Anonim - Oko ksiezyca.NSB.doc

(1471 KB) Pobierz

Oko

księżyca

Anonim

Z angielskiego przełożył

Nemo

Świat Książki


Tytuł oryginału

THE EYE OF THE MOON

Redaktor prowadzący

Ewa Niepokólczycka

Redakcja

Hanna Smolińska

Redakcja techniczna

Julita Czachorowska

Korekta

Maciej Korbasiński

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób

rzeczywistych - żywych czy zmarłych - jest całkowicie przypadkowe.

Copyright © The Bourbon Kid 2008

All rights reserved

Copyright © for the Polish translation by Świat Książki Sp. z o.o., 2010

Świat Książki

Warszawa 2010

Świat Książki Sp. z o.o.

ul. Rosoła 10

02-786 Warszawa

Skład i łamanie

Akces, Warszawa

Druk i oprawa

GGP Media GmbH, Pössneck

ISBN 978-83-247-1466-7

Nr 6747


UWAGA DO CZYTELNIKA:

W Księdze bez tytułu Mistyczna Dama tak oto przestrzegała Kacy przed Okiem Księżyca:

[Ten kamień] dysponuje nadprzyrodzoną mocą i ściąga zło wszędzie, gdzie tylko się znajdzie. Dopóki masz go przy sobie, nie jesteś bezpieczna. W zasadzie i tak nie jest się bezpiecznym, jeżeli kiedykolwiek miało się z nim kontakt.

Szanowny Czytelniku,

Teraz to Ty trzymasz Oko Księżyca.

Ciesz się więc życiem, dopóki trwa...

Anonim

Rozdział pierwszy

Joel Rockwell nie pamiętał, by kiedykolwiek tak się denerwował. Kariera strażnika pracującego na nocnej zmianie w Muzeum Historii i Sztuki w Santa Mondega nie dostarczała mu, oględnie mówiąc, mocniejszych wrażeń. Swego czasu chciał pójść w ślady ojca, Jessiego, i wstąpić do policji, nie sprostał jednak wymogom stawianym w akademii. W pewnym sensie oblanie egzaminów sprawiło mu nawet ulgę. Służba w policji wiązała się z nieporównanie większym ryzykiem. Dobitnie wykazały to wydarzenia sprzed trzech dni, kiedy to jego ojciec zginął z ręki Bourbon Kida w trakcie jatki, jaką ten urządził w następstwie zaćmienia Słońca podczas Festiwalu Księżycowego. Tak więc wygodna rola strażnika wydawała się dużo bardziej bezpieczna. A przynajmniej była taka jeszcze pięć minut temu.

Najbardziej uciążliwa część nocnych obowiązków polegała na siedzeniu w pokoju ochrony i obserwowaniu ściany monitorów, co na ogół dowodziło jedynie tego, że w obrębie muzeum nic a nic się nie dzieje. No i jeszcze ten szary mundur, który Joel musiał nosić w pracy - całe ciało swędziało od niego jak cholera. Zanim trafił do niego w pierwszym dniu służby, prawdopodobnie latami nosiły go niezliczone rzesze innych strażników i zwyczajnie nie był zaprojektowany z myślą o robocie na siedząco. W nocy najtrudniejsze zadanie sprowadzało się przeważnie do tego, żeby czuć się w nim wygodnie. Ale to, co przed chwilą zobaczył na monitorze numer trzy, zmieniło postać rzeczy.

Joel Rockwell nie odznaczał się bujną wyobraźnią. Nie był też obdarzony szczególną inteligencją i to właśnie brak tych dwóch cech spowodował, że oblał egzaminy w akademii policyjnej. Jak to ujął w swoim poufnym raporcie jeden z instruktorów na kursie - posiwiały trzydziestoletni porucznik - „facet jest tak tępy, że nawet inni kadeci to zauważyli". Niemniej cechował go swoisty upór i uczciwość, co czyniło z niego wiarygodnego świadka i strażnika, na którym można było polegać - nawet jeśli tylko dlatego, że z braku wyobraźni i inteligencji nie nadawał się do innego zajęcia.

Jeżeli wzrok nie spłatał mu figla, dopiero co był naocznym świadkiem morderstwa na ekranie. Wyglądało na to, że jego kolega Carlton Buckley został zaatakowany i zabity, kiedy obchodził galerie pod poziomem ziemi. Rockwell byłby zawiadomił policję, tyle że gdyby im opowiedział, co - jak mu się zdawało - zobaczył na monitorze, zwyczajnie by go wyśmiali, a może nawet aresztowali za to, że zawraca im głowę. W tej sytuacji postąpił najlepiej, jak mógł, czyli zadzwonił do profesora Bertrama Cromwella, jednego z dyrektorów muzeum.

Miał numer profesora zapisany w swoim telefonie komórkowym i chociaż czuł się trochę nieswojo, że dzwoni do niego o tak nieludzkiej porze, skoczył na głęboką wodę i mimo wszystko to zrobił. Cromwell był jednym z tych niebywale kulturalnych dżentelmenów, którzy nigdy nie wprawiliby go w zakłopotanie z powodu telefonu, choćby sprawa, z jaką dzwoni, była zgoła trywialna.

Czekając, aż Cromwell odbierze, z bijącym sercem i komórką przy uchu opuścił pokój ochrony i zszedł na niższy poziom, żeby na własne oczy się przekonać, czy w sali z ekspozycją sztuki egipskiej naprawdę wydarzyło się to, co mu się zdawało.

Dotarł na sam dół schodów i właśnie skręcił w prawo w długi korytarz, gdy Cromwell odebrał wreszcie telefon. Miał głos człowieka wyrwanego z głębokiego snu, ale trudno było się dziwić.

- Halo? Mówi Bertram Cromwell. Z kim mam przyjemność?

- Hej, Bernardzie, tu Joel Rockwell z muzeum.

- Witaj, Joelu. Nawiasem mówiąc, mam na imię Bertram, nie Bernard.

- Jak zwał, tak zwał. Słuchaj, coś mi się zdaje, że mamy tu w muzeum intruza, ale nie jestem do końca pewien, no to pomyślałem, że najpierw zadzwonię do ciebie, zanim, no wiesz, zawiadomię policję i w ogóle.

Cromwell jakby się trochę przebudził.

- Naprawdę? Co się dzieje?

- No... pewnie pomyślisz, że ześwirowałem, ale coś mi się widzi, że ktoś się włamał do wystawy mumii egipskich i dopiero co stamtąd wyszedł.

- Mógłbyś powtórzyć?

- Wystawa mumii. Zdaje mi się, że ktoś właśnie wylazł z tego sakramenckiego grobowca.

- Co takiego?! To niemożliwe! O czym ty gadasz, na litość boską?

- Ano, wiem, że to się wydaje pokopane. Dlatego najsampierw zadzwoniłem do ciebie. Widzisz, po mojemu ten, co tu był, zaatakował tego drugiego strażnika.

- A kto ma dzisiaj dyżur razem z tobą?

- Carter Bradley.

- Masz na myśli Carltona Buckleya?

- No, jak zwał, tak zwał. Tylko nie jestem pewny, czy on, tego no, czy się nie zgrywa. Ale jeżeli to nie żart, to ma poważne kłopoty. Tak na oko naprawdę poważne.

- Dlaczego? Co się stało? - Profesor, całkiem już rozbudzony, przerwał na chwilkę, żeby zebrać myśli, po czym zapytał spokojnie: - Co konkretnie widziałeś, Joel? Fakty, chłopcze... muszę znać fakty. Wybacz, że ci to powiem, ale to, co mówisz, jest cokolwiek bez sensu, a ja jestem nieco zmęczony.

Rozmawiając z Cromwellem, Joel nadal szedł szerokim, kiepsko oświetlonym korytarzem, aż wreszcie - szybciej, niż miałby ochotę - dotarł do końca. Odetchnął głęboko, po czym skręcił w prawo, do olbrzymiej otwartej galerii zwanej Salą Lincolna. I wtedy to usłyszał muzykę! Ktoś delikatnie grał na fortepianie jakąś melodię. Łagodną i smutną melodię, przypominającą nieco temat muzyczny kończący odcinki serialu telewizyjnego Niesamowity Hulk, którym Rockwell zachwycał się pod koniec lat siedemdziesiątych. Wiedział, że gdzieś tu na dole jest fortepian, ale kto na nim grał, do kurwy nędzy? No i w dodatku grał do dupy, a poza tym...

- Niech pan poczeka, profesorze Crumpler. Nie da pan wiary, ale słyszę, jak ktoś gra na fortepianie. Na chwilę schowam komórkę do kieszeni. Niech pan się nie rozłącza, zaraz panu powiem, co widzę.

Wsunął mały telefon do górnej kieszeni szarej koszuli i z pętli u pasa wyciągnął pałkę policyjną. Potem wszedł do olbrzymiej sali, żeby dokładniej zbadać sprawę. Fortepian stał upchany za ścianą o barwie piasku, biegnącą po jego lewej ręce aż do połowy długości korytarza i w całości obwieszoną portretami słynnych muzyków. Nie zwracając przez chwilę uwagi na melodię, Joel skupił się na egipskiej wystawie po prawej - imponującym stałym eksponacie zatytułowanym „Grobowiec mumii". Była zdemolowana. Podłogę zalegały odłamki szkła ze stłuczonej osłony wokół ekspozycji. A ze szkłem zmieszana była krew. Mnóstwo krwi.

W szczególności rzucało się w oczy, że stojący w środku wystawy złoty sarkofag był otwarty. Wieko leżało na podłodze, a zmumifikowane szczątki ostatniego lokatora zniknęły. Joel wiedział, że jest to ulubiony eksponat profesora Cromwella, którego wielce by zdenerwowało, gdyby ktoś ukradł jego cenną własność lub choćby przy niej majstrował. To była największa atrakcja muzeum, najrzadszy i najcenniejszy obiekt w całej ogromnej kolekcji. A teraz jej najwspanialsza część przepadła.

Rockwell cofnął się pamięcią do tego, co, jak mu się zdawało, zobaczył na monitorze w pokoju ochrony, i z konsternacją pokręcił głową. Od tamtej pory minęło zaledwie kilka minut, a już zaczynał myśleć, że atak na Buckleya był jedynie wytworem jego wyobraźni. To musiał być jakiś żart, co nie? Wprawdzie w stanowczo nieodpowiednim czasie, zważywszy na niedawne zabójstwa w Santa Mondega i okolicy - żart z gruntu niesmaczny, jeśli chcecie znać jego zdanie - ale mimo to żart. A o co tu chodzi z tym pieprzonym fortepianem? Kimkolwiek jesteś, naucz się prowadzić melodię! - pomyślał z zaskakującą nawet jak na niego niekonsekwencją.

Żeby się dostać do fortepianu - który, jeśli wierzyć pogłoskom, należał niegdyś do słynnego kompozytora - musiał przecisnąć się jakoś między masą szkła i krwi oraz kolosalnym posągiem Achillesa, starożytnego greckiego bohatera, do małej wnęki po drugiej stronie długiej ściany o barwie piasku. Jeśli dobrze pamiętał, przy klawiaturze siedział naturalnej wielkości drewniany manekin, ufryzowany i ubrany tak jak kompozytor, do którego należał kiedyś fortepian. Co to za jeden? - zastanawiał się. Beethoven? Mozart? Manilow? Nie było to na tyle istotne, żeby zawracać sobie tym głowę, zresztą i tak wkrótce się dowie. Gdy minął posąg wielkiego, ponurego greckiego wojownika i okrążył koniec piaskowej w kolorze ściany, zobaczył, że manekin leży na wznak na podłodze, w pewnej odległości od fortepianu, jak gdyby cisnął go tam ktoś dysponujący niezwykłą siłą. Kukła odziana była w fioletowy kaftan narzucony na białą koszulę, a stroju dopełniały ciemne rozkloszowane spodnie typu „dzwony" i błyszczące czarne buty. Do lewej górnej kieszeni kaftana przyczepiony był identyfikator z napisem „Beethoven", lecz przestępując nad drewnianą postacią, Rockwell nie zwrócił na niego uwagi, a zatem nadal nie był ani na jotę mądrzejszy w kwestii, którego kompozytora miał udawać manekin.

Najwyraźniej to nie manekin grał na fortepianie, tylko co innego. Rockwell zbliżył się nieco do stojącego w rogu instrumentu, by zobaczyć, cóż to za muzyk tak koszmarnie pitoli. A kiedy po kilku krokach znalazł się dostatecznie blisko, ujrzał postać siedzącą na niskim stołku przy fortepianie i bębniącą w klawiaturę z werwą, acz bez talentu. Na ten widok po plecach przeszły mu zimne ciarki.

Postać miała na sobie długą szatę z kapturem z intensywnie szkarłatnego sukna. Kaptur nasunięty był na głowę właściciela, przez co strój wyglądał jak takie coś, co bokserzy wkładają przed wejściem na ring. Spowity w pelerynę osobnik z zakapturzoną twarzą namiętnie kolebał się z boku na bok i kiwał głową niczym Stevie Wonder, niemiłosiernie fałszując ten kawałek. Buckleya, kolegi Rockwella, nie było nigdzie widać, niepokoił jednak fakt, że smuga krwawych plam na podłodze prowadziła do zakapturzonej postaci przy fortepianie.

Zachowując dystans, Rockwell postanowił zawołać tajemniczego pianistę, licząc, że uda mu się dojrzeć jego twarz. Jeżeli nie spodoba mu się to, co zobaczy, to ma przecież co najmniej dwadzieścia metrów wyprzedzenia na starcie, gdyby musiał wybrać wyjście „spierdalaj co sił w nogach".

- Hej, ty tam! - krzyknął. - Nie wiesz, że już zamknięte? Nie wolno ci tu przebywać! Czas się zbierać, kolego.

Osobnik przestał grać i tylko niemal niedostrzegalnie przebierał kościstymi palcami nad białymi i czarnymi klawiszami. Nagle się odezwał.

- Ty zanuć, a ja podejmę temat! - zazgrzytał spod szkarłatnego kaptura metaliczny, jakby zardzewiały głos. Potem rozległ się donośny rechot, ręce opadły i postać znów wróciła do przerwanej melodii.

- Że co? Hej, a gdzie jest Carterton? - zawołał Rockwell, zbliżając się o krok; dłoń, w której kurczowo ściskał pałkę policyjną, ociekała potem.

Postać znów przerwała grę, odwróciła głowę i spojrzała wprost na niego. A że Rockwell zbliżał się do niej niezbyt żwawym krokiem, bez problemu mógł stanąć jak wryty. Nastąpiła krępująca chwila, w czasie której na serio rozważał, czy nie zlać się w portki.

Postać miała pod kapturem jedynie pół twarzy. Większość z tego, co widział przerażony strażnik w cieniu rzucanym przez nakrycie głowy, wyglądało na żółtą czaszkę. Z policzków, szczęki i brody zwisały obrzydliwe strzępy ciała, dojrzał też niesamowicie wyglądające zielone oko, ale drugi oczodół był pusty, a twarzy najwyraźniej brakowało ust i nosa. Rockwell, zdjęty odrazą, uciekł wzrokiem i w rezultacie przekonał się, że stukające w klawiaturę kościste palce są właśnie takie - tylko z samych kości. Palce bez kawałka pieprzonej skóry. Chryste Panie!

Zanim zdążył się odwrócić i dać nogę, otulona szatą postać wstała ze stołka. Mierzyła grubo ponad metr osiemdziesiąt, zdawało się, że dominuje nad tą olbrzymią galerią, i wyciągała w jego kierunku kościste paluchy. Nagle zrobiła coś dziwnego. Pomachała jedną ręką w powietrzu, jak gdyby pociągała za sznurki niewidzialnej marionetki. A pozbawionej wyrazu twarzy jakimś cudem przez cały czas udawało się sprawiać wrażenie, jakby uśmiechała się do niego znacząco.

Joel Rockwell, mimo że znajdował się ze dwadzieścia metrów dalej, odniósł wrażenie, że te kościste ręce coś za szybko się do niego zbliżają. Odwrócił się na pięcie, zamierzając spierdalać stamtąd co sił w nogach - kurde, przecież coś do tego stopnia nieżywego nie może być sprinterem - i wtedy przeżył drugi potężny wstrząs w ciągu ostatnich kilku chwil.

Manekin Ludwiga van Beethovena powstał, ożywiony jakimś cudem przez machającą rękę tego... tego czegoś przy fortepianie. Nagle znalazł się tuż przed Rockwellem, wlepiając w niego puste spojrzenie szklanych oczu spod wielkiej grzywy włosów i wyciągając zakończone drewnianymi dłońmi ręce, by złapać go za gardło. Osłupiały strażnik zamachnął się na niego pałką, ale jedynym efektem był głośny stuk, gdy drewniana głowa kukły przyjęła cios bez szwanku, choć odłamał jej się kawałek ucha. Joel wypuścił bezużyteczną broń z piekących palców, wyciągnął z górnej kieszeni telefon komórkowy i przyłożył go do ucha, mimo że manekin chwycił go za szyję. Padając na podłogę, przygnieciony drewnianym napastnikiem, który kurczowo ściskał go za gardło i pozbawiał tchu, zdołał jeszcze wrzasnąć do telefonu o pomoc, z mizerną nadzieją, że Cromwell go usłyszy i jakimś cudem przybędzie na odsiecz albo przynajmniej przyśle ekipę ratunkową.

- Bernard, na miłość boską! Musisz mi pomóc! - wycharczał. - Zaatakował mnie pieprzony Barry Manilow!

Rockwellowi nie dane było się dowiedzieć, czy profesor mu odpowiedział, a nawet czy go usłyszał. Upuścił telefon komórkowy i choć szybko opadał z sił, nie przestawał zmagać się z napastnikiem, próbując mu uciec. Na próżno. Manekin był zbyt silny, a poza tym całkowicie odporny na jego coraz słabsze próby stawiania oporu. Po prostu przygniatał go do podłogi, zaciskając mu ręce na gardle.

Rockwell szamotał się rozpaczliwie, gdy wreszcie zamajaczyła nad nim jakaś postać i stwierdził, że patrzy w odrażającą twarz mumii. Nie do końca nieżywy Egipcjanin potrzebował się nażreć jeszcze więcej ludzkiego mięsa, żeby uzupełnić swe rozkładające się ciało, a Rockwell wręcz wybornie nadawał się do tego celu.

W ciągu następnych dziesięciu minut przerażony strażnik został rozszarpany na strzępy i pożarty przez tę barbarzyńską istotę. Joel Rockwell przez kilka jakże długich minut umierał w niewyobrażalnych cierpieniach. Po raptem trzech dniach poszedł w ślady ojca i przeniósł się na tamten świat.

Posiliwszy się ciałem dwóch martwych strażników, mumia - nieśmiertelne, uprzednio zabalsamowane szczątki faraona znanego niegdyś jako Ramzes Gaius - poczuła się niemal gotowa na powrót do świata żywych. Faraon zamierzał dążyć do - a właściwie domagać się - dwóch rzeczy. Zemsty na potomkach tych, którzy uwięzili go na tak długo, oraz zwrotu najcenniejszego przedmiotu, jaki posiadał, będąc władcą Egiptu: Oka Księżyca.

Rozdział drugi

31 października - osiemnaście lat wcześniej

Dla uczniów liceum Santa Mondega doroczny bal przebierańców z okazji Halloween był najważniejszym wydarzeniem w kalendarzu imprez towarzyskich. Piętnastoletnia Beth Lansbury cierpliwie czekała na ten wieczór od początku semestru. To była jej wielka szansa - i jak sądziła, zapewne jedyna - żeby wpaść w oko pewnemu chłopakowi z wyższej klasy. Nie wiedziała, jak on się nazywa, ale za bardzo się wstydziła, żeby zapytać o to innych, bo mogliby się zorientować, że się w nim podkochuje, i wziąć ją na języki. Z pewnością by się z niej nabijali.

Beth nie miała w szkole przyjaciółek. Była tam jeszcze względnie nowa, a jej wyjątkowa uroda tylko pogarszała sytuację, jako jedna z głównych cech, które pozostałe dziewczęta miały jej za złe. Na domiar złego nie lubiła jej Ulrika Price. Zapowiedziała ona wszystkim dziewczynom, że do Beth nie wolno się odzywać, chyba że ma się jej do powiedzenia coś kąśliwego.

Jak nakazywała moda w tamtych stronach, bal miał się odbyć w szkolnej sali gimnastycznej. Beth od rana pomagała pannie Hinds, nauczycielce angielskiego, dekorować salę. Kiedy skończyły, efekt nie był wprawdzie olśniewający, ale teraz, wieczorem, przy migoczących światłach i dźwiękach muzyki panowała zgoła inna atmosfera. Beth z radością przekonała się, że pomimo spazmatycznie mrugających dyskotekowych stroboskopów w pomieszczeniu panują ciemności - znakomita zasłona dla nielubianych oraz samotników takich jak ona.

Beth przeżywała katusze także z innego powodu. Macocha, która nadmiernie wtrącała się do wszystkiego, uparła się, że sama wybierze jej kostium i, jakżeby inaczej, padło na ubiór koszmarnie niestosowny do okazji. Tak więc wszyscy inni przebrali się w stroje pasujące do Halloween (a więc za duchy, zombi, wiedźmy, wampiry i szkielety, choć trafił się nawet jeden nieprzekonujący nietoperz i co najmniej czterech Freddych Kruegerów), natomiast Beth ubrana była kropka w kropkę jak Dorotka z Czarnoksiężnika z Oz, miała nawet te obciachowe czerwone buciki. Przekonywała samą siebie, że mimo wszystko i tak będzie się dobrze bawić, a jednak wciąż była zła, że macocha wybrała jej tak niestosowny i głupi kostium.

Powiedzieć, że Olivia Jane Lansbury była skrajnie despotyczna, to z grubsza tak, jak oświadczyć, że Hitler czasami bywał niegrzeczny. Co gorsza, najwyraźniej zawzięła się, żeby uniemożliwić pasierbicy jakiekolwiek kontakty z chłopcami. Może brało się to z goryczy, jaka zżerała ją w związku z tym, że owdowiała wkrótce po poślubieniu ojca Beth, której przez większą część życia zastępowała rodziców, ponieważ prawdziwa matka dziewczyny umarła przy porodzie. Okres dorastania był dla Beth naprawdę niełatwy. A dzisiejszy wieczór też nie będzie usłany różami, zreflektowała się.

Tak więc przyszła na ową halloweenową imprezę wystrojona jak Niedojda Zapomniana Przez Czas, bez jednej przyjaznej duszy na świecie - główna kandydatka na obiekt zjadliwych uwag ze strony Ulriki Price i jej wianuszka kumpelek. Ulrika i jej trzy najbliższe adoratorki przyszły na bal przebrane za koty. Tamte nosiły kostiumy czarnych panter, Ulrika zaś zrobiła się na tygrysa bengalskiego, włącznie z ostrymi pazurami przyczepionymi do koniuszków palców.

Koty zauważyły Beth, kiedy siedziała na plastikowym krześle na skraju parkietu wraz z kilkoma innymi nielubianymi dziewczętami i razem z nimi z całego serca modliła się w duchu, żeby jakiś chłopak poprosił ją do tańca. Fakt, że obiekt ich pogardy przyszedł przebrany za Dorotkę, nie wymagał zjadliwych komentarzy - Ulrika i jej przyjaciółki wskazały tylko Beth palcami i wybuchnęły donośnym, ostentacyjnym śmiechem. Skierowało to na nieszczęsną dziewczynę spojrzenia pozostałych, którzy do tej pory nie zwracali na nią uwagi, ale teraz też zaczęli się z niej podśmiewywać i chichotać. Skoro Ulrika i jej psiapsióły się śmiały, to wszyscy inni chcieli pokazać, że doceniają żart. W liceum w Santa Mondega akceptacja towarzyska była w cenie, gdyby więc Ulrika Price, jasnowłosa pomponiara, zobaczyła, że nie śmiejesz się razem z nią, to równie dobrze od razu mogłeś się pakować i wracać do domu. Jedyną szczyptę pocieszenia Beth czerpała z faktu, że macocha nie zmusiła jej do ufarbowania włosów na kolor imbiru, by wyglądała jeszcze bardziej autentycznie. Dzięki temu mogła przynajmniej zachować swoją piękną i długą brązową grzywę.

Jak się okazało, niewielka to była pociecha, bo jej upokorzenie sięgnęło zenitu krótko po jedenastej, gdy jedna z czarnych panter namówiła faceta sterującego oświetleniem, żeby wycelował reflektor w Beth. A kiedy ostry promień światła wydobył z mroku żałosną postać, didżej (jeszcze jeden z przyjaciół Ulriki) ogłosił, że, ep!, nasza Dorotka „Mamusiu, muszę siusiu", ta w świetle reflektora, zdobywa nagrodę za najbardziej obciachowy kostium. Koszmarnie nagłośniony przez wzmacniacze komunikat wywołał kolejne salwy śmiechu ze strony osaczającego ją tłumu nastolatków, nawalonych gorzałą i dragami.

Beth zachowywała pełne godności milczenie, modląc się, żeby reflektor wreszcie się od niej odczepił, i usiłując powstrzymać ocean napływających łez. Jednak reflektor ani drgnął. Ulrika, która nie chciała stracić okazji do pokazania się na zdjęciu, podeszła do niej niespiesznie i poklepała ją po głowie.

- Wiesz co, skarbie? - rzuciła z wrednym uśmieszkiem. - Gdyby zorganizowali konkurs na największą ofiarę losu na świecie, miałabyś jak w banku drugie miejsce.

Tego już było za dużo. Beth zalała się łzami, z gardła wyrwał jej się potężny, tłumiony szloch. Nie pozostawało jej nic innego, jak wstać i uciec z sali. Wybiegając na zewnątrz, słyszała ścigający ją śmiech wszystkich obecnych. Nawet pozostałe nielubiane dziewczyny zaczęły się śmiać - gdyby tego nie zrobiły, zapewne jedna z nich zostałaby kolejną ofiarą. A nikt nie chciał, żeby wrzucono go do tej samej kategorii ofiar losu, do której trafiła dziewczyna przebrana za Dorotkę z Czarnoksiężnika z Oz.

Wybiegając przez podwójne drzwi na końcu sali na korytarz, Beth czuła, że upadła tak nisko, jak jeszcze nigdy dotąd. Upraszała macochę, żeby nie robiła wsi i nie wybierała jej takiego kostiumu. Ale te prośby trafiały w próżnię, czego się zresztą spodziewała. Ta suka aż rechotała z radości, kiedy Beth błagała ją, żeby zgodziła się na zmianę przebrania. Wszystko to razem wzięte - publiczne upokorzenie, łzy i ucieczka z sali - były wyłączną winą macochy. Beth zdawała sobie sprawę, że jeśli po powrocie do domu opowie jej o swoim poniżeniu, ta jędza uśmiechnie się tylko z rozkoszy i zacznie się chełpić, jak to ostrzegała pasierbicę, by nie popełniała błędu i nie liczyła na to, że ktokolwiek ją zaakceptuje. Od śmierci ojca dziewczyny macocha czerpała przyjemność z powtarzania jej, że jest nic niewarta. A teraz Beth poczuła to na własnej skórze. Prawdę mówiąc, nareszcie zaczęła rozumieć, dlaczego niektórzy odbierają sobie życie. Czasami jest im po prostu za ciężko.

Zmierzając chwiejnie korytarzem do frontowego wyjścia z sali gimnastycznej i marząc, by jak najszybciej opuścić to miejsce, znaleźć się dostatecznie daleko i uwolnić od echa salw śmiechu, usłyszała, że ktoś woła ją za plecami. Był to głos, który przez cały wieczór pragnęła usłyszeć. Głos tego chłopca z wyższej klasy. Dotychczas słyszała go tylko raz, kiedy zapytał ją, czy wszystko w porządku, po tym, jak jedna z kumpeli Ulriki podstawiła jej nogę. Pomógł jej wtedy wstać, spytał, czy nic jej się nie stało, a ponieważ nie odpowiedziała - bo zwyczajnie zaniemówiła - uśmiechnął się i poszedł sobie. Od tej pory nieustannie żałowała, że nie podziękowała mu wówczas, i poprzysięgła sobie, że znajdzie jakiś sposób, by porozmawiać z nim i okazać mu wdzięczność za pomoc. I akurat teraz usłyszała:

- Twoja matka też, co?

Obejrzała się i zobaczyła go w połowie korytarza. Cudacznie przebrany za stracha na wróble, miał spiczasty brązowy kapelusz na głowie, twarz pokrytą brązowym makijażem udającym błoto i pomarańczową marchewkę z kartonu, przymocowaną do nosa sznurkiem zawiązanym z tyłu głowy. Ubranie stanowiły w zasadzie brązowe szmaty, chociaż miał ładne, odjazdowe brązowe buty po kostki.

- C-co? - Beth nie potrafiła wydukać sensowniejszej odpowiedzi, ocierając łzy, żeby nie robić z siebie widowiska.

- Moja matka też ma hopla na punkcie Czarnoksiężnika z Oz - wyjaśnił i pomachał ręką w górę i w dół, wskazując swój kostium. W końcu Beth zdobyła się na wymuszony uśmiech, co jeszcze przed chwilą wydawało jej się niemożliwe. Z żalem spojrzała na niebieską sukienkę z kraciastej bawełny na ramiączkach i białą bluzkę z krótkim rękawem. - Domyślam się, że nie wybrałaś tego przebrania sama?

Beth poczuła nagle, że znowu zaniemówiła. To właśnie była ta chwila, z którą wiązała swoje plany. Czekała na nią przez cały wieczór, a przy okazji została gorzko upokorzona. Teraz jednak, gdy już ten moment nastąpił, nic nie przebiegało zgodnie z planem. Nie zam...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin