Tony Hill 02 - Krwawiąca blizna - McDermid Val.pdf

(1519 KB) Pobierz
202429478 UNPDF
Val McDermid
Krwawiąca blizna
Z angielskiego przełożyła Magdalena Jędrzejak
PODZIĘKOWANIA
Trudno sobie wyobrazić, że mogłabym napisać tę książkę bez
pomocy kilku życzliwych osób. Za fachowość oraz chęć dzielenia się
wiedzą specjalistyczną chciałabym podziękować Sheili Radford,
doktorowi Mike’owi Berry’emu, Jai Pennie, Pauli Tyler oraz doktor
Sue Black Przeprosiny należą się Edwinie oraz Lesley. Obie
poświęciły mnóstwo czasu na zebranie pewnych informacji, które
później zostały usunięte podczas redagowania. Bez Jima i Simona z
Thornton Electronics, bez Maca i Mandy z pewnością przeszłabym
kompletne załamanie nerwowe po tym, jak padł twardy dysk mojego
komputera. Przede wszystkim jednak do końca pozwoliła mi dobrnąć
żelazna konsekwencja i wyrozumiałość trzech wyjątkowych kobiet. Z
tego powodu książkę dedykuję:
Julii, Lisanne i Brigid z wyrazami głębokiej przyjaźni.
Przesyła hasło po drucie
Krew pod zastarzałą blizną.
Dawne wojny są już jedno.
T.S. Eliot.
202429478.001.png
Cztery Kwartety, Burnt Norton,
przełożył Czesław Miłosz
PROLOG
Morderstwo jest jak magia, pomyślał. Szybkość jego ręki
zawsze mamiła ludzkie oczy i zawsze mamić je będzie. Był niczym
listonosz dostarczający przesyłkę do domu, w którym wszyscy
zaklinają się potem, że nikt do nich nie zaglądał. Świadomość własnej
mocy wrosła w jego jestestwo jak rozrusznik w serce pacjenta. Bez
owej potęgi magii byłby martwy. Albo jak martwy.
Patrzył na nią i wiedział, że będzie następna. Odkąd pamiętał,
istniała bardzo precyzyjnie określona kombinacja cech, która w
tezaurusie jego zmysłów składała się na ideał. Niewinność i
dojrzałość, włosy ciemnoblond, niespokojne oczy. Jeszcze nie
zdarzyło mu się pomylić. Instynkt trzymał go przy życiu. Mniej
więcej.
Wpatrywała się w niego; w głowie, pod naglącym szmerem
głosów, słyszał muzykę. „Raz Jack i Jill na wzgórze szli, by przynieść
wiadro wody. Lecz nagle trach! Przewrócił się, koronę zgubił z
głowy...”. Dźwięczna melodyjka nabrzmiewała i napierała jak fala
wiosennego przypływu, tłukąca o falochron. A Jill? Co z Jill? Och,
dobrze wiedział, jaki los spotyka biedną Jill. Zawsze taki sam, jak w
tej prymitywnej rymowance: „Na ziemię, bęc! I za nim się sturlała”.
Ale jemu to nie wystarczało. W jego przekonaniu kara nie
odpowiadała zbrodni.
Dlatego musiał znaleźć następczynię. Wzajemny kontakt
wzrokowy zacieśniał się, dawała mu znaki oczami. Mówiła:
„Zauważyłam cię. Zbliż się do mnie, a poświęcę ci jeszcze więcej
uwagi”. Wyczytała w jego twarzy to, co powinna. Wyczytała czarno
na białym. Była taka przewidywalna: życie nie napiętnowało jej
marzeń bliznami marazmu. Przebiegły uśmieszek czaił się w kącikach
jej ust w chwili, gdy stawiała pierwszy krok na długiej i - dla niego -
podniecającej drodze poznania i bólu. Ból nie był celem nadrzędnym,
raczej jedną z konieczności.
Przedzierała się ku niemu. Zauważył, że pokonują dystans na
bardzo różne sposoby. Niektóre szły bezpośrednio, śmiało; inne
zakosami, czujne na wypadek, gdyby się okazało, że opacznie
odebrały komunikat, który słały jego oczy. Ta wybrała pokrętną
drogę: krążyła coraz bliżej i bliżej, jakby stopami zakreślała od
wewnątrz kontury muszli olbrzymiego nautilusa, miniaturowej galerii
Guggenheima wtłoczonej w dwa wymiary. Szła miarowym,
stanowczym krokiem, ani na chwilę nie odrywając od niego oczu,
jakby dzieliło ich tylko powietrze, jakby nie istniały żadne
przeszkody, nic, co rozpraszałoby uwagę. Nawet kiedy znikała z
zasięgu jego wzroku, czuł na sobie jej uważne spojrzenie i właśnie tak
być powinno.
Rozszyfrował jej podchody. Chciała rozkoszować się
spotkaniem. Chciała go obejrzeć ze wszystkich stron, na zawsze
wpisać do swoich wspomnień. Sądziła, że to jej pierwsza i ostatnia
okazja do tak dokładnych oględzin. Gdyby jej powiedziano, co kryje
przyszłość, zemdlałaby z wrażenia.
Wreszcie orbita zacisnęła się dostatecznie. Odgradzał ich jedynie
wianuszek najgorliwszych wielbicielek. Zawisł wzrokiem na jej
oczach, przesycił spojrzenie czarem i uprzejmym skinieniem
przepraszając fanki, postąpił krok w jej stronę. Ciała rozstąpiły się
posłusznie, zaledwie powiedział:
- Cudownie było panie poznać, a teraz, jeśli panie wybaczą... Po
twarzy dziewczyny przemknął wyraz niepewności. Powinna odsunąć
się, tak jak one, czy zostać w kręgu hipnotycznego spojrzenia? Wybór
był banalnie prosty, jak zawsze. Była oczarowana, dzisiejszy wieczór
przerastał jej najśmielsze wyobrażenia.
- Witaj - zagadnął. - Jak ci na imię?
Zaniemówiła - pierwszy raz tak blisko prawdziwej sławy -
oszołomiona olśniewającym uśmiechem przeznaczonym dla niej i
tylko dla niej. Ojej, ależ ty masz wielkie zębiska, pomyślał. Po to,
żeby ją zjeść.
- Donna - wymamrotała w końcu. - Donna Doyle.
- Piękne imię - powiedział łagodnie.
Uśmiech, którym został nagrodzony, był równie promienny jak
jego własny. Czasem wszystko wydawało mu się nazbyt łatwe.
Ludzie z reguły słyszą to, co chcą usłyszeć, zwłaszcza wtedy,
kiedy łudzą się, że zaraz spełnią się ich marzenia. Wszelka nieufność
znika, oto co osiągał za każdym razem. Przychodzą na imprezy
przekonani, że Jacko Vance i wszyscy, którzy z tym wielkim
człowiekiem mają coś wspólnego, będą tacy sami jak w telewizji. W
konsekwencji każdą osobę należącą do świty gwiazdora mierzono tą
samą - pozłacaną - miarką. Telewidzowie tak bardzo przyzwyczaili się
do otwartości i szczerości Vance’a, tak dalece oswoili się z
manifestowaną przy każdej okazji prawością, że nawet im się nie śniło
szukać jakiegoś fałszu. Nic zresztą dziwnego, skoro Vance miał taki
publiczny wizerunek, że przy nim i najbardziej szczodrobliwemu
królowi z bajki bliżej było do Kaczora Sknerusa. Publika słuchała
samych słów i słyszała bajkę o Jasiu i Czarodziejskiej Fasoli, a w ich
wyobrażeniach z małego nasionka, zasadzonego przez Vance’a czy
jego sługę, błyskawicznie rozkwitał piękny kwiat - życie u jego boku.
Pod tym względem Donna Doyle nie różniła się od innych.
Równie dobrze mogłaby odgrywać rolę ze scenariusza. Strategicznie
pokierował ją w róg sali, niby szykował się już do wręczenia jej
zdjęcia Vance’a Megagwiazdy z autografem. Potem wykonał dubel z
błyskotliwą naturalnością, której nie powstydziłby się sam De Niro.
- Mój Boże... - rzucił nagle bez tchu. - Oczywiście. Oczywiście!
Znieruchomiała zaskoczona, choć zaledwie centymetry dzieliły jej
dłoń od jego palców. Zmarszczyła czoło. Nic nie rozumiała.
- Co?
Odpowiedział cierpkim, samokrytycznym grymasem.
- Nie zwracaj na mnie uwagi. Przepraszam cię, jestem pewny, że
masz znacznie ciekawsze plany na przyszłość niż wszystko, co
moglibyśmy wymyślić my, niepoważni producenci programów.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin