Żeromski Stefan - Walka z szatanem 03 - Charitas.doc

(1710 KB) Pobierz
STEFAN ŻEROMSKI

STEFAN ŻEROMSKI

CHARITAS

POWIEŚĆ

WALKA Z SZATANEM

***

»Charitas non est aliquid creatum in anima,

sed est ipse Deus.«

Tomasz z Akwinu

CZĘŚĆ PIERWSZA

Ulica, wzdłuż której kolejka elektryczna dąży z Florencji ku Fiesole, przy stacji San Gervasio

rozwidla się we dwa szlaki. Pierwszy z nich pnie się pod górę aż do jej szczytu – drugi

biegnie u samego podnóża garbów podpierających łańcuch przełęczy Subapeninu, zmierzając

w kierunku starych will Montalto i Salviatino. Aleja dębów i platanów osłania tę szeroką,

obmurowaną, podmiejską drogę. Tu i ówdzie odcina się od białości jej wyschniętego pyłu

nowe villino połyskując stopniami i prostokątem odrzwi z marmuru, nie zmalowaną jeszcze

politurą bramy i jaskrawą zielonością zewnętrznych okiennic, zamkniętych stale dla obrony

przed upałem. Dalej od viale, właśnie na garbach podgórza wznoszących się ku Fiesole, kłębią

się obfite kępy i zwoje rozrosłych drzew wewnątrz murów ogrodowych, którymi z dawna

otoczyły się stare pałace. Pomiędzy owymi wysokimi ogrodzeniami przeciskają się tam i sam

ustronne drogi, prowadzące do bramy osłoniętej girlandami róż, glicynii i kwitnącego przypołudnika.

Obok jednej z takich bram, której ozdobne, w żelazie kute kraty odległe przypominały czasy,

przybito w ostatnich latach (poprzedzających wybuch wielkiej wojny) nową, skromną,

lecz wytworną w swej skromności tabliczkę z marmuru o wyzłoconym napisie: „Villa De

Granno”. Willa, o której mowa, inne przedtem nosiła nazwisko. Przezwał ją po swojemu nowonabywca,

pan Witold de Granno Granowski.

Ryszard Nienaski, zamordowany przez spiskowców „Mścicieli”, i żona jego Xenia, z domu

Granowska, zmarła na tyfus wkrótce po śmierci męża, nie pozostawili potomstwa. Ani

jedno, ani drugie z tego stadła nie posiadało bliższej rodziny. Ryszard Nienaski był jedynakiem,

a Xenia, jego żona, jedynaczką. Wielomilionowy majątek, który wskutek zapisu przemysłowca

Ogrodyńca przypadł był Ryszardowi Nienaskiemu – stał się dziedzictwem jego

wdowy. Gdy ta zmarła – przeszedł na wyłączną własność jedynego jej krewnego, ojca, Witolda

de Granno Granowskiego. Dziedziczenie to prawnie zatwierdzone zostało przez ustawodawstwo

austriackie.

Pan Granowski otrzymawszy tak wielki spadek pospieszył się ze zgrupowaniem go w kapitały

łatwo rozporządzalne. W tym celu sprzedał niezwłocznie tereny węglowe między Krakowem

i Oświęcimiem oraz wszystkie nowo otwarte i w ruch puszczone kopalnie, z wyjątkiem

jednej, największej, noszącej nazwę „Xenia”. Tę w ręku swych zatrzymał przez pietyzm

dla pamięci córki. Ponieważ niepodobna było wówczas żadną miarą oddać tych przedsiębiorstw

nabywcom Polakom, gdyż ani jedna para rąk polskich po nie się nie wyciągała, pan

Granowski odstąpił na świetnych warunkach owe skarby przyrodzone tym, którzy je nabyć

gorąco pragnęli, to znaczy centrali kapitalistów z Berlina. Już po tak krótkim posiadaniu bogactw

węglowych podkrakowskich udało się osiągnąć zysk ogromny w stosunku do kapitałów

wyłożonych przez Ryszarda Nienaskiego na kupno ziemi i eksploatację jej wnętrza. Pan

Granowski miał w ręku około ośmiu milionów. Nie znajdując dla tych sum odpowiedniej w

kraju lokaty – przynaglony przez pewne względy, a nie chcąc wracać do Francji dla innych

znowu powodów – spadkobierca przesunął stopniowo i częściami niemal cały kapitał do banków

włoskich i odkładając zyskowne zużytkowanie go do stosowniejszej chwili, tam wszystek

na razie, bez względu na nicość stopy procentowej, w kilku najsolidniejszych instytucjach

umieścił. Wkrótce też sam opuścił kraj i zamieszkał we Florencji.

Początkowo koczował w wielkich hotelach na Lungarno. Żył w osamotnieniu pośród

zmieniającej się, wielojęzycznej rzeszy bogaczów. Lecz przy wspólnym stole trudno było nie

8

zawiązać znajomości, choćby przygodnych, Jedną z pierwszych tego rodzaju był stosunek z

rodziną Oscalai. Signor Fulco Oscalai był zastępcą dyrektora, a w istocie rzeczy pierwszym

kierownikiem florenckiego oddziału jednego z najgłówniejszych banków włoskich. Ożeniony

z Angielką, córką bankiera Horacego Crumba, miał z nią czworo dzieci: – dwunastoletnią

córkę Celide, dziesięcioletnią – Beatrice, ośmioletniego syna imieniem Aubrey i czteroletnią

– Marię. Rodzina ta zasiadała do stołu w Grand Hotelu, ilekroć zjawiał się we Florencji patriarcha

rodu, ów bankier Horacy Crumb, rezydujący przeważnie w Mediolanie, lecz zajęty

interesami w najrozmaitszych miastach Anglii, Włoch i Francji. Ponieważ pan Granowski

część swych pieniędzy miał na składzie również w owym banku włoskim, którego kierownikiem

był Oscalai, więc o znajomość z jego rodziną nie było trudno.

Dzieci państwa Oscalai – był to istny bukiet kwiatów. Połączenie krwi włoskiej z angielską

wydało szczególne typy fizyczne i nadzwyczaj interesujące charaktery. Pan Granowski z żywym

zaciekawieniem obserwował we dwu starszych jasnowłosych panienkach jak gdyby

walkę rasy anglosaskiej o przewagę nad ognistością południa. W chłopcu, mimo jego angielskiego

imienia, pod ciemną skórą palił się temperament Włocha. Najmłodsza – Maria – była

najczystszym okazem angielskiego baby. Rodzina ta mieszkała nieco za miastem, pod Fiesole,

właśnie w willi należącej do Horacego Crumba, teścia Fulcona Oscalai.

Pan Granowski, zaproszony pewnego dnia przez dzieci, odwiedził nowo poznaną rodzinę

w owym zamiejskim zaciszu. Miejsce to bardzo mu do smaku przypadło. A że stary bankier

kupił był ową willę tylko z musu od jednego z niewypłacalnych klientów i miał ją na dogodnych

warunkach do sprzedania, więc pan Granowski skwapliwie nabył dom z ogrodem. Ponieważ

willa była dwupiętrowa i dość obszerna, zgodził się na to, iż rodzina Oscalai pozostała

nadal na parterze, gdzie się mieściła poprzednio, sam zaś zajął pierwsze piętro, pozostawiając

sobie drugie, mansardowe, pustkami stojące, do dyspozycji.

Był to dom stary, ani zbyt wspaniały, ani pospolity, lecz dostatnio niegdyś wyposażony,

choć nie zawierał nic szczególnie godnego uwagi. – Wysokie mury ze wszech stron otaczały

piękny ogród. Mały strumyczek, zdążający spod szczytu górskiego łańcucha ku Mugione,

przemykał się popod murem i wybiegał zeń w drugim końcu w parów, który się tuż za ogrodzeniem

otwierał. Ujęto ów potoczek w basen wyciosany z marmuru, który czas poszczerbił i

ponadgryzał. Dookoła zbiornika wody rozrosła się najstarsza i najbujniejsza roślinność.

Wznosiły się tam, tworząc zwartą kępę, ogromne igławy zwane araukariami. Ich poziome,

ociężałe gałęzie zwisały ku ziemi, a szczytowe zdawały się omdlewać i upadać ze znużenia,

tworząc rozwidlone czuby, pełne szczególnej piękności. W jednym kącie ogrodu, od strony

parowu, stały szeregiem latyńskie aesculusy, dęby wiecznie zielone. Długa ulica, starannie

wygrodzona bukszpanem, prowadziła ku górze do trzech cyprysów wielkiej grubości, które

chwiały się wyniośle w wiecznym prawdziwie odosobnieniu na pustej łączce ogrodu. Bliżej

domu stały gaje kamelii białych i czerwonych – gąszcze różane – i ciemniki osłonięte zwojami

glicynii. Na przypiaskowym wzgórku przyciągała do siebie każde spojrzenie rozrośnięta

kępa czarnych bambusów. Ich nagie, dęte, lśniące źdźbła hebanowe, poprzedzielane w kolanach

przegrodami, odbijając dziwacznie od zwisłych, jasnozielonych liści, budziły myśl o

niewiadomych lądach za oceanami, o ludach nieznanych i mowach niepojętych. Ruch ich

kępiastych łodyg, suchy szelest kresowanych, ostrokończystych liści w zaświaty wyobraźnię

pociągał.

Wnętrze willi uderzało przepychem tych tylko szczegółów urządzenia, które nie mogły być

poruszone z miejsca i usunięte na zewnątrz. Były tam więc piękne, szerokie, marmurowe

schody, pełne wdzięku kominki z zielonego, florenckiego – odrzwia w jednych pokojach z

ciemnego, w innych z sieneńskiego marmuru – belkowania artystycznie kolorowane – we

dwu salonach dawne jedwabne obicia na ramach. Meble i przedmioty zbytkowniejsze zostały

przetrzebione w czasie zmian właścicieli domu. Znać było, że tę siedzibę przetrząsały od góry

9

do dołu ręce dorobkiewiczowskie, a handlarskie zdarły ze ścian, gzemsów, a nawet podłóg, co

się tylko dało na targu spieniężyć.

Z okien pierwszego piętra roztaczał się czarujący widok na miasto leżące w dole. Widać je

było całe jak na dłoni – od kościoła San Gervasio, niemal już wiejskiego, który wobec tylu

murowanych przepychów w prostocie swej dochodził do prostactwa – od wielkiego pola ćwiczeń

wojskowych aż do pozamiejskich i zarzecznyeh wzgórz z mgłami drzew, osłaniających

Monte Olivetto, Viale dei Colli, San Miniato i Torre del Gallo. Tonęło w istnym koszu ogrodów,

od szpalerów w Cascine aż do gajów oliwnych i kasztanowych na drodze do Settignano.

Poza miastem, na złotym tle zachodniego nieba rysowały się wiecznie błękitne garby i łańcuchy

gór lukkańskich, po których niby szeregi czarnych mnichów zdają się wędrować procesje

cyprysów.

Pan Granowski lubił zasiadłszy przy otwartym oknie swego gabinetu wpatrywać się w

miasto jak w rozłożoną księgę – w tę ściśniętą na małej przestrzeni siedzibę człowieczą, która

była w przeszłości zwierciadłem niemal wszystkiego, co życie zbiorowe wydać może. Przepadał

był za Florencją, zawsze i najchętniej wyrywał się do niej z wirów i przewrotów swego

życia, żeby odpoczywać choć przez dni parę niby na łożu kwiatowym. Teraz, gdy wiry życia,

jak bestia pokonana i wierna z musu, ułożyły się u jego stóp, nasycał się ulubionym miastem

do woli. Oczy jego z przyjemnością i niemal z patriotycznym uwielbieniem spoczywały na

rozmaitości zewnętrznej formy budynków, tworzących całość tyle harmonijną. Błądziły po

masach marmuru Duomo, po kopułach Bruneleschiego, wieżach Giotta i Arnolfa di Cambio,

po szlaku złotego Arno i miękkich szlakach ogrodów Boboli. Z odległości dochodził do jego

uszu tłumiony a ciągły szum, melodia gwałtu życia, którego zawsze tak namiętnie pożądał.

Suchy, różowawy pył zdawał się przesycać błękitne powietrze nad kopułami i powietrznymi

wieżami.

W ciągu dni wolnych od upału pan Granowski puszczał się na odległe, samotne przechadzki

w górę, powyżej od swej posiadłości, drogami zrazu obmurowanymi jak forteczne

bastiony, powstałymi prawdopodobnie wówczas jeszcze, kiedy to miasto było siedliskiem

bankierów, optymatów i arystokracji, wytwarzającej przemysły sławne na świat cały – kiedy

niezmierne dochody czerpało z produkcji lamy złotej i srebrnej, adamaszku, rzeźb z drzewa i

intarsyj, arabesek w marmurze lub piaskowcu, figur portretowych z wosku – kiedy prym

trzymało w złotnictwie i jubilerstwie – a wszystkie zyski wkładało w nieskończone zdobienie

Firenze la Bella. Docierał do cyklopicznych podmurowań fiesolańskich i przypatrywał się

tym zabytkom pracy Etrusków z odrobiną ciekawości. Dumał od niechcenia o tym, co wyczytał

o swej okolicy, iż wałęsa się oto po miejscach, które były warownym obozowiskiem

zbuntowanego Katyliny. Myślał przelotnie o owym herszcie wszelakich Zborowskich świata,

Sergiuszu Katylinie. Kiedy indziej usiłował wytropić pole bitwy zwycięskiej Stylichona z

Galami, jakiegoś Stylichona z jakimiś Galami... Przypatrywał się z ciekawością nowszym

murom na Fiesole, ostatniemu siedlisku Cadolingów hrabiów Settimo. Uprzytomniał sobie

ów ród rycerzy, którzy rozbijali na wielkiej drodze lukkańskiej, wypadając ze swego zamczyska

na szczycie gór, z Monte Orlandi, a gdy go stamtąd w całym zespole wytępiła florencka i

pizańska demokracja, w Fiesole szukał schronienia i miejsca rycerskiego po łup wypadu. Ze

współczuciem myślał o tym, jak, wzięci głodem, musieli ci niełacni panowie zstępować na

dół florencką drogą z powrozami na szyjach, między zgrają łyków tryumfujących i upojonych

rozkoszą. Znał przecie to wszystko. Wszystkie te dzieje miał w sobie, w innej, oczywista,

przeżyte formie, istniejące w myśli i wspomnieniu, a przecie już tak doskonale zapomniane

jak tamte bajdy o przeszłości. Śniło mu się, że na miejscu, które przemierza krokiem zleniwiałym,

stał może namiot Henryka IV, gdy oblegał papieską Florencję, albo namiot Castruccia

Castracani... Nasuwały się przed oczy figury Medyceuszów, którzy zza lady bankierskiej

wysforowali się misternymi ścieżkami przebiegłości na tron Toskanii. Rozkoszną wzgardę,

najmilszą z form ironii, budziło w nim wspomnienie fresku Benozza Gozzoliego na ścianie

10

kaplicy Akademii „della Crusca”, gdzie w długim korowodzie ukazywali się ciż łyczkowie

florenccy ukoronowani, z wyanielonymi obliczami przez rękę ucznia Fra Angelica z Fiesole.

Pan Granowski widział swe życie, swe dawne czyny i obecne postanowienia dziwnie splątane

z Florencją i jej przeszłością. Katylina, hrabiowie Settimo; Medyceusze... Znajdował potwierdzenie

siebie w zbiorowym życiu Florencji, uplastycznionym przez sztukę nieśmiertelną, w

życiu tej szlachty ludzkości, która z piekieł istnienia wyrywała purpurę i gronostaje przepychu

swego dostojeństwa.

11

Sąsiadowanie z rodziną Oscalai nie nastręczało przykrości, a zaopatrzyło dom i ogród w

odgłosy życia. Zabawy, śpiewy i wesoły gwar dzieci – ich sprzeczki, uniesienia i wszelkie

sprawy były dla pana Granowskiego przyjemną rozrywką. Lubił w majowy zmrok, po dniu

upalnym, zanim nieznośne zanzary swój cichy brzęk wydawać poczęły, zasiąść w głębi pokoju,

opodal od okna, wpatrywać się w melodyjne krążenie lucciolów i słuchać, jak między

starymi drzewami rozlega się nieprzerwany gwar, coś jakby gędziolenie synogarlic i krzykliwy

gwar papug. Usta dziewczynek domowych i ich koleżanek powtarzały wciąż imię głównego

sprawcy wszelakich figlów, imię „Aubrey”, modelowane na tony najrozmaitsze. Słychać

było na przemiany język angielski i włoski, najczęściej zaś mieszaninę wyrazów obudwu.

Słuchacz wchłaniał w siebie te dźwięki '6Aak gdyby rozgwar ptaków w lesie dziewiczym, w

kraju dalekim, w ziemi niewiadomej.

Starsze dzieci państwa Oscalai chodziły do szkół. Najmłodsza Maria zostawała pod opieką

bony. Nigdy tedy za. dnia nie było nadmiaru objawów młodocianego zgiełku. Państwo Oscalai

prowadzili życie skromne i ciche. Bardzo rzadko przyjmowali gości, a pobyt ich w tym

domu był jakby niepostrzeżony. Czasami pan Granowski pukał do drzwi gabinetu pana

Oscalai ażeby wspólnie wypalić poobiednie cygaro – albo zapraszał do siebie sąsiada z dołu

na filiżankę czarnej kawy.

W czasie jednej z takich wizyt rozmowa zeszła na temat operacji pieniężnych. Od niechcenia

pan Granowski zapytał, czy też nie nastręcza się jakaś godna lokata pieniędzy. Oscalai

wymienił kilka perspektyw – jak budowa domów robotniczych w Mediolanie – burzenie całych

dzielnic w Genui a wskrzeszanie na ich miejscu nowych ulic i ogromnych gmachów –

udział w fabrykach amunicji – wreszcie napomknął o pewnym przedsięwzięciu dobroczynnym

i narysował szkicowy plan nadzwyczajnego interesu. Pan Granowski słuchał z żywym

zaciekawieniem.

Instytucja była stowarzyszeniem prywatnym, zorganizowanym w celu niesienia pomocy i

ulgi cierpiącej ludzkości w czasie pokoju, a nade wszystko czasu wojny. Dla uzyskania niezbędnych

funduszów towarzystwo inicjatorów zwróciło się do wielkich banków – i około

dziesięciu firm najsolidniejszych przystało na udzielenie owemu towarzystwu pożyczki w

sumie jakichś dwudziestu milionów lirów. Dla pokrycia tego długu zespół bankierów otrzymał

prawo (wyjednane przez towarzystwo dobroczyńców) wypuszczenia na świat dwu milionów

biletów loteryjnych, w cenie trzydziestu lirów za los, wygrywających w głównej wygranej

pięćkroć sto tysięcy – a w drugorzędnych – pięćdziesiąt, dwadzieścia pięć – wreszcie po

dziesięć tysięcy lirów. W razie sprzedaży dwu milionów losów bankierzy osiągali sześćdziesiąt

milionów lirów, czysty zaś zysk, po odtrąceniu wszystkich wydatków, jakie miała pochłonąć

loteria, powinien był dać co najmniej dwadzieścia milionów, czyli sto procent. Ten

interes dobroczynny, przedsięwzięty w celu niesienia pomocy i ulgi cierpiącej ludzkości, był

jasny jak słońce. Teść pana Oscalai, bankier Horacy Crumb, był jednym z najsolidniejszych

promotorów przedsięwzięcia i włożył w tę sprawę niemal cały swój majątek, co jego zięć

udowodnił panu Granowskiemu oczywistymi dokumentami.

Kapitalista polski wziął pod rozwagę tę aferę i coraz częściej toczył o niej rozmowy z kierownikiem

banku. Niepostrzeżenie ulegać począł radom i wskazówkom doświadczonego finansisty.

Oscalai był ociężały w ruchach, spokojny i chłodny. Jego grzeczność i subtelna

wytworność była jak gdyby przymusem leniwca, któremu z konieczności ulegał. Nie narzucał

się magnatowi z północy ani go do udziału w przedsięwzięciach zachęcał. Z odcieniem raczej

niechęci i znużenia, niż jakiegokolwiek innego afektu, wdawał się w dyskusje o zyskownych

12

lokatach pieniędzy. Stało się jednak, że pan Granowski tak postępował w tych sprawach, jak

Oscalai zalecił. Po pewnym czasie grube sumy ze spadku po Ryszardzie Nienaskim umieszczone

zostały w szeregu pozycji instytutu dobroczynnego.

Po objęciu w posiadanie willi De Granno właściciel jej poprzestawał na usłudze jednego

lokaja. Był to człowiek starszy, rutynowany w swym zawodzie, wytrawny i spokojny, imieniem

Catone. Imię tak szczodrze osnute wierszami Marcjalisa, Maniliusza, Owidiusza, Lukana

i Wergilego było cokolwiek za obszerne dla zasobu cnót, które się ujawniły w uczynkach

głównej podpory willi De Granno podczas paru miesięcy współżycia zimowego z jej posiadaczem.

Catone był służącym rozważnym i oszczędzającym swe siły. Obowiązki zawodu wykonywał

z niezachwianą powagą i niewzruszonym majestatem. Nic go nie mogło odwieść od

wykonywania funkcji tak, jak to stało zapisane w jakowymś kanonie, którego nawet pan Granowski

nie znał w zupełności. Nieporuszony jak posąg Catone stał przy drzwiach w czasie

śniadania pana, z olimpijską obserwując powagą, jak ten popija kawę, chrupie bułki i zajada

smaczny florencki panc bianco. Włoskie, mądre, głębokie oczy lokaja nie odbiegały ani na

sekundę od oblicza i osoby pana w czasie obiadu spożywanego w klubie lub w gabinecie restauracji,

a uśmiech posłuszeństwa i łaskawości był echem każdego ruchu i gestu p a d r o n a.

Surowa powaga, wyraz skupienia i pojmowania głębokości dostojeństwa dokonywujących się

wydarzeń malowały się na twarzy Catona w czasie rannego wdziewania ubrań i wieczornego

ich zdejmowania. Z nadejściem wiosny Catone miał zająć się również nadzorowaniem ogrodniczka,

do którego obowiązków należało utrzymanie ogrodu w czystości i porządku.

Stołowanie się na mieście, to tu, to owdzie, w klubie arystokratycznym lub najdroższych

restauracjach hotelowych, nie było dogodne. Catone czynił miny i usiłował wywrzeć wrażenie,

iż nie może podołać ogromowi pracy przy sprzątaniu całego piętra oraz przy zastawie

śniadania, które przyrządzała żona szofera. Skoro nadeszła konieczność zajęcia się ogrodem,

zwrócił swemu panu uwagę, czyby nie należało przyjąć pokojowej, zwłaszcza wobec faktu,

że na drugim piętrze stało pustką ze siedem pokojów, były nieczynne dwie kuchnie pełne naczynia,

spiżarnie, składy i wiele innych „ubikacji”. Pan Granowski niechętnie myślał o powiększeniu

sztabu służby i o wydatkach, które to za sobą pociągnie. Obawiał się hałasu na

górze, nadmiaru ludzi w domu, nieuniknionego podkradania rzeczy tudzież pieniędzy – wiedział

jednak, że Catone tego wymaga, a Catone ze swymi wielkoświatowymi manierami i

zasobem wiadomości po trosze rządził już poglądami pana Granowskiego. W sprawie urządzenia

stopy życia na wzór wielkoświatowy, we florenckim znaczeniu tej wielkoświatowości,

patron musiał wbrew woli polegać na opiniach służącego.

Nie chcąc jednak zdać się w kwestii wyboru pokojowej bezwzględnie na łaskę Catona, z

obawy, iż ten wprowadzi do domu swą kochankę lub wspólniczkę w jakim zamachu, pan

Granowski zwrócił się z prośbą o radę i wskazówkę do pani Oscalai. Praktyczna Angielka

znała życie włoskie lepiej może niż rodowita florentynka. Z jej to porady i rekomendacji stawiła

się przed obliczem pana Granowskiego młoda dziewczyna, nazwiskiem Isolina Donati,

jako aspirantka do objęcia posady c a m e r i e r y w willi De Granno. Pani Oscalai poznała

ową Isolinę jako niańkę w jednym z domów angielskich, gdzie oddawano tej małej pochwały

za pracowitość i pieczołowitość względem dziecka. Później pani Oscalai poznała całą rodzinę

Donati i przychodziła jej poniekąd z pomocą, rekomendując Isolinę jako c a m e r i e r ę do

znajomych domów angielskich, czasowo goszczących we Florencji, a dla brata jej wynajdując

posady. Rodzina Isoliny składała się z ojca Umberto, roznosiciela gazet – matki sprzedającej

czasopisma i wydawnictwa zeszytowe w maleńkim sklepiku na jednej z najruchliwszych uliczek

starej Florencji – z wyrostka imieniem Cesare, urwisa spod ciemnej gwiazdy – i dwu

niedorosłych dziewczyn – Inez i Yole.

Isolina była właściwie główną podporą tej rodziny, aczkolwiek powinien był spełniać tę

rolę nicpoń Cesare, starszy od niej o lat kilka. Isolina miała najwyżej lat szesnaście i mogła

służyć za typ czy wzór pięknej włoskiej ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin