Dick Philip K. - Oko Sybilli.rtf

(1049 KB) Pobierz
Philip K

PHILIP K. DICK

 

 

 

OKO SYBILLI

(Przełożyła Magdalena Gawlik)

 

 

SCAN-dal

 


Jak stworzyć księgę oporu, księgę prawdy w imperium fałszu lub księgę prawości w imperium wierutnych kłamstw? Jak tego dokonać, stojąc twarzą w twarz z wrogiem?

Nie w staroświeckim stylu, siedząc w łazience, ale w technologicznym państwie przyszłości? Czy wolność i suwerenność mają szansę na zaistnienie w nowych warunkach? To znaczy, czy nowe tyranie stłumią protesty? Czy też nastąpią nowe reakcje w duchu, jakiego nam nie sposób przewidzieć?

 

 

Philip K. Dick w wywiadzie udzielonym w 1974 roku

(z „Only Apparently Real")


WSTĘP

 

Konwencjonalna mądrość głosi, że istnieją pisarze pisarzy oraz pisarze czytelników. Ci drudzy to garstka szczęściarzy, ich książki - chyba za sprawą jakichś feromonów, których ci pierwsi nigdy nie są w stanie do końca spreparować w swoich laboratoriach - rok po roku goszczą na listach bestsellerów. Mogą oni, choć (na ogół) nie muszą, zadowolić wybredne gusty krytyków „literackich”, ale i tak nie narzekają na słabą sprzedaż swoich książek. Pisarze pisarzy otrzymują doskonałe recenzje, zwłaszcza ze strony zachwyconych kolegów po piórze, ale ich książki nie przyciągają czytelników, którzy na odległość, na podstawie samej recenzji, wyczują dzieło pisarza pisarzy. Styl prozatorski jest rzeczą wielce cenioną (prawdziwy pisarz czytelników wolałby uniknąć oskarżenia o coś równie elitarnego jak „styl”), postacie posiadają „głębię”, przede wszystkim zaś książka jest „poważna”.

Wielu pisarzy pisarzy aspiruje do sławy i honorariów pisarzy czytelników. Zdarza się też, że pisarz czytelników pragnie zaszczytów, których nie kupią żadne pieniądze. Henry James, pisarz pisarzy par excellence, napisał jedną ze swoich najzabawniejszych historii, „Następny raz”, właśnie o takiej parze twórców o sprzecznych ze sobą dążeniach, a jego wnioski są całkowicie zgodne z prawdą. Pisarz „literacki” stara się, jak może, by napisać hit – dzięki czemu zyskuje kolejne laury i ani za grosz więcej czytelników. Popularny pismak bez wysiłku produkuje Dzieło Sztuki: krytycy szydzą, a książka i tak sprzedaje się jak nigdy dotąd.

Philip K. Dick był za swoich czasów pisarzem pisarzy i pisarzem czytelników, a także nie należał do żadnej z tych kategorii. Stworzył odrębną kategorię - pisarza science fiction pisarzy science fiction. Potwierdzenie tego można znaleźć na okładkach licznych wydań jego książek, na których koledzy hojnie obdarowywali go superlatywami. John Brunner nazwał go „najkonsekwentniej olśniewającym pisarzem science fiction świata”. Norman Spinrad przebija to „najwybitniejszym amerykańskim pisarzem drugiej połowy dwudziestego wieku”. Ursula Le Guin chrzci go amerykańskim Borgesem, a na ukoronowanie wszystkiego Harlan Ellsion obwieszcza, że Dick to „Pirandello” science fiction, „jej Beckett i jej Pinter”. Brian Aldiss, Michael Bishop, ja – i wielu innych - głosiliśmy równie ekstrawaganckie peany, lecz wszystkie pochwały w nieznacznym tylko stopniu wpłynęły na sprzedaż ozdabianych przez nie książek w latach, kiedy owe książki powstawały. Dick zdołał przetrwać jako pełnoetatowy wolny strzelec jedynie dzięki swej nieprzeciętnej produktywności. Spójrzcie choćby na objętość „Opowiadań zebranych” i weźcie pod uwagę fakt, że większość jego czytelników nie uważało go za twórcę krótkich form, lecz znało go głównie jako twórcę powieści.

Według mnie warto podkreślić, że wszystkie pochwały spływały na Dicka ze strony innych pisarzy science fiction, a nie Literackich Autorytetów, ponieważ nie zaliczał się do kręgu pisarzy spoza gatunku. Nie chwali się go za wybitny styl bądź za głębię psychologiczną postaci. Proza Dicka rzadko kiedy bywa błyskotliwa, często wręcz wydaje się wprost nieporadna. Bohaterowie, nawet ci z najlepszych opowiadań, mają „głębię" sitcomu z lat pięćdziesiątych. (Chcąc ująć to sympatyczniej, można powiedzieć, że pisarz składał hołd amerykańskiej commedia dell'arte). Nawet opowiadania, które wryły się w pamięć jako odstępstwa od tej reguły, po głębszej analizie wydają się bliższe Bradbury'emu i van Vogtowi niż Borgesowi i Pinterowi. Dick zadowala się narracją równie prostą - nawet prostacką jak narracja komiksu. Na dowód tego nie trzeba sięgać dalej niż do pierwszego opowiadania w tym zbiorze, „Mała czarna skrzynka”, pochodzącego z 1963 roku, kiedy przypadał szczyt jego możliwości twórczych i powstały takie klasyczne powieści jak „Człowiek z Wysokiego Zamku” i „Marsjański poślizg w czasie”. Poza tym „Skrzynka” stanowi zalążek innej z jego najlepszych powieści, powstałej kilka lat później „Czy androidy śnią o elektrycznych owcach?”.

Skąd więc te pochwały? Każdemu wielbicielowi science fiction odpowiedź nasuwa się sama: Dick miał wspaniałe pomysły. Fani zniosą nieporadność stylu ze względu na prawdziwe nowatorstwo autora, tym bardziej jeśli zmorą gatunku jest nieustanne przetwarzanie starych wątków i motywów. Pomysły Dicka stworzyły odrębną kategorię na spektrum wyobraźni. Nie dla niego podbój kosmosu. U Dicka kolonizacja Układu Słonecznego jedynie przyczynia się do powstania nowych i bardziej przygnębiających przedmieść. Nie dla niego wymyślanie nowego gatunku Obcych rodem z Halloween. Był zawsze zbyt świadomy maski kryjącej twarz człowieka, by zawracać sobie głowę wyszukanym maskaradami. Czerpał swoje pomysły z otaczającego go świata, z sąsiedztwa, z gazet, sklepów i reklam telewizyjnych. Zebrane w całość, jego powieści i opowiadania tworzą jeden z najtrafniejszych i najbardziej przejrzystych obrazów kultury amerykańskiej ery Populuksu i Wietnamu we współczesnej literaturze - nie z powodu bystrego rejestrowania absurdu tamtych czasów, lecz ze względu na odkrycie metafor obnażających znaczenie naszego trybu życia. Wyniósł zwyczajność do rangi niezwykłości. Czegóż więcej możemy żądać od sztuki?

Cóż, odpowiedź jest oczywista: płynności wykonania, oszczędności środków wyrazu i innych estetycznych ozdobników. Mimo to większość pisarzy science fiction radziła sobie bez obrusa i kryształowej zastawy dopóty, dopóki mieli na talerzu soczystą metaforę. Istotnie, warsztatowe niedociągnięcia Dicka stawały się dla jego kolegów po piórze zaletami, gdyż niejednokrotnie przejmowali od niego piłkę i dopracowywali szczegóły. „The Lathe of Heaven" Ursuii Le Guin to jedna z najlepszych powieści Dicka, której nie napisał. Moja „334” na pewno nie byłaby tym samym bez jego wizji Ponurej Przyszłości. Długo by wyliczać jego świadomych dłużników, a dłużników nieświadomych -jeszcze dłużej.

Umieszczony na końcu tego tomu komentarz Phila do opowiadania „Przedludzie" stanowi oczywisty przykład reakcji, jaką mógł wzbudzić u innego pisarza. W tym wypadku Joanna Russ bez ogródek zasugerowała, że powinno się go stłuc za opowieść o lęku małego chłopca przed kierowcą „ciężarówki aborcyjnej", który jak hycel wyłapywał przedludzi (niechciane przez rodziców dzieci poniżej dwunastu lat) i zabierał je do komór gazowych ośrodków „aborcyjnych”. To natchniony przykład propagandy (według określenia Phila, „rzecznictwa”), na którą nie należy odpowiadać chęcią rękoczynów, lecz opowiadaniem o podobnej sile przesłania, nie unikającym postawienia ciekawej, choć kłopotliwej tezy: Skoro aborcja, dlaczego nie dzieciobójstwo? Na tle polaryzacji klimatu aktualnej debaty, poruszenie tej kwestii przez Dicka stanowiło swoisty coup de théâtre, a jednak w żadnym razie nie postawiło kropki nad „i”. Na podstawie „Przedludzi” nietrudno byłoby stworzyć powieść, która wcale nie musiałaby być traktatem antyaborcyjnym. Opowiadania Dicka często rozrastały się w powieści z chwilą, gdy weryfikował pierwotną koncepcję, powodem zaś, dla którego stał się pisarzem science fiction pisarzy science fiction, jest to, że wywierały podobny efekt na jego kolegów. Czytanie opowiadania Dicka nie przypomina „kontemplacji" dokończonego dzieła sztuki, lecz raczej angażuje w rozmowę. Cieszę się, że jestem częścią tej ciągłej debaty.

Thomas M. Disch

październik 1986


(NIE) SZCZĘŚLIWA LOTERIA

 

Bob Turk toczył właśnie pięćdziesięciogalonowy zbiornik z wodą na swoją hodowlę ziemniaków, kiedy na odgłos przeraźliwego huku podniósł głowę i na przymglonym marsjańskim niebie ujrzał statek. W podnieceniu pomachał ręką. Następnie odczytał napis wymalowany na boku statku i jego radość nieco przygasła. Wielki, powgniatany kadłub, który właśnie zniżał się w kierunku lotniska był, statkiem cyrkowym i przyleciał na czwartą planetę w interesach. Napis głosił:

 

PRZESIĘBIORSTWO ROZRYWKOWE SPADAJĄCA GWIAZDA

PRZEDSTAWIA:

WYBRYKI NATURY, SZTUCZKI MAGICZNE, WYCZYNY KASKADERSKIE ORAZ KOBIETY!

 

Ostatnie słowo wymalowano największymi literami.

Lepiej powiadomię radę osady, pomyślał Turk. Porzuciwszy zbiornik z wodą, potruchtał do dzielnicy handlowej, z trudem wdychając rozrzedzone powietrze nienaturalnego, kolonizowanego świata. Ostatnia wizyta jarmarku pozbawiła ich większości plonów - które posłużyły jako forma zapłaty artystom - nie pozostawiając w zamian nic prócz sterty bezużytecznych gipsowych figurek. To nie może się powtórzyć. Chociaż...

Czuł w sobie niezaspokojoną potrzebę rozrywki. Dotyczyło to również pozostałych mieszkańców osady; wszyscy domagali się urozmaicenia. Rzecz jasna artyści zdawali sobie z tego sprawę, na tym żerowali. Obyśmy tylko nie stracili głowy, pomyślał Turk. Wymienili nadmiar żywności i włókien, nie to, co jest nam potrzebne... upodabniając się do gromady dzieci. Lecz życie w kolonii było monotonne. Wożenie wody, zwalczanie robactwa, łatanie ogrodzeń, wieczne dłubanie przy na wpół autonomicznej maszynerii rolniczej, która podtrzymywała ich egzystencję... to nie wystarczało, było pozbawione - kultury. I krzty uroczystego nastroju.

- Hej! - zawołał Turk, docierając do ziemi Vince'a Guesta. Vince siedział na swojej jednocylindrowej orce z kluczem maszynowym w dłoni. - Słyszysz ten hałas? Jarmark! Zaczną się przedstawienia, tak jak w zeszłym roku, pamiętasz?

- Pamiętam - odparł Vince, nie podnosząc głowy. - Zabrali mi cały zapas dyń. Do diabła z wędrownymi artystami. - Jego twarz pociemniała.

- To nie ci sami - wyjaśnił Turk, stając przed nim. - Nigdy wcześniej ich nie widziałem, mają niebieski statek, który wygląda, jakby zwiedził już kawał świata. Wiesz, co zrobimy? Pamiętasz nasz plan?

- Też mi plan - odburknął Vince, zwalniając zacisk klucza.

- Talent to talent - paplał Turk, usiłując przekonać nie tyle Vince'a, ile siebie. Jego słowa przeczyły temu, co czuł. - No dobrze, Fred jest nieco stuknięty, ale ma talent. Chcę przez to powiedzieć, że testowaliśmy go miliony razy i sam nie wiem, dlaczego nie przyszło nam do głowy, aby wykorzystać go przeciwko jarmarkowi w zeszłym roku. Teraz jednak jesteśmy zorganizowani. Gotowi.

- Wiesz, co zrobi ten głupi dzieciak? - zapytał Vince, podnosząc głowę. - Przyłączy się do cyrku, odjedzie z nim i będzie używał swoich umiejętności na korzyść tamtych. Nie możemy mu ufać.

- Ja mu ufam - skwitował Turk i pobiegł w kierunku widniejącego na przeciw skupiska zakurzonych, zniszczonych budynków osady. Z daleka widział przewodniczącego rady, Hoaglanda Rae, krzątającego się przy swoim sklepie. Hoagland wypożyczał mieszkańcom różnego rodzaju sprzęt i wszyscy byli od niego zależni. Bez przyrządów Hoaglanda nie strzyżono by owiec ani nie wykonywano innych prac przy gospodarstwie. Nic dziwnego, że Hoagland stał się ich politycznym - i ekonomicznym - przywódcą.

 

Hoagland wyszedł na ubity dziedziniec i przysłonił ręką oczy. Otarłszy złożoną chustką pot z mokrego czoła, powitał Boba Turka.

- Tym razem inni? - zapytał zniżonym głosem.

- Tak - odparł z bijącym sercem Turk. - Damy im radę, Hoag! Jeśli tylko rozegramy to właściwie, to znaczy, kiedy Fred...

- Nabiorą podejrzeń - odparł z namysłem Hoagland. - Nie wątpię, że inne osady też próbowały wziąć ich podstępem. Mogą mieć u siebie któregoś z tych, jak ich zwą, antypsionicznych. Fred jest psi, a jeśli tamci mają antypsi...

- Powiem rodzicom Freda, żeby odebrali go ze szkoły - przerwał Bob Turk. - Natychmiastowe pojawienie się dzieci nie wzbudzi niczyjego zdziwienia. Zamknijmy na to popołudnie szkołę, niech Fred wmiesza się w tłum, rozumiesz, o co chodzi? On nie wygląda dziwnie, takie jest przynajmniej moje zdanie. - Zarechotał.

- To prawda - odrzekł z godnością Hoagland. - Chłopak Costnerów wydaje się całkiem normalny. Tak, spróbujemy, zresztą tak właśnie głosowaliśmy, jesteśmy do tego zobowiązani. Idź uderz w dzwon, niech tam ci wiedzą, że mamy co dać w zamian. Chcę tu zobaczyć stertę ułożoną ze wszystkich jabłek, orzechów, główek kapusty i dyń. - Pokazał palcem miejsce. - I za godzinę mam trzymać w ręku spis rzeczy, razem z trzema kopiami. - Hoagland wyjął cygaro i przypalił je zapalniczką. - Do roboty.

 

Bob Turk posłusznie rzucił się do wykonywania poleceń.

Kiedy wędrowali przez południowe pastwisko wśród owiec o czarnych pyskach przeżuwających twardą, suchą trawę, Tony Costner zwrócił się do syna.

- Myślisz, że dasz radę, Fred? Jeśli nie, powiedz. Nikt cię do niczego nie zmusza.

Gadanie, pomyślał Fred. W oddali widział rozstawiony przed statkiem jarmark. Kramiki, jaskrawe chorągwie i tańczące na wietrze metalowe proporce... i płynące z głośników nagrania - a może instrumenty były autentyczne?

- Jasne - mruknął. - Dam sobie z nimi radę, ćwiczyłem od czasu, kiedy pan Rae dał mi znać. - Na potwierdzenie swych słów sprawił, że leżący na wprost niego kamień poderwał się w górę i zatoczywszy w powietrzu szeroki łuk, z ogromną prędkością poleciał w ich kierunku, by zaraz z powrotem opaść na brunatną, podeschłą trawę. Owce zmierzyły go obojętny mi spojrzeniami i Fred wybuchnął śmiechem.

Niewielka grupa mieszkańców osady, w tym dzieci, rozproszyła się między straganami. Chłopiec zauważył, że maszyna ze słodyczami pracowała pełną parą, poczuł zapach prażonej kukurydzy i z zachwytem dostrzegł pęk wypełnionych helem balonów niesionych przez wymalowanego na kolorowo karła w przebraniu włóczęgi.

- Musisz szukać konkurencji z naprawdę cennymi nagrodami, Fred przypomniał mu szeptem ojciec.

- Wiem - odparł, przystępując do sondowania straganów. Nie potrzebujemy lalek, stwierdził w duchu. Ani skrzynek ze słoną wodą.

Gdzieś na jarmarku krył się prawdziwy łup. Mógł to być albo jedno ręki bandyta, albo wirujące koło, albo stół do gry w bingo. Na pewno tam się znajdował. Fred wyczuwał jego obecność. Przyspieszył kroku.

- Hm, może zostawię cię samego, Freddy - rzucił słabym, napiętym głosem jego ojciec. Wzrok Tony'ego padł na jedną z estrad z dziewczęta mi. Mężczyzna łakomie utkwił w niej spojrzenie. Jedna z dziewcząt była już - nagły łoskot ciężarówki sprawił, że Fred Costner odwrócił się, zapominając o sterczących piersiach rozebranej dziewczyny. Ciężarówka przy wiozła towar, za który mieszkańcy mieli otrzymać bilety.

Chłopiec ruszył w jej stronę, zastanawiając się, ile tym razem Hoagland Rae uznał za stosowne poświęcić, mając świeżo w pamięci poprzednie dotkliwe naruszenie zapasów. Było tego sporo i Fred poczuł przypływ dumy: osada pokładała ogromną wiarę w jego możliwości.

Naraz nieomylnie poczuł w nozdrzach fetor psi.

Emanował z budki stojącej po prawej stronie i chłopiec natychmiast obejrzał się w tamtym kierunku. Oto czego tak usilnie strzegli wędrowni kuglarze, jedyna gra, gdzie nie mogli sobie pozwolić na przegraną. Zwrócił uwagę, że za przynętę służył jeden z wybryków natury. Był pozbawiony głowy i urzeczony Fred wlepił w niego wzrok.

Wszystkie organy zmysłów bezgłowego, jego oczy, nos oraz uszy, jeszcze w łonie matki przeniosły się na inne części ciała. Usta na przykład ziały na środku klatki piersiowej, z ramion zaś połyskiwały białka oczu. Bezgłowy był wprawdzie zdeformowany, ale nie ułomny i Fred z miejsca obdarzył go wielkim szacunkiem. Bezgłowy mógł widzieć, słyszeć i wy czuwać zapachy na równi z innymi. Na czym jednak polegał jego udział w grze?

Bezgłowy siedział w koszu zawieszonym nad kadzią pełną wody. Tuż za nim Fred Costner ujrzał tarczę oraz kilka piłek w zasięgu ręki i pojął reguły zabawy: kiedy piłka trafiała w tarczę, bezgłowy wpadał do kadzi. Uruchomienie zdolności psionicznych służyło temu, by upadek nie doszedł do skutku. Smród był nie do zniesienia. Chłopiec jednak nie potrafił określić, skąd pochodził, czy od strony bezgłowego, czy operatora budki, czy też oso by trzeciej, jak dotąd niewidocznej.

Operatorem była młoda, chuda kobieta ubrana w spodnie, sweter i tenisówki. Wyciągnęła piłkę w stronę Freda.

- Gotowy do gry, kapitanie? - zapytała z szyderczym uśmiechem, który jasno świadczył o tym, że możliwość wygranej nie wchodziła w rachubę.

- Myślę - odparł Fred. Odczytywał listę nagród.

Bezgłowy zachichotał i usta na jego klatce piersiowej powiedziały:

- On myśli, a to dobre. - Roześmiał się ponownie i Fred poczerwieniał. Nadszedł jego ojciec.

- Chcesz zagrać? - zapytał. Pojawił się Hoagland Rae. Mężczyźni stanęli obok chłopca i wszyscy trzej studiowali listę nagród. Co to miało być? Lalki, pomyślał Fred. Tak przynajmniej wyglądały. Niewielkie kształty przypuszczalnie płci męskiej stały rządkiem na półce po lewej ręce operatorki. Za nic nie potrafił zgłębić przyczyn, dla których kuglarze tak czujnie ich strzegli, według niego nie przedstawiały najmniejszej wartości. Pod szedł bliżej i wytężył wzrok...

Prowadząc go na stronę, Hoagland Rae powiedział ze zmartwieniem:

- Nawet jeśli wygramy, Fred, co dostaniemy w zamian? Nic użytecznego, tylko te plastikowe figurki. Nie możemy ich nawet wymienić z inny mi osadami. - Nie krył rozczarowania, kąciki jego ust opadły.

- Nie sądzę, by były tym, czym się wydają - odrzekł Fred. - Ale tak naprawdę to nie wiem, czym właściwie są. Proszę pozwolić mi spróbować, panie Rae. Wiem, że to właśnie ta gra. - Czuł, że kuglarze podzielali jego opinię.

- Jak chcesz - odparł sceptycznie Hoagland Rae. Wymieniwszy spojrzenia z ojcem Freda, zachęcająco huknął chłopca w plecy. - Idziemy  rzucił. - Postaraj się, chłopie. - Całą grupą, do której w tym czasie dołączył Bob Turk, skierowali się z powrotem w stronę budki, gdzie siedział bezgłowy o roziskrzonym spojrzeniu oczu umieszczonych w ramionach.

- Namyśliliście się? - zapytała chuda dziewczyna o kamiennej twarzy, podrzucając piłkę.

- Proszę. - Hoagland wręczył Fredowi kopertę. Były w niej bilety uzyskane w zamian za dostarczony przez mieszkańców towar. Wszystkie, które mieli.

- Spróbuję - powiedział do chudej Fred i podał jej bilet. Dziewczyna odsłoniła w uśmiechu drobne, ostre zęby.

- Wrzuć mnie do kadzi! - zawołał bezgłowy. - Zamocz mnie i wygraj cenną nagrodę! -I wybuchnął radosnym śmiechem.

 

Tej nocy, Hoagland Rae siedział w swoim warsztacie za sklepem i z jubilerską soczewką na prawym oku oglądał jedną z figurek wygranych przez syna Tony'ego Costnera na jarmarku Przedsiębiorstwa Rozrywkowego Spadająca Gwiazda.

Piętnaście figurek siedziało rzędem oparte o ścianę warsztatu. Małymi szczypcami Hoagland otworzył tylną część „lalki" i zobaczył ukryte w środku przewody.

- Chłopak miał rację - powiedział do Boba Turka, który stał za nim, w podnieceniu zaciągając się syntetycznym papierosem. - To nie jest zwykła lalka, wyposażyli ją jak należy. Być może skradziono ją ONZ, może to nawet mikrorobot. No wiesz, jeden z tych zautomatyzowanych mechanizmów przeznaczonych do wykonywania miliona zadań, od szpiegostwa do operacji chirurgicznych na weteranach. - Ostrożnie otworzył przód figurki.

Widniało tam więcej kabli oraz miniaturowych części, których kształt nawet pod lupą pozostawał niewyraźny. Dał za wygraną, bądź co bądź je go umiejętności ograniczały się do naprawy urządzeń rolniczych i tym podobnych. To, co zobaczył, przerastało jego wyobraźnię. Ponownie zastano wił się nad przydatnością mikrorobotów dla społeczności lokalnej. Czy powinni odsprzedać je ONZ? Tymczasem jarmark spakował manatki i od jechał. Nie ma sposobu, aby dowiedzieć się, do czego służą figurki.

- Może ona chodzi i mówi - podsunął Turk.

Hoagland obejrzał figurkę w poszukiwaniu włącznika; na próżno. Może reaguje na rozkaz, przyszło mu do głowy.

- Maszeruj - rozkazał. Figurka pozostała nieruchoma. - Myślę, że coś tu mamy - powiedział do Turka. - Ale... - Machnął ręką. - To trochę po trwa, musimy być cierpliwi. - A gdyby tak zawieźli jedną z nich do M Ci ty, gdzie mieszkali wykwalifikowani inżynierowie, eksperci od elektroniki i różnego rodzaju mechanicy... chciał jednak załatwić to na własną rękę, nie ufał mieszkańcom jedynej aglomeracji na planecie kolonialnej.

- Ci kuglarze byli mocno niezadowoleni, kiedy tak ciągle wygrywał wtrącił ze śmiechem Bob Turk. - Fred mówił, że przez cały czas usiłowali wpłynąć na niego za pomocą swoich zdolności psi i bardzo dziwiło ich...

- Siedź cicho - polecił Hoagland. Natrafił na źródło zasilania figurki; teraz pozostawało mu jedynie prześledzić obwód w poszukiwaniu szczeliny. Eliminując ją, może zdoła uruchomić mechanizm; było to - czy też raczej wydawało się - nad wyraz proste.

Niebawem znalazł przerwę w obwodzie. Mikroskopijny włącznik pod postacią klamry od paska... triumfując, Hoagland zacisnął go małymi szczypcami, po czym postawił figurkę na stole i czekał.

Figurka drgnęła. Sięgnęła do wiszącej u boku sakiewki i wyjęła z niej miniaturową rurkę, którą wycelowała w Hoaglanda.

- Zaraz, zaraz - zaprotestował słabo Hoagland. Turk za jego plecami zipnął i dał nurka w poszukiwaniu schronienia. Coś uderzyło go w twarz, raniony światłem poleciał do tyłu. Zamknął oczy i krzyknął ze strachu. Atakują nas! - wrzasnął, nie słysząc własnego głosu; nie docierał doń żaden dźwięk. Nadaremnie krzyczał w ciemności pozbawionej kresu. Po omacku błagalnie wyciągnął rękę...

Pielęgniarka pochylała się nad nimi, podtykając mu pod nos butelkę z amoniakiem. Chrząkając, podniósł głowę i otworzył oczy. Leżał w swoim warsztacie otoczony wianuszkiem zaaferowanych dorosłych mieszkańców osady, spośród których wychylał się Bob Turk.

- Uważajcie - wyszeptał z trudem Hoagland. - Te lalki, czy Bóg wie co, zaatakowały nas. - Wykręcił się, usiłując dojrzeć rząd figurek, które własnoręcznie ustawił pod ścianą. - Przedwcześnie uruchomiłem jedną z nich - wymamrotał. - Połączyłem kable obwodu, teraz już wiemy. - Na raz gwałtownie zamrugał powiekami.

Lalki znikły.

- Pobiegłem po pannę Beason - wyjaśnił Bob Turk. - Kiedy wróciłem, już ich nie było. Przykro mi. - Spoglądał przepraszająco, jakby sam ponosił za to winę. - Byłeś ranny, martwiłem się, że możesz umrzeć.

- Nic się nie stało - odrzekł Hoagland, wstając z podłogi. Bolała go głowa i czuł mdłości. - Dobrze zrobiłeś. Lepiej sprowadźmy tu chłopaka Costnerów, niech powie, co o tym myśli. Cóż, daliśmy się podejść - dodał. - Drugi rok z rzędu. Tym razem jednak sytuacja przybrała znacznie gorszy obrót. - Tym razem, dorzucił w myślach, wygraliśmy. Zeszłoroczna porażka nie sprawiła nam tyle kłopotu.

Miał przeczucie, że czeka ich ciąg dalszy.

 

Cztery dni później, kiedy Tony Costner pielił swój warzywnik, jego uwagę zwrócił szelest w ziemi. Zamarł i ostrożnie sięgnął po widły, my śląc, to nornica, podgryza korzenie. Uniósł widły i kierowany następnym szelestem z całej siły wbił je w sypką, piaszczystą ziemię.

Spod powierzchni dobiegł przeraźliwy pisk bólu i przerażenia. Tony Costner chwycił szpadel i rozkopał ziemię. Zgodnie ze swoimi przewidywaniami, w odsłoniętym tunelu ujrzał rozedrgane futerko konającej marsjańskiej nornicy o szklistych oczach i odsłoniętych zębach.

Miłosiernie skrócił jej cierpienia. Następnie pochylił się nad zwierzę ciem. Jego uwagę zwrócił błysk metalu.

Nornica miała na sobie uprząż.

Naturalnie sztuczną, zgrabnie dopasowaną do tłustego karku zwierzęcia. Od uprzęży odchodziły prawie niewidoczne druty grubości włosa i ginęły pod skórą nornicy na wysokości przedniej części czaszki.

- Chryste - powiedział Tony Costner, podnosząc nornicę i bezradnie zastanawiając się, co robić. Natychmiast domyślił się związku z jarmarcznymi lalkami; to na pewno ich sprawka. Tak jak powiedział Hoagland, osadzie groziło niebezpieczeństwo.

Zachodził w głowę, co zrobiłaby nornica, gdyby jej nie zabił.

Zwierzę coś knuło. Drążyło tunel - w kierunku jego domu!

Jakiś czas później siedział w warsztacie Hoaglanda Rae. Rae ostrożnie utworzył uprząż i zbadał jej wnętrze.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin