

 

WSZECHMOCNY

 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

Był typem człowieka, który może każdego wprawić w zakłopotanie. Wyglądał na ponuraka, złośliwca i choleryka.

Siedział samotnie przy stoliku na małym tarasie Old World Restaurant przy Sunset Boulevard, grzebiąc widelcem w porcji smażonych jaj; na jego twarzy widoczny był grymas głębokiego niesmaku.

Jego niewiarygodnie duży wzrost rzucał się w oczy nawet wtedy, gdy siedział. Miał kruczoczarne włosy zaczesane do tyłu i lustrzane okulary przeciwsłoneczne. Nosił czarne dżinsy i trzy ciężkie złote bransolety na przegubie prawej ręki. Ostry nos i wysokie kości policzkowe wskazywały na ormiańskich albo czeskich przodków.

Był piątek. Nad Los Angeles zawisła gęsta mgła wczesnego poranka, a poprzez smog przebijały się ku słońcu jedynie wysokie bliźniacze sylwetki drapaczy chmur Century City.

Po drugiej stronie ulicy widoczny był ogromny zegar świetlny, informujący wszystkich zainteresowanych, że jest godzina dziewiąta dwadzieścia siedem, a temperatura wynosi siedemdziesiąt siedem stopni Fahrenheita. Ruch na ulicy był niewielki, monotonny, mężczyzna jednak co jakiś czas unosił głowę. Czynił to niemal odruchowo w chwilach, gdy niedaleko przy krawężniku parkowały samochody.

Minęło kilka minut, gdy do klienta zbliżył się młody, Piegowaty kelner. Niósł na tacy dzbanek z kawą.

Jeszcze kawy, proszę pana? — zapytał. Mężczyzna bez słowa uniósł w jego kierunku filiżankę.

— Czy życzy pan sobie czegoś jeszcze? Mamy ciasto naleśnikowe, bułeczki nadziewane jagodami, a także lody w polewie czekoladowej.

Mężczyzna przecząco potrząsnął głową.

Kelner zaczął zbierać brudne naczynia z jego stolika.

— Czy widział pan wczoraj wieczorem najnowszy film Woody’ego Allena? — wciąż chciał nawiązać rozmowę. — Nie mogłem wytrzymać ze śmiechu. Naprawdę nie mogłem wytrzymać ze śmiechu.

Wysoki mężczyzna uniósł głowę. W dwóch lustrach jego przeciwsłonecznych okularów odbiło się dwóch piegowatych kelnerów.

— Rachunek — wyszeptał.

Kelner lekko się uśmiechnął, po czym wzruszył ramionami.

— W porządku — powiedział. — Po prostu chciałem być dla pana uprzejmy.

— Nie widzę takiej potrzeby.

Kelner przez chwilę się wahał, po czym zabrał widelec i nóż, których używał mężczyzna, i szybko zniknął, nerwowo oglądając się za siebie. Mężczyzna wciąż całkowicie go ignorował.

Przełknął łyk gorącej kawy, po czym sięgnął do kieszeni koszuli, szukając papierosów.

Zapalił jednego, niemalże z namaszczeniem, posługując się pudełkiem zapałek z napisem ,,Benihana’s of Tokyo”. Rozsiadł się wygodniej na krześle, najwyraźniej delektując się smakiem dymu. Zegar po drugiej stronie ulicy wskazywał godzinę dziewiątą trzydzieści.

Mężczyzna nie sprawiał wrażenia osobnika, który o czymkolwiek w tej chwili myśli.

Spoglądał na świat zza lustrzanych okularów z wyrazem twarzy, który mógł świadczyć zarówno o zainteresowaniu, jak i znudzeniu, bólu lub złości.

Właściwie sam nie wiedział, o co mu chodzi.

Czekał jeszcze przez cztery minuty, po czym podniósł się zza stolika i ruszył w kierunku kasy. Roiło się tam od kelnerów przenoszących na tacach desery brzoskwiniowe, jaja na bekonie i najprzeróżniejsze napoje. Sala restauracyjna była pełna; starzy bywalcy palili papierosy, żartowali i śmiali się jeden przez drugiego. Mężczyzna położył przy kasie dziesięciodolarowy banknot razem ze swoim rachunkiem, odwrócił się i szybko wyszedł.

Dziewczyna za kasą, nastolatka o jasnobrązowych włosach, skasowała sześć dolarów i dwadzieścia pięć centów, po czym rozejrzała się za kimś, komu mogłaby wydać resztę. Nie zobaczyła jednak nikogo, więc głośno zawołała do młodego kelnera:

— Hej, Myron! Facet z dziewiątego stolika nie odebrał reszty!

Po chwili Myron podszedł do niej i powiedział:

— W porządku, dopiero co wyszedł. — Zabrał pieniądze, po czym wybiegł z restauracji na zalany słońcem chodnik.

Popatrzył w prawą stronę i stwierdził, że chodnik jest niemal pusty; ujrzał jedynie

Meksykankę i odruchowo pomyślał, że kobieta ma biodra jak słonica. Przeszedł w lewo i skręcił na rogu, kierując się na Holloway Drive.

Początkowo nie zauważył mężczyzny. Pobiegł w kierunku parkingu znajdującego się na tyłach restauracji, tam jednak nikogo nie było. Wówczas dopiero rozejrzał się wzdłuż ulicy i mniej więcej pięćdziesiąt jardów przed sobą, w cieniu rozłożystych drzew liściastych, zobaczył mężczyznę nachylającego się nad otwartym bagażnikiem srebrnego grand prix.

— Hej, proszę pana! — zawołał, mężczyzna jednak zdawał się go nie słyszeć. Wówczas

Myron ruszył w stronę samochodu, niezgrabnie poruszając się w swych podniszczonych, służbowych klapkach. Zatrzymał się dopiero w odległości jakichś pięciu jardów od pojazdu, w momencie gdy zdał sobie sprawę, co stanowi zawartość bagażnika.

Wysoki mężczyzna odwrócił się w jego kierunku.

— O co chodzi? — wysyczał. Lustrzane okulary skrywały jego oczy, co przeraziło Myrona jeszcze bardziej niż zawartość bagażnika samochodu.

Opanował się jednak na tyle, że zdołał wyciągnąć przed siebie rękę z garścią pogniecionych banknotów i monet, wilgotnych od potu.

— Pan za… za… Pan zapomniał reszty — wyjąkał. — Rachunek wynosił tylko sześć dolarów i dwadzieścia pięć centów.

Wysoki mężczyzna przez chwilę ani nie odpowiadał mu, ani się nie ruszał. W końcu zatrzasnął bagażnik i jakby z namysłem, powoli, podszedł do kelnera.

— Dziękuję — powiedział zimnym tonem i odebrał pieniądze z ręki chłopaka.

Kelner wierzchem dłoni otarł pot z czoła. Wyglądało na to, że tym razem nie dostanie napiwku, a zresztą w ogóle o to nie dbał, zważywszy, co zobaczył w bagażniku. Ostrożnie, siląc się na spokój, powiedział:

— Życzę panu miłego dnia — po czym natychmiast cofnął się i pośpieszył do restauracji.

Na rogu Holloway i Sunset zatrzymał się na chwilę i popatrzył za siebie. Mężczyzna wciąż stał przy samochodzie i spoglądał w jego stronę. Słońce odbijało się od szkieł lustrzanych okularów niczym ostrzeżenie.

— Złapałeś go? — zapytała dziewczyna o długich, jasnobrązowych włosach, gdy Myron z powrotem znalazł się w restauracji.

Młody kelner popatrzył na nią i pokiwał głową.

— Tak. Podziękował mi.

Dziewczyna przyjrzała się jego spoconej twarzy.

— Co się stało, Myron? Wyglądasz, jakby było ci niedobrze.

Myron zachowywał się przez chwilę tak, jakby jej w ogóle nie usłyszał. Wreszcie zareagował:

— Co? Och, nie, nie jest mi niedobrze. Po prostu myślę sobie, że szczęśliwie od niego uciekłem.

— Uciekałeś od niego? Czy on może był pederastą albo jakimś zboczeńcem?

Kelner przecząco potrząsnął głową.

— Cholera, ten facet miał w bagażniku swojego samochodu więcej broni palnej, niż mogłabyś znaleźć w niejednym arsenale. Musiałabyś to zobaczyć. Cały bagażnik wypełniony był karabinami i rewolwerami.

— No to na co jeszcze czekasz? Nie zamierzasz zawiadomić policji?

Myron wytarł twarz papierową serwetką.

— Żartujesz? Przecież to był chyba jakiś maniakalny zabójca. Każdy, kto ma tyle broni, z całą pewnością lubi jej używać. Nie mam najmniejszej ochoty, żeby użył jej przeciwko mnie.

— Zamierzasz więc pozwolić, żeby facet pozostał na wolności? To wstrętne.

Przy jednym ze stolików w rewirze Myrona zasiadły dwie kruczowłose dziewczyny o błyszczących oczach i w obcisłych koszulkach, musiał więc wziąć swoją tacę i blok z rachunkami.

— To nie jest wstrętne, po prostu mam zamiar zachować moją głowę w całości — powiedział wyniośle. — Mam zamiar jeszcze długo nosić ją na ramionach.

Dziewczyna prychnęła lekceważąco i wzięła kolejnego miętowego cukierka z koszyczka stojącego po jej lewej stronie.

 

 

ROZDZIAŁ DRUGI

 

Poprzedniego wieczoru w krzakach w Griffith Park znaleziono jedenastą już ofiarę Dusiciela z Los Angeles i pani Benduzzi znów z niechęcią myślała o wyprowadzeniu Ricarda na spacer. Siedziała wygodnie na wyłożonej grubymi poduszkami różowej, aksamitnej kanapie, całą swoją osobą prezentując, do czego może doprowadzić codzienne jedzenie ciastek z kremem i pizzy pepperoni. Na głowie miała lekko przekręconą perukę w kolorze popiołu, a trzymanego na kolanach Ricarda tak mocno przyciskała do swego łona, że biednemu psu oczy niemal wychodziły na wierzch.

— Droga pani Benduzzi — odezwał się do niej John. — Jestem pewien, że Dusiciel nie poluje na pudle. Moim zdaniem zainteresowany jest raczej istotami ludzkimi.

— Możesz sobie mówić — westchnęła pani Benduzzi. — Ale Ricardo to przecież prawie człowiek! Prawda, mój ukochany? Kiedy zostajemy sami w domu, on do mnie, mówi. Byłbyś zdziwiony, co mi wtedy opowiada.

John spokojnie podrapał się po karku. Nie miał wątpliwości, że dzisiaj pani Benduzzi rozpoczęła popijanie swojego koktajlu bardzo wcześnie. Co właściwie miała robić kobieta w średnim wieku, mieszkająca w Beverly Hills? Nie pozostawało jej nic innego, jak kręcić się bez celu po eleganckim i drogim domu oraz objadać się i pić za dużo teąuilli. Była zbyt gruba, żeby zainteresował się nią jakiś mężczyzna, i zbyt samotna, żeby stosować dietę. Oprócz męża, który zajmował wysokie stanowisko w CBS i miał długie wąsy i obwisły brzuch,

Ricardo był jedynym stworzeniem, wobec którego żywiła jakiekolwiek uczucia.

— A więc rezygnujemy dzisiaj ze spaceru? — zapytał John.

— Nie jestem pewna — odparła pani Benduzzi. — Prawdę mówiąc, dzisiaj jest też bardzo gorąco, prawda? Chociaż nie byłam jeszcze na dworze. Nie mam na to ochoty, gdy ten maniak kręci się w pobliżu.

— Pani Benduzzi, zapewniam panią, że jeśli wyjdę z Ricardem na spacer, będzie on przy mnie całkowicie bezpieczny. Oddam za niego życie, jeżeli będę musiał.

— Och, nie mów tak — westchnęła pani Benduzzi. — Wiesz co, zamiast męczyć mojego pieska, lepiej zrobisz, jak nawoskujesz samochód. A z Ricardem pójdziesz jutro. Może do tego czasu złapią tego maniaka. To wstrętne, że taki typ może sobie chodzić bezkarnie i terroryzować biedne zwierzęta.

— Pani Benduzzi, on wcale…

Ale pani Benduzzi już go nie słuchała. Zajęła się okrywaniem pocałunkami futra swojego ulubieńca. Johnowi zbierało się na wymioty, gdy widział takie traktowanie zwierząt, ale od czasu, gdy zaczął wyprowadzać na spacery psy w Hollywood i Beverly Hills, rozumiał to postępowanie: psy i koty bywały bardzo często jedynymi przyjaciółmi takich kobiet jak pani Benduzzi. Poza tym jeśli zamierzał przez dłuższy czas uzupełniać podobną pracą swoje dochody, musiał przywyknąć do takiego zachowania. Nie mógłby zarabiać dziesięciu dolarów na godzinę, gdyby otwarcie wyrażał, co myśli o damie, która całuje i pieści swojego pieska.

— Dobrze — powiedział z rezygnacją. — Jeżeli tak pani sobie życzy…

Pani Benduzzi uśmiechnęła się do niego pobłażliwie i wyciągnęła swą różową, tłustą rękę.

— Jest pan taki wyrozumiały, panie Cullen. Gdybym była pięć lat młodsza i nie miała tak twardych zasad…

John uścisnął jej dłoń tak mocno, żeby wbić pierścionek z diamentem i szafirem w jej skórę; chciał, żeby chociaż trochę ją to zabolało.

— Pani Benduzzi, lepiej już pójdę i nawoskuję samochód — powiedział głosem na tyle uwodzicielskim, by myślała, że przed chwilą złożyła bardzo kuszącą propozycję. Tak naprawdę to nie był nią zdziwiony. Sam przed sobą przyznawał, że jeszcze nigdy w życiu nie wyglądał tak podniecająco, seksownie. Był wysoki, muskularny, a ponieważ pracował nieregularnie, miał czas, aby opalić się na głęboki, ciemny brąz. Wciąż tkwiło w nim coś, co nie pozostawiało wątpliwości, że nie jest rodowitym Kalifornijczykiem; ciągła czujność charakteryzująca ludzi wychowanych w miastach Wschodniego Wybrzeża. Ta cecha jednak sprawiała, że dla kobiet takich jak pani Benduzzi był jeszcze bardziej atrakcyjny. Miał kościstą twarz, długi, prosty nos i brązowe oczy. Ludzie, których lubił, wyczytywali w nich życzliwość i czułość, natomiast ci, których nie lubił, widywali w nich denerwującą pustkę i brak zainteresowania.

Odwrócił się i wyszedł z pokoju. Bardziej niż kiedykolwiek w ciągu ostatniego tygodnia zachciało mu się papierosa. Właśnie przed tygodniem rzucił palenie.

Niezupełnie jeszcze zdawał sobie sprawę, dlaczego jego życie przybrało taki, a nie inny obrót. Wyprowadzanie psów i woskowanie samochodów nie stanowiły zajęć, jakich należałoby się spodziewać po chłopaku, który w wieku lat osiemnastu przyrzekł uroczyście rodzicom, że będzie co najmniej drugim Frankiem Lloydem Wrightem. Jednak już podczas dwóch pierwszych lat studiów na uniwersytecie w Trenton, w New Jersey, zrozumiał, że architektura to nauka mająca niewiele wspólnego z budowaniem idealnych miast, a nawet w miarę wygodnych domów, w których mogliby mieszkać ludzie. Gdy podjął pracę zawodową w tej dziedzinie, uznanie szefa zyskał tylko raz: Kiedy wymyślił sposób na pokrycie dachu mniejszą od normalnej o dwadzieścia procent liczbą dachówek. W wieku dwudziestu sześciu lat ostatecznie porzucił architekturę, pozostawiając po sobie jako jedyną spuściznę dla

Ameryki dwa niewielkie supermarkety i kilka garaży w Ewing w stanie New Jersey.

Przyjechał do Los Angeles, żeby odnaleźć własną tożsamość, a może właśnie od niej uciec; tego nie był pewien. Chciał także odszukać piękno i humanizm — cechy w jego pojęciu bardzo rzadkie i drogie. W tym poszukiwaniu znalazł kiedyś właściwe miejsce. Przez pięć lat pracował jako sprzedawca dla Euclida Schwarza, najpoważniejszego na Zachodnim Wybrzeżu budowniczego kondominiów i domów wypoczynkowych. Jednak lewicowe poglądy Johna tak bardzo denerwowały pana Schwarza, że pomijał go przy wszelkich podwyżkach i awansach. To było jedynym powodem, dla którego John w końcu porzucił tę pracę. W tym czasie przeżył gorzki zawód miłosny; kochał się w Angielce, która pracowała w kasie chińskiego teatru. Zawód miłosny i utrata pracy zbiegły się w czasie i sprawiły, że zapragnął znaleźć jakiekolwiek zajęcie, które byłoby spokojne, nie angażujące emocjonalnie.

Teraz miał trzydzieści dwa lata i wiódł spokojne życie, pogodzony ze światem i nie wymagający już zbyt wiele od losu. Pisywał artykuły publikowane przez „Los Angeles Liberal Journal”, umiarkowanie radykalne pisemko, optujące za zniesieniem rządu i legalizacją pornografii, chociaż nie zawsze akurat w tej kolejności. Trochę czasu spędzał na projektowaniu wioski przyszłości; jego wizje zamieszczały kolorowe magazyny poświęcone architekturze. Przede wszystkim jednak remontował stary, zielony drewniany dom w Topanga Canyon, w którym od kilku miesięcy mieszkał ze swoją nową przyjaciółką, Vicki. Poza tym w ogródku przeprowadzał dziwaczne doświadczenia botaniczne, mające na celu znalezienie substytutu trawy, której chronicznie nie znosił.

Dzisiaj jednak zarabiał pieniądze. Otrzymywał dziesięć dolarów za godzinę spacerowania z rozpieszczonymi psami, wysłuchiwania zrzędzeń starych dam, woskowania ich prawie nigdy nie używanych samochodów. Teraz czekało go właśnie to ostatnie zajęcie. Poszedł do kuchni po szmaty i wiadro.

Kuchnia była wielkim pomieszczeniem, od podłogi po sufit wyłożonym białymi i niebieskimi włoskimi kafelkami. W promieniach słońca, które wpadały do środka przez wysokie okno, John ujrzał Yolande, czarną służącą. W białym czepku na głowie, przepasana przepisowym białym fartuszkiem, czyściła kuchenkę gazową i śpiewała pod nosem The Woman Behind Every Man.

— Jak się mają dzieci? — zapytał John, otwierając szafę i wyciągając z niej puszkę wosku Turtle Wax.

— Och, dziękuję, w porządku — odparła Yolande. — Są czarne i dumne z tego powodu.

— Proszę, jacy rasiści.

Yolande uniosła głowę i popatrzyła na niego.

— Czyż nie wszyscy jesteśmy rasistami, panie Cullen? — zapytała. — Czyż cała światowa polityka nie opiera się na rasizmie?

John zdjął pokrywę z puszki.

— Rasizm to tylko jej część, i to bardzo mała część. Gdyby czarni mniej mówili o kolorze swojej skóry, już dawno na tym tle nie byłoby żadnych podziałów.

Yolande wzruszyła ramionami.

— Pan jest biały, panie Cullen. Gdyby pan był czarny, mówiłby pan inaczej.

— Możesz mówić do mnie John, jeśli chcesz.

— Lepiej niech pozostanie „pan Cullen”. — Umilkła na moment. — Czy zabiera pan dzisiaj to grube bydlątko na spacer? — zapytała.

John przecząco potrząsnął głową.

— Pani Benduzzi boi się Dusiciela. Twierdzi, że mógłby zaatakować jej ukochanego psa.

Ja natomiast uważam, że Dusiciela stać na smaczniejsze kąski niż gruby Ricardo.

— Mówi pan tak, jakby te zbrodnie pana bawiły. Otworzył drzwi.

— Dzięki nim nie muszę się szwendać z tym bydlakiem po okolicy.

Yolande uśmiechnęła się. Z uśmiechem na twarzy była niezwykle piękna.

— Dzięki nim będzie pan czyścił do połysku zderzaki pani Benduzzi — zadrwiła z niego.

— Wiesz co? — zapytał nagle. — Co byś powiedziała na małą randkę? A może interesowałoby cię szybkie pieprzonko?

Roześmiała się.

— Nawet gdybym nie wiedziała, że z kimś żyjesz, powiedziałabym nie, słodziutki.

— To zabawiaj się sama. Będziesz tego żałowała, kiedy się zestarzejesz.

John zamknął kuchenne drzwi i ocienioną ścieżką ruszył w kierunku garażu. Było niezwykle gorąco jak na listopad, temperatura dochodziła do dziewięćdziesięciu stopni Fahrenheita. Wyciągnął z kieszeni okulary przeciwsłoneczne i założył je. Od strony gór dotarł do niego odgłos policyjnego helikoptera, warczącego nad autostradą. Zakaszlał.

W chłodzie klimatyzowanego garażu stał srebrny eldorado, wciąż jeszcze błyszczący po ostatnim woskowaniu. Pani Benduzzi używała swojego samochodu jedynie wtedy, gdy udawała się do fryzjerki na Beverly Boulevard; auto miało mniej niż sto mil przebiegu. John nie zazdrościł go jednak swojej chlebodawczyni. Uwielbiał pojazdy z lat pięćdziesiątych, duże, — ekstrawaganckie, o dużej mocy i spalające mnóstwo benzyny. Na podjeździe przed domem pani Benduzzi parkował jego chrysler imperiał crown z 1959 roku. Teraz jednak wsiadł za kierownicę eldorado. Wyjechał z garażu i zatrzymał auto w cieniu pod palmami.

 

Była 11.02. Gdyby John właśnie teraz wyszedł przed frontową bramę posiadłości pani Benduzzi, zjawiłby się akurat w odpowiedniej chwili, by zobaczyć srebrnego grand prix, odjeżdżającego od krawężnika i kierującego się na zachód. Wysoki mężczyzna w czarnych spodniach i szarej koszuli prowadził auto jakby od niechcenia. Leciutko trącał kierownicę palcami i palił papierosa. Rozmyślał o małej, blondwłosej kurewce, którą zabrał ostatniej nocy sprzed sklepu ze sprzętem rybackim na Hollywood Boulevard. Rozmyślał o tym, jak z rozszerzonymi oczyma siedziała na fotelu w jego pokoju, podczas gdy on prezentował jej swojego automatycznego colta. Rozłożył go przy niej w czterdzieści pięć sekund, po czym złożył go i załadował. Potem rżnął dziewczynę na łóżku. Zapakowawszy we właściwe miejsce swój członek, stalową lufę załadowanego rewolweru wcisnął jej w odbyt.

Dziewczyna miała w sobie i mężczyznę, i jego broń. Niebezpieczeństwo tej zabawy tak ich podnieciło, że wśród jęków i steków oboje osiągnęli potężne orgazmy.

 

 

ROZDZIAŁ TRZECI

 

John ściągnął wygniecioną koszulę i powiesił ją na ogrodowym płocie.

Najpierw spryskał samochód wodą z węża do podlewania trawnika, następnie wysuszył karoserię delikatnymi, miękkimi szmatkami. Tak jak zwykle czynności te zabrały mu pół godziny; pół godziny wyłącznie dla niego, pół godziny, kiedy mógł być sam na sam ze swoimi myślami. O wiele bardziej lubił mycie samochodu niż wychodzenie z psem.

Samochody nie szczekały na siebie, mijając się, nie szarpały i nie próbowały się obwąchiwać.

Dokładnie wytarł przednią szybę. W cieniu było przyjemnie chłodno; bezmyślna praca przynosiła błogi spokój.

Po półgodzinie John ujrzał Yolande zbliżającą się ku niemu z piwem na srebrnej tacy.

Wyprostował się, przeciągnął i odrzucił ściereczkę.

— Pani Benduzzi pomyślała, że pewnie jest pan spragniony — powiedziała służąca. W jej głosie brzmiało lekkie zdziwienie.

John popatrzył ponad ramieniem dziewczyny w stronę domu. Ujrzał panią Benduzzi stojącą w oknie, jakby uwięzioną w swoim klimatyzowanym pałacu. Pomachał do niej ręką.

Zadowolona czy zaskoczona, pomachała mu również.

— Słodziutki, jeżeli tylko dobrze się postarasz, możesz tutaj wiele osiągnąć — zauważyła Yolande.

John łapczywie pociągnął potężny łyk lodowatego coorsa.

— Ja i pani Benduzzi? — zapytał z drwiną.

— A dlaczego nie? Jest bogata i bardzo pana lubi. Powiem panu coś w tajemnicy: cały poranek spędziła przy tym oknie, spoglądając na pana pupę przez lornetkę, którą kiedyś ukradła w operze.

— Czyżby spodziewała się, że coś zaśpiewam?

Yolande uśmiechnęła się.

— Nie wiem, po prostu opowiadam panu, jak się sprawy mają. Ta dama najwyraźniej pana lubi i jest bardzo bogata.

Niespodziewanie spokój późnego poranka zakłócony został Przez głośny warkot motocykla. Na podjeździe, siedząc na siodełku taniego pucha, ukazała się wysoka dziewczyna w kasku, obcisłej koszulce i krótkich, białych szortach.

— Lepiej już pójdę — powiedziała Yolande z krzywym uśmiechem. — Jeśli pani

Banduzzi ją zobaczy, resztę dnia mogę uważać za straconą.

— Później jeszcze pogadamy. I dziękuję ci za piwo.

— Ja je tylko przyniosłam — zauważyła Yolande i odeszła, kołysząc biodrami.

John ściągnął okulary przeciwsłoneczne i schował je w kieszeni. Motocyklistka zatrzymała swój pojazd obok niego w cieniu i zsiadła z siodełka. Ściągnęła kask, potrząsnęła długimi, ciemnymi włosami i podeszła do Johna. Pocałowali się.

— Wyglądasz jak Bill Holden w Pikniku — zauważyła.

— Nigdy nie widziałem tego filmu — odparł John i pocałował ją jeszcze raz.

Była uderzająco piękną dziewczyną, mocno opaloną, o nieprawdopodobnie niebieskich oczach. Kiedyś jej fotografie ukazały się nawet w „Playboyu”. Miała duże piersi o dużych, ciemnych sutkach, prześwitujących przez koszulkę, i pupę, która aż się prosiła o poklepanie.

— Myślałem, że pracujesz dzisiaj dla pani Tadema.

— Tak powinno być — stwierdziła dziewczyna.

— Dlaczego więc tak nie jest?

— Dlatego, że odebrałam pewien telefon.

John pochylił się nad maską eldorado i kontynuował jej wycieranie. Z uwagą jednak wpatrywał się w odbicie dziewczyny w lśniącej masce.

— Od kogoś, kogo znam? — zapytał ostrożnie. Ostatnio wiele się kłócili. Zwykle szło o drobiazgi: którą płytę położyć na talerz gramofonu, który kanał telewizyjny akurat oglądać, co zjeść na obiad… John zaczynał się zastanawiać, czy to się wkrótce nie zakończy rozstaniem. Vicki była impulsywną dziewczyną i mogła podjąć taką decyzję, nie dając mu szansy na zapobieżenie temu. Miała taką osobowość, że w jednej chwili wierzyła, iż kocha go do szaleństwa, a w drugiej, w ferworze kłótni, nie pojmowała, dlaczego w ogóle się z nim zadaje.

Oparła się o samochód. John zaczął nakładać wosk na blachę.

— Tak, ktoś, kogo znasz — odparła. Wyczuł w jej głosie podniecenie i wyprostował się.

— No i co? I było to tak ważne, że zostawiłaś robotę u pani Tadema i natychmiast przyjechałaś tutaj?

Podeszła do niego, otoczyła ramieniem jego biodra i pocałowała jego spocony policzek.

— To był twój ojciec. Dzisiaj o czwartej po południu przyleci do Los Angeles.

Niespodziewana wizyta. Cieszysz się?

W pierwszej chwili John nie chciał wierzyć. Zawsze kochał swojego ojca, zawsze darzył go ogromną miłością i szacunkiem. Był on odrobinę lewicującym liberałem, dyrektorem szkoły średniej w Trenton w stanie New Jersey i podczas tych lat, gdy John próbował jako architekt przysporzyć chwały Ameryce, zawsze stał przy nim: uspokajał go, doradzał, łagodził rozczarowania i bagatelizował niepowodzenia. W tym czasie John zrozumiał, jak trudno być liberałem z przekonania w społeczeństwie, któremu do liberalizmu wiele brakuje.

— O której dzwonił? Czy wszystko w porządku?

— Tak. Powiedział, że doskonale się czuje. Zadzwonił krótko po twoim wyjściu, nie przyjechałam jednak od razu, bo pomyślałam sobie, że będziesz na spacerze z pieskiem.

John nie mógł opanować śmiechu.

— Wspaniała wiadomość. Co za piękny dzień. A więc… Może zjemy razem lunch, a potem pojedziemy na lotnisko, co ty na to?

Z energią zabrał się do woskowania i już po chwili uznał, że może uznać pracę za zakończoną. Vicki tymczasem wróciła z krótkiej przechadzki po ogrodzie.

— W porządku — powiedział i wypolerował jeszcze zewnętrzne lusterko. — Gotowe. Daj mi kilka minut; odbiorę od pani Benduzzi wypłatę i będziemy wolni.

Wjechał samochodem do garażu, zamknął bramę i wszedł do mieszkania. Kiedy przechodził przez kuchnię, Yolande ostrzegawczo zmarszczyła czoło. Znaczyło to, że pani Benduzzi nie jest w tym momencie nastawiona zbyt przyjaźnie do świata.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin