485 Dni na Majdanku, Jerzy Kwiatkowski.txt

(843 KB) Pobierz
Jerzy KWIATKOWSKI
485 dni na MAJDANKU
Wydawnictwo Lubelskie
I
Projekt okładki i karty tytułowej MIROSŁAW ZDRODOWSKI-ZDROZDOWSKI
Indeks nazwisk DANIELA DEMIDOWSKA-MAREK
Redaktor ZOFIA KRUSZELNICKA
Redaktor techniczny t*\     TOMASZ BIELSKI
Zdjęcia z Archiwum Państwowego Muzeum na Majdanku
ISBN 83-222-0410-8
Copyright by Wydawnictwo Lubelskie Lublin 1966
OD REDAKCJI
Dr Jerzy Kwiatkowski — przedstawiciel środowiska inteligenckiego, człowiek o wysokiej kulturze, obdarzony bystrym zmysłem obserwacji — trafił do obozu zagłady na Majdanku 26 marca 1943 r. z transportu więźniów z Pawiaka. Przebywał w obozie 16 miesięcy — do 22 lipca 1944 r., po czym został ewakuowany do Oświęcimia, a następnie do Sachsenhausen. Podczas pobytu na Majdanku ukończył 50 lat, jego przeżycia były więc udziałem człowieka w pełni dojrzałego.
Jerzy Kwiatkowski urodził się w Wiedniu 24 czerwca 1894 r. w kresowej rodzinie chirurga i działacza społeczno-politycznego. Szkołę średnią ukończył w Czerniowcach, studia uniwersyteckie w Wiedniu, doktoryzował się na Wydziale Prawa.
W okresie I wojny światowej był oficerem kawalerii, w międzywojennym dwudziestoleciu związał się na stałe z Warszawą, gdzie początkowo był prokurentem, potem wicedyrektorem Polskiego Banku Przemysłowego i kierownikiem Oddziału Warszawskiego tegoż banku, a następnie współwłaścicielem warszawskiej fabryki obrabiarek „Pionier". Na terenie fabryki nastąpiło jego aresztowanie przez gestapo.
Pierwsze notatki z pobytu w obozie zaczął Autor spisywać jesienią 1945 r., bezpośrenio po uzyskaniu wolności, na terenie brytyjskiej strefy okupacyjnej Niemiec. Po licznych uzupełnieniach, korektach i uzyskaniu „literackiego" szlifu doczekały się one opublikowania w 1966 r. Obecne wydanie ukazuje się po śmierci Autora, który po wojnie osiadł na stałe w USA.
T
Wspomnienia obozowe Jerzego Kwiatkowskiego wnoszą do literatury pamiętnikarskiej tego typu wiele cennych elementów o cha-lakterze dokumentalnym, zawartych zwłaszcza w obserwacjach i .zapiskach odnoszących się do okresu jego pracy w Schreibstube, czyli kancelarii obozowej. Autor „miał szczęście" trafić na Majdanek w okresie, kiedy warunki bytowania więźniów stały się już nieco znośniejsze, mimo to z kart pamiętnika wyłania się niezwykle tragiczny obraz egzystencji tysięcy ludzi wegetujących z dnia na dzień, w strachu i poniżeniu, w obliczu śmierci, z której odarto wszelkie dostojeństwo.
Z lektury książki Kwiatkowskiego Czytelnik może odnieść niekiedy mylne wrażenie, że gehennę życia obozowego stwarzali sami współwięźniowie — różnego rodzaju funkcyjni, rekrutujący się zazwyczaj spośród kryminalistów. Odpowiada na to sam Autor stwierdzając, iż właśnie cała perfidia i wyrafinowanie systemu obozowego polegało na tym, że jakże często esesmani czarną robotę udręczania, szykanowania i zatruwania życia więźniom pozostawiali różnym kreaturom spośród nich samych. Zagrożenie było więc podwójne — zabijali ludzie i zabijał system.
Autor należał do tych nielicznych, którzy zdołali przeżyć...
Ił
Pamiętnik
poświęcani polskiej niewieście, która pierwsza podała mi rękę przez druty kolczaste
I
J\lles aussteigen! Tym okrzykiem zostaliśmy zaalarmowani po osiem-nastogodzinnej jeździe w wagonach towarowych. Słyszymy przekręcanie kluczy przy kłódkach zawieszonych u naszych drzwi, które gwałtownie się odsuwają. Przed wagonem chmara esesmanów, nawoływanie do pośpiechu: „los, los" — i już esesmani zaczynają bić kolbami tych więźniów, którzy nie potrafią dość sprężyście zeskoczyć z półtorametrowej wysokości na tor kolejowy. Razem ze mną wyskakują z wagonu: rektor Politechniki Warszawskiej inż. Kazimierz Drewnowski, prof. dr med. Mieczysław Michałowicz, lekarze: dr Jastrzębski i Zembrzuski, inż. Witold Sopoćko i inni, a rektor warszawskiego seminarium duchownego, ks. dr Roman Archutows-ki, dostaje tak potężne uderzenie kolbą w kark, że zatacza się pod koła wagonu. Wreszcie cała pięćdziesiątka z naszego wagonu jest już na peronie. Ustawiają nas piątkami i każdej piątce każą się brać pod ręce. W transporcie było około siedmiuset mężczyzn i czterysta kobiet.
Rozglądam się — jesteśmy na dworcu towarowym w Lublinie. A więc wysłano nas na Majdanek, a nie do Oświęcimia, jak mówili wczoraj w V Oddziale Transportowym Pawiaka w Warszawie „wtajemniczeni" esesmani. Odetchnąłem, gdyż Oświęcim po prawie trzech latach istnienia miał już wyrobioną markę — Majdanek dopiero przed miesiącem został oficjalnie przekształcony z obozu jenieckiego Waffen SS na obóz koncentracyjny, zresztą był nim już w rzeczywistości od roku.
Świta. Nastaje pochmurny, mroźny poranek 26 marca 1943 r. Nad ustawiającymi się i ruszającymi wolno naprzód kolumnami wię-

źniów krążą kraczące wrony. Sąsiad mój powiada: — Witają tak nowe ofiary! — Przechodzimy przez śpiące miasto. Gdzieniegdzie wczesny przechodzień przystaje i patrząc na nas smutnym wzrokiem, w milczeniu kiwa głową. Kroczymy powoli z naszymi tobołkami, gęsto obstawieni przez esesmanów uzbrojonych w „empi", maszynowe pistolety gotowe do strzału, i trzymających na smyczy kilkadziesiąt wilków, dogów i dobermanów. Po kilku kwadransach dochodzimy do obozu — widzimy setki drewnianych bloków rozstawionych opodal szosy prowadzącej z Lublina do Chełma. To jest Majdanek.
Ustawiają nas przed jakimś barakiem i czekamy; kobiety idą dalej. Widzimy więźniów w szarych ubraniach w niebieskie pasy, straszliwie wynędzniałych, uginających się i ledwo wlokących nogi pod ciężarem jednego siennika. Ktoś z naszej grupy uspokaja, że to prawdopodobnie rekonwalescenci po tyfusie. Ktoś inny radzi zjeść resztę zapasów żywnościowych, bo wszystko nam zabiorą, ale nikt nie daje temu wiary. Nadchodzi kilku esesmanów, stopni ich nie rozróżniam, i każą nam wejść do pustego baraku. Tam musimy szybko się rozebrać i trzymać w ręku wszelkie przedmioty wartościowe oraz odzież. Taki rozkaz. Stoimy nadzy i czekamy. Wierzeje baraku stajennego są na oścież otwarte, dostajemy gęsiej skórki. Czekamy może godzinę. Wreszcie zaczyna się czytanie listy transportowej; wyczytani przechodzą na drugą stronę baraku. Odczytanie siedmiuset nazwisk trwa długo. Wywołani rozstają się ze swoimi zapasami żywności i ubraniami, których nikt nie oznacza ani nazwiskiem, ani numerem. Zastanawiam się, jak później odnajdę moje futro na el-kach z wydrowym kołnierzem. W nowej grupie czekamy znowu. Ustawiają stolik, przy nim rejestrujemy się i otrzymujemy numery tłoczone na blasze z pociętych puszek konserwowych.
Dostaję nr 8830. Muszę oddać złote spinki do depozytu. Więzień mówiący kiepską polszczyzną ze zdziwieniem, a może i z pewną zachłannością, uwydatniającą się w głosie, pyta, czy to prawdziwe złoto, po czym zatrzymuje spinki w garści i już woła następnego — mnie rzuca przez ramię, że spinki zapisane będą do mego depozytu, pod moim numerem, ale numeru tego nawet nie notuje. Srebrny medalik, ważna dla mnie pamiątka z pierwszej wojny światowej, rzuca ów więzień na ziemię jako rzecz bezwartościową. Rejestracja, a raczej odbieranie depozytów, pochłania znów sporo czasu. Dygo-
10
czę na całym ciele. Wreszcie każą nam grupami, po sto osób, przechodzić do łaźni. Nago i boso biegniemy po zamarzniętej ziemi do sąsiedniego budynku, oddalonego o około sto metrów. W zimnej szatni siedzi kilku fryzjerów, Żydów słowackich, którzy strzygą nam włosy na głowie, wąsy, włosy pod pachami i na całym ciele. Podczas tego zabiegu wypytujemy o warunki na Majdanku. Wszyscy mówią, że jedyne wyjście z obozu prowadzi przez komin. Słucham tylko jednym uchem — bezpośrednio przed wyjazdem z Pawiaka dostałem od brata kartkę z wiadomością, że Puc (tak mnie żartobliwie przezywano w rodzinie) za trzy tygodnie wyzdrowieje, co miało oznaczać, że za trzy tygodnie wyjdę na wolność. Po ostrzyżeniu, co też trwało dość długo, wpędzają w pośpiechu i z krzykiem naszą grupę do łaźni. Pod każdym natryskiem staje dwóch — trzech ludzi. Mydło i ręczniki zostały z naszymi rzeczami. Gorąca woda rozgrzewa nas, mimo że wszystkie okna łaźni są otwarte. Dostajemy maść siarkową do natarcia głowy i pachwin przeciwko wszom. Następuje przydział ubrań. Z jednego stosu dają koszule, z drugiego kalesony, z innych skarpetki, spodnie, marynarki, półbuty na drewnianych podeszwach i czapki. Ale pożal się, Boże, jak to wygląda! Skąd wzięto te tysiące ubrań-łachmanów? Wdziewamy koszule i kalesony na mokre ciała. Koszule są przeważnie dziecięce, nie dopinają się na szyi, wszystkie bez guzików; wielu z nas zamiast kalesonów dostaje trykoty damskie lub spodenki kąpielowe. Ubrania również trzeba brać bez przymierzenia, jak popadnie. Drewniaki niedobrane „do pary", małe, nie wchodzą na stopy. Ja dostaję takie duże, że spadają mi z nóg. Spodnie mam bawełniane, koloru kakao, z łatami na obu kolanach i siedzeniu, przy tym tak ciasne, że nie mogę ich dopiąć. Fryzjer, ujrzawszy moje przyzwoite szelki, radził, bym mu je ofiarował, bo i tak w łaźni odbiorą; więc nie dopinające się spodnie muszę trzymać w garści. Sięgają mi do połowy łydek i po obu stronach mają namalowane olejną farbą czerwone lampasy. Nie mogę dopiąć koszuli na piersi, ale za to otrzymuję marynarkę zupełnie nową, tylko, niestety, letnią na jedwabnej podszewce, z jednym jedynym guzikiem. Czapka jest za mała i trzyma się na samym czubku głowy.
Na pół ubranych, z odzieżą przewieszoną przez ramię, wypędzają nas na dwór, gdzie nasza setka kończy się ubierać i usiłuje jakoś przymocować buty do nóg. Stoimy i ziębniemy na mrozie. Zauważam, że na wszystkich marynarkach, na plecach, namalowana jest
li

olejną, czerwoną farbą gruba pionowa linia, a po obu jej stronach litery K i L wielkości około 15 cm.
W południe pędzą nas pod eskortą do niedaleko położonego I pola obozu. Każą maszerować wyrównanymi piątkami. Przed bramą z drutu kolczastego prowadzącą do I pola stoi mały budynek Blockfiihrerstube, w którym mieści się warta blockfuhrerów. Wyszli teraz i zaczynają liczyć wkraczające piątki. Kto nie maszeruje równo w szeregu, nie mogąc na przykład dać sobie rady ze spadającymi drewniakami,...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin