49 idzie pod mlotek, Thomas Pynchon.txt

(298 KB) Pobierz
Thomas Pynchon

49 idzie pod młotek

(The Crying of Lot 49)
Tłumaczył Piotr Siemion
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Pewnego letniego popołudnia, gdy pani Edypa Maas wróciła z Balu Pań Domu, 
którego 
gospodyni dodała do fondue chyba nieco zbyt dużo kirszu, dowiedziała się, że 
została 
wyznaczona, ona właśnie, na wykonawcę – a ściślej wykonawczynię – testamentu 
niejakiego 
Pierce’a Inverarity’ego, kalifornijskiego króla nieruchomości, który niegdyś w 
wolnych chwilach 
przepuścił dwa miliony dolarów, lecz którego aktywa były wciąż wystarczająco 
pokaźne 
i zagmatwane, by sortowanie masy spadkowej nie ograniczało się do czynności 
honorowej. 
Edypa przystanęła na środku salonu, gdzie gapiło się na nią martwe zielone oko 
telewizora, 
wymówiła imię Boże i ze wszystkich sił spróbowała poczuć się pijana. Nic z tego. 
Przywołała 
w myślach pokój hotelowy w Mazatlan, którego drzwi zatrzasnęły się przed chwilą 
– jak gdyby 
na zawsze – wyrywając ze snu dwie setki ptaków w hotelowym westybulu; potem 
wschód słońca 
nad skarpą obok biblioteki Uniwersytetu Cornella, wschód, którego nikt nigdy nie 
oglądał, jako 
że skarpa jest zwrócona ku zachodowi; ostrą i posępną melodię z czwartej części 
Koncertu na 
orkiestrę Bartoka; bielone wapnem popiersie Jaya Goulda, które stało nad łóżkiem 
Pierce’a 
w wykuszu tak wąskim, iż Edypy nie opuszczała nigdy trwożna obawa, że się na 
nich zwali. 
Może właśnie tak umarł, zastanawiała się, pośród snów, zmiażdżony przez jedyną 
ikonę w całym 
domu? Roześmiała się, głośno i bezradnie: – Jesteś chora, Edypo – powiedziała do 
siebie albo 
może do ścian pokoju, który dobrze o tym wiedział.
List, podpisany przez jakiegoś Metzgera, przyszedł z zespołu adwokackiego 
Warpe’a, 
Wistfulla, Kubitschka i McMingusa w Los Angeles. Pierce, jak się dowiedziała 
Edypa, umarł 
jeszcze wiosną, ale dopiero teraz odnaleziono testament. Metzger miał być drugim 
współwykonawcą, a także specjalnym doradcą w wypadku ewentualnych sporów 
prawnych. 
Edypa została wyznaczona na wykonawczynię również w datowanym równo przed rokiem 
kodycylu. Spróbowała przypomnieć sobie, czy zdarzyło się jej w tamtym okresie 
coś 
szczególnego. Przez całe popołudnie, jadąc do centrum Kinneret-Among-The-Pines, 
żeby kupić 
ricottę i posłuchać muzyki sączącej się ze sklepowych głośników (dziś, kiedy 
przestąpiła zakryte 
sznurami paciorków wejście, leciał właśnie czwarty takt Koncertu na okarynę 
Vivaldiego 
w wykonaniu Indiana Settecento Ensemble z Fort Wayne, solista Boyd Beaver), 
potem zbierając 
w słońcu majeranek i bazylię z własnego herbarium, przeglądając recenzje książek 
w najnowszym numerze „Scientific American”, przekładając ciasto na lasagnę, 
przyprawiając 
chleb czosnkiem, rwąc liście sałaty, wreszcie, już po włączeniu piekarnika, 
mieszając whisky 
z cytryną w oczekiwaniu na powrót z pracy męża, Wendella – „Mucho” – Maasa, 
Edypa wciąż 
zastanawiała się, tasowała grubą talię dni, które – pierwsza by to przyznała – 
wyglądały niemalże 
tak samo, wszystkie wskazywały niejako ten sam kierunek, niczym talia 
sztukmistrza, gdzie 
wprawne oko rozpozna natychmiast każdą nie pasującą kartę. Dopiero w połowie 
dziennika 
telewizyjnego zdołała sobie przypomnieć, że właśnie w zeszłym roku, mniej więcej 
o trzeciej nad 
ranem, zadzwonił telefon, zamiejscowy. Skąd dzwoniono, nie miała dowiedzieć się 
już nigdy 
(chyba że ktoś odnajdzie również dziennik zmarłego). Głos w słuchawce miał 
najpierw ciężki 
słowiański akcent i brzmiał niczym głos drugiego sekretarza Ambasady 
Transylwańskiej, który 
poszukuje zbiegłego nietoperza, ale zaraz zmienił się w parodię gwary 
murzyńskiej, 
w agresywny meksykański dialekt Pachuco, pełen przekleństw typu chinga i 
maricon, w skrzek 
oficera gestapo indagującego, czy Edypa ma krewnych w Niemczech, i wreszcie w 
jego własny 
głos, podobny do głosu Lamonta Cranstona, ten, który pamięta ze wspólnej podróży 
do Mazatlan.
– Pierce, proszę cię – zdołała wtrącić. – Myślałam, że między nami...
– Ależ Margot – rzekł z całą powagą. – Wracam prosto od komisarza Westona. 
Okazuje się, 
że tamten staruszek w lunaparku został trafiony z tej samej dmuchawki, z której 
zamordowano 
profesora Quackenbusha... – Czy coś takiego.
– Na miłość Boską – wykrztusiła. Mucho obrócił się na drugi bok i patrzył na 
nią.
– Czemu nie odłożysz słuchawki? – zaproponował rozsądnie.
– Słyszałem to – odezwał się Pierce. – Chyba już czas, by Mucho przeżył małe 
spotkanie 
z Cieniem.
Zapadła cisza, głęboka i ostateczna. Taki był ostatni z jego głosów. Lamont 
Cranston. Linia 
telefoniczna mogła być dowolnie długa, prowadzić w dowolną stronę. W ciągu 
miesięcy, jakie 
upłynęły, niepewność Edypy, co sądzić o telefonie, udzieliła się także 
wszystkiemu, co rozmowa 
przywróciła do życia: wspomnieniom twarzy Pierce’a, jego ciała, wszystkiemu, co 
jej dał, 
wszystkiemu, co mówił, a czego od czasu do czasu udawała, że nie słyszy. Fala 
zabrała go, 
uniosła aż po krawędź zapomnienia. Cień czekał rok, zanim przyszedł powtórnie. 
Teraz jednak 
Edypa miała w ręku list Metzgera. Czy Pierce dzwonił przed rokiem, żeby 
powiedzieć jej 
o kodycylu? Czy może podjął decyzję później, w odpowiedzi na jej złość albo na 
obojętność 
Mucha? Poczuła się nagle obnażona, oszukana, wydrwiona. Nigdy w życiu nie była 
wykonawczynią testamentu, nie wiedziała, jak zacząć, ani nawet, jak powiedzieć 
adwokatom 
z Los Angeles, że nie wie, od czego zacząć.
– Mucho, kochanie – zapłakała bezradnie.
Mucho nareszcie w domu, wpadł przez rozsuwane drzwi.
– Dziś znów poniosłem klęskę – zaczął.
– Muszę ci opowiedzieć... – zaczęła także Edypa. Ustąpiła jednak Muchowi.
Jej mąż był prezenterem radiowym, pracował w głębi półwyspu i regularnie 
cierpiał na 
wyrzuty sumienia z racji swego zawodu.
– Nie wierzę w tę robotę, Ed. Próbuję, ale nie mogę, naprawdę nie mogę – 
wyznawał 
z wysiłkiem, głosem z otchłani może zbyt głębokich, by Edypa potrafiła tam 
sięgnąć, co za 
każdym razem wywoływało u niej panikę. Może właśnie widok Edypy na granicy 
załamania 
sprawiał, że Mucho sam się wreszcie uspokajał.
– Jesteś zbyt wrażliwy.
Pewnie, było jeszcze wiele innych rzeczy, które mogła mu powiedzieć, ale na tyle 
potrafiła 
się zdobyć. Zresztą była to prawda. Przez parę lat Mucho sprzedawał używane 
samochody 
i wystarczająco wyraźnie zdawał sobie sprawę, co niesie ze sobą ten zawód, by 
godziny pracy 
stały się dla niego prawdziwą torturą. Co rano golił się trzy razy z włosem i 
pod włos, żeby 
usunąć bodaj najlżejszy cień wąsów i trwał przy tym, choć niezmiennie zacinał 
się nowymi 
żyletkami; kupował wyłącznie garnitury o swobodnej linii i niósł je zaraz do 
krawca, żeby 
jeszcze bardziej zwęzić i tak nienormalnie wąskie klapy, a do układania włosów 
używał 
wyłącznie wody, zaczesując je w tył jak Jack Lemmon. Na widok trocin czy choćby 
strużyn 
z ołówka dostawał drgawek, gdyż ludzi z jego branży nieraz pomawiano o 
stosowanie ich do 
wyciszania grzechoczących przekładni; mimo przestrzegania diety wciąż nie 
potrafił słodzić 
kawy miodem jak Edypa, gdyż miód i wszystko co lepkie kojarzyło mu się z tym, co 
miesza się 
zwykle z olejem silnikowym, by wsączyć oszustwo w szpary pomiędzy tłokiem a 
ścianką 
cylindra. Pewnego razu opuścił przyjęcie, bo ktoś, jak mu się wydawało, 
złośliwie użył 
wyrażenia „lukrować po wierzchu”. Tym kimś był węgierski uchodźca, z zawodu 
cukiernik, 
rozprawiający o swym fachu, lecz Mucho taki właśnie był: mimoza.
Ale przynajmniej wierzył wówczas w samochody. Może przesadnie – lecz jakże 
inaczej, 
skoro przez siedem dni w tygodniu oglądał defiladę ludzi uboższych od siebie, 
Murzynów, 
Meksykanów, frajerów przywożących na sprzedaż najstraszniejsze przedmioty: 
napędzane 
silnikiem metalowe egzemplarze siebie samych i własnych rodzin, wizerunki tego, 
czym musiało 
być ich życie, obnażone przed wzrokiem Mucha i innych obcych ludzi, 
spoglądających na 
zwichrowaną ramę, pordzewiały spód, błotnik zamalowany farbą jaśniejszą od 
karoserii na tyle, 
by obniżyć wartość wozu, nie mówiąc o nastroju Mucha, wnętrze przesiąknięte 
zapachem dzieci, 
taniej gorzały, smrodem po dwóch, czasem trzech pokoleniach palaczy albo po 
prostu kurzem – 
kiedy zaś czyszczono samochody przed sprzedażą, trzeba było oglądać wszystko, co 
pozostało 
z życia poprzednich właścicieli i nie sposób było zgadnąć, jak wiele odrzucili 
sami (zdaniem 
Mucha, posiadali tak mało, że starali się zatrzymać wszystko, co mogli), a co po 
prostu (może 
przeżywając to jako tragedię) zgubili: wycięte kupony obiecujące pięcio– i 
dziesięciocentowe 
rabaty, premiowane etykietki, różowe ulotki zachwalające nadzwyczajne okazje 
kupna, pety, 
wyszczerbione grzebienie, ogłoszenia o pracy, numery sklepów i urzędów wydarte z 
książki 
telefonicznej, strzępy muzealnych już ubrań czy bielizny służące do ścierania 
pary oddechu 
z wewnętrznej strony szyby, by łatwiej można było zobaczyć cokolwiek: film w 
przydrożnym 
kinie, pożądaną kobietę lub samochód, albo gliniarza, który zatrzymuje człowieka 
dla wprawy; 
wszystkie te strzępki i kawałki pokryte równo, niczym sałata rozpaczy, szarym 
majonezem 
popiołu, skondensowanych spalin, kurzu i wydzielin ciała. Mucho nie mógł na to 
patrzeć, ale 
patrzeć musiał. Gdyby pracował na normalnym śmietnisku, mógłby pewnie dojść z 
tym 
wszystkim do ładu, zrobić karierę – młot zmieniający wozy w złom uderzał 
nieczęsto, byłby na 
tyle oddalony od Mucha, że wydawałoby się to wyższym zrządzeniem, tak jak 
wyższym 
zrządzeniem wydaje nam się każda śmierć, zanim przyjdzie właśnie do nas. Lecz 
ciągnące się 
w nieskończoność tydzień za tygodniem rytuały kupna i sprzedaży nigdy nie 
przekraczały progu 
krwi ani przemocy i były zbyt obłu...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin