STEFAN ŻEROMSKI
CHARITAS
POWIEŚĆ
WALKA Z SZATANEM
***
»Charitas non est aliquid creatum in anima,
sed est ipse Deus.«
Tomasz z Akwinu
CZĘŚĆ PIERWSZA
Ulica, wzdłuż której kolejka elektryczna dąży z Florencji ku Fiesole, przy stacji San Gervasio
rozwidla się we dwa szlaki. Pierwszy z nich pnie się pod górę aż do jej szczytu – drugi
biegnie u samego podnóża garbów podpierających łańcuch przełęczy Subapeninu, zmierzając
w kierunku starych will Montalto i Salviatino. Aleja dębów i platanów osłania tę szeroką,
obmurowaną, podmiejską drogę. Tu i ówdzie odcina się od białości jej wyschniętego pyłu
nowe villino połyskując stopniami i prostokątem odrzwi z marmuru, nie zmalowaną jeszcze
politurą bramy i jaskrawą zielonością zewnętrznych okiennic, zamkniętych stale dla obrony
przed upałem. Dalej od viale, właśnie na garbach podgórza wznoszących się ku Fiesole, kłębią
się obfite kępy i zwoje rozrosłych drzew wewnątrz murów ogrodowych, którymi z dawna
otoczyły się stare pałace. Pomiędzy owymi wysokimi ogrodzeniami przeciskają się tam i sam
ustronne drogi, prowadzące do bramy osłoniętej girlandami róż, glicynii i kwitnącego przypołudnika.
Obok jednej z takich bram, której ozdobne, w żelazie kute kraty odległe przypominały czasy,
przybito w ostatnich latach (poprzedzających wybuch wielkiej wojny) nową, skromną,
lecz wytworną w swej skromności tabliczkę z marmuru o wyzłoconym napisie: „Villa De
Granno”. Willa, o której mowa, inne przedtem nosiła nazwisko. Przezwał ją po swojemu nowonabywca,
pan Witold de Granno Granowski.
Ryszard Nienaski, zamordowany przez spiskowców „Mścicieli”, i żona jego Xenia, z domu
Granowska, zmarła na tyfus wkrótce po śmierci męża, nie pozostawili potomstwa. Ani
jedno, ani drugie z tego stadła nie posiadało bliższej rodziny. Ryszard Nienaski był jedynakiem,
a Xenia, jego żona, jedynaczką. Wielomilionowy majątek, który wskutek zapisu przemysłowca
Ogrodyńca przypadł był Ryszardowi Nienaskiemu – stał się dziedzictwem jego
wdowy. Gdy ta zmarła – przeszedł na wyłączną własność jedynego jej krewnego, ojca, Witolda
de Granno Granowskiego. Dziedziczenie to prawnie zatwierdzone zostało przez ustawodawstwo
austriackie.
Pan Granowski otrzymawszy tak wielki spadek pospieszył się ze zgrupowaniem go w kapitały
łatwo rozporządzalne. W tym celu sprzedał niezwłocznie tereny węglowe między Krakowem
i Oświęcimiem oraz wszystkie nowo otwarte i w ruch puszczone kopalnie, z wyjątkiem
jednej, największej, noszącej nazwę „Xenia”. Tę w ręku swych zatrzymał przez pietyzm
dla pamięci córki. Ponieważ niepodobna było wówczas żadną miarą oddać tych przedsiębiorstw
nabywcom Polakom, gdyż ani jedna para rąk polskich po nie się nie wyciągała, pan
Granowski odstąpił na świetnych warunkach owe skarby przyrodzone tym, którzy je nabyć
gorąco pragnęli, to znaczy centrali kapitalistów z Berlina. Już po tak krótkim posiadaniu bogactw
węglowych podkrakowskich udało się osiągnąć zysk ogromny w stosunku do kapitałów
wyłożonych przez Ryszarda Nienaskiego na kupno ziemi i eksploatację jej wnętrza. Pan
Granowski miał w ręku około ośmiu milionów. Nie znajdując dla tych sum odpowiedniej w
kraju lokaty – przynaglony przez pewne względy, a nie chcąc wracać do Francji dla innych
znowu powodów – spadkobierca przesunął stopniowo i częściami niemal cały kapitał do banków
włoskich i odkładając zyskowne zużytkowanie go do stosowniejszej chwili, tam wszystek
na razie, bez względu na nicość stopy procentowej, w kilku najsolidniejszych instytucjach
umieścił. Wkrótce też sam opuścił kraj i zamieszkał we Florencji.
Początkowo koczował w wielkich hotelach na Lungarno. Żył w osamotnieniu pośród
zmieniającej się, wielojęzycznej rzeszy bogaczów. Lecz przy wspólnym stole trudno było nie
8
zawiązać znajomości, choćby przygodnych, Jedną z pierwszych tego rodzaju był stosunek z
rodziną Oscalai. Signor Fulco Oscalai był zastępcą dyrektora, a w istocie rzeczy pierwszym
kierownikiem florenckiego oddziału jednego z najgłówniejszych banków włoskich. Ożeniony
z Angielką, córką bankiera Horacego Crumba, miał z nią czworo dzieci: – dwunastoletnią
córkę Celide, dziesięcioletnią – Beatrice, ośmioletniego syna imieniem Aubrey i czteroletnią
– Marię. Rodzina ta zasiadała do stołu w Grand Hotelu, ilekroć zjawiał się we Florencji patriarcha
rodu, ów bankier Horacy Crumb, rezydujący przeważnie w Mediolanie, lecz zajęty
interesami w najrozmaitszych miastach Anglii, Włoch i Francji. Ponieważ pan Granowski
część swych pieniędzy miał na składzie również w owym banku włoskim, którego kierownikiem
był Oscalai, więc o znajomość z jego rodziną nie było trudno.
Dzieci państwa Oscalai – był to istny bukiet kwiatów. Połączenie krwi włoskiej z angielską
wydało szczególne typy fizyczne i nadzwyczaj interesujące charaktery. Pan Granowski z żywym
zaciekawieniem obserwował we dwu starszych jasnowłosych panienkach jak gdyby
walkę rasy anglosaskiej o przewagę nad ognistością południa. W chłopcu, mimo jego angielskiego
imienia, pod ciemną skórą palił się temperament Włocha. Najmłodsza – Maria – była
najczystszym okazem angielskiego baby. Rodzina ta mieszkała nieco za miastem, pod Fiesole,
właśnie w willi należącej do Horacego Crumba, teścia Fulcona Oscalai.
Pan Granowski, zaproszony pewnego dnia przez dzieci, odwiedził nowo poznaną rodzinę
w owym zamiejskim zaciszu. Miejsce to bardzo mu do smaku przypadło. A że stary bankier
kupił był ową willę tylko z musu od jednego z niewypłacalnych klientów i miał ją na dogodnych
warunkach do sprzedania, więc pan Granowski skwapliwie nabył dom z ogrodem. Ponieważ
willa była dwupiętrowa i dość obszerna, zgodził się na to, iż rodzina Oscalai pozostała
nadal na parterze, gdzie się mieściła poprzednio, sam zaś zajął pierwsze piętro, pozostawiając
sobie drugie, mansardowe, pustkami stojące, do dyspozycji.
Był to dom stary, ani zbyt wspaniały, ani pospolity, lecz dostatnio niegdyś wyposażony,
choć nie zawierał nic szczególnie godnego uwagi. – Wysokie mury ze wszech stron otaczały
piękny ogród. Mały strumyczek, zdążający spod szczytu górskiego łańcucha ku Mugione,
przemykał się popod murem i wybiegał zeń w drugim końcu w parów, który się tuż za ogrodzeniem
otwierał. Ujęto ów potoczek w basen wyciosany z marmuru, który czas poszczerbił i
ponadgryzał. Dookoła zbiornika wody rozrosła się najstarsza i najbujniejsza roślinność.
Wznosiły się tam, tworząc zwartą kępę, ogromne igławy zwane araukariami. Ich poziome,
ociężałe gałęzie zwisały ku ziemi, a szczytowe zdawały się omdlewać i upadać ze znużenia,
tworząc rozwidlone czuby, pełne szczególnej piękności. W jednym kącie ogrodu, od strony
parowu, stały szeregiem latyńskie aesculusy, dęby wiecznie zielone. Długa ulica, starannie
wygrodzona bukszpanem, prowadziła ku górze do trzech cyprysów wielkiej grubości, które
chwiały się wyniośle w wiecznym prawdziwie odosobnieniu na pustej łączce ogrodu. Bliżej
domu stały gaje kamelii białych i czerwonych – gąszcze różane – i ciemniki osłonięte zwojami
glicynii. Na przypiaskowym wzgórku przyciągała do siebie każde spojrzenie rozrośnięta
kępa czarnych bambusów. Ich nagie, dęte, lśniące źdźbła hebanowe, poprzedzielane w kolanach
przegrodami, odbijając dziwacznie od zwisłych, jasnozielonych liści, budziły myśl o
niewiadomych lądach za oceanami, o ludach nieznanych i mowach niepojętych. Ruch ich
kępiastych łodyg, suchy szelest kresowanych, ostrokończystych liści w zaświaty wyobraźnię
pociągał.
Wnętrze willi uderzało przepychem tych tylko szczegółów urządzenia, które nie mogły być
poruszone z miejsca i usunięte na zewnątrz. Były tam więc piękne, szerokie, marmurowe
schody, pełne wdzięku kominki z zielonego, florenckiego – odrzwia w jednych pokojach z
ciemnego, w innych z sieneńskiego marmuru – belkowania artystycznie kolorowane – we
dwu salonach dawne jedwabne obicia na ramach. Meble i przedmioty zbytkowniejsze zostały
przetrzebione w czasie zmian właścicieli domu. Znać było, że tę siedzibę przetrząsały od góry
9
do dołu ręce dorobkiewiczowskie, a handlarskie zdarły ze ścian, gzemsów, a nawet podłóg, co
się tylko dało na targu spieniężyć.
Z okien pierwszego piętra roztaczał się czarujący widok na miasto leżące w dole. Widać je
było całe jak na dłoni – od kościoła San Gervasio, niemal już wiejskiego, który wobec tylu
murowanych przepychów w prostocie swej dochodził do prostactwa – od wielkiego pola ćwiczeń
wojskowych aż do pozamiejskich i zarzecznyeh wzgórz z mgłami drzew, osłaniających
Monte Olivetto, Viale dei Colli, San Miniato i Torre del Gallo. Tonęło w istnym koszu ogrodów,
od szpalerów w Cascine aż do gajów oliwnych i kasztanowych na drodze do Settignano.
Poza miastem, na złotym tle zachodniego nieba rysowały się wiecznie błękitne garby i łańcuchy
gór lukkańskich, po których niby szeregi czarnych mnichów zdają się wędrować procesje
cyprysów.
Pan Granowski lubił zasiadłszy przy otwartym oknie swego gabinetu wpatrywać się w
miasto jak w rozłożoną księgę – w tę ściśniętą na małej przestrzeni siedzibę człowieczą, która
była w przeszłości zwierciadłem niemal wszystkiego, co życie zbiorowe wydać może. Przepadał
był za Florencją, zawsze i najchętniej wyrywał się do niej z wirów i przewrotów swego
życia, żeby odpoczywać choć przez dni parę niby na łożu kwiatowym. Teraz, gdy wiry życia,
jak bestia pokonana i wierna z musu, ułożyły się u jego stóp, nasycał się ulubionym miastem
do woli. Oczy jego z przyjemnością i niemal z patriotycznym uwielbieniem spoczywały na
rozmaitości zewnętrznej formy budynków, tworzących całość tyle harmonijną. Błądziły po
masach marmuru Duomo, po kopułach Bruneleschiego, wieżach Giotta i Arnolfa di Cambio,
po szlaku złotego Arno i miękkich szlakach ogrodów Boboli. Z odległości dochodził do jego
uszu tłumiony a ciągły szum, melodia gwałtu życia, którego zawsze tak namiętnie pożądał.
Suchy, różowawy pył zdawał się przesycać błękitne powietrze nad kopułami i powietrznymi
wieżami.
W ciągu dni wolnych od upału pan Granowski puszczał się na odległe, samotne przechadzki
w górę, powyżej od swej posiadłości, drogami zrazu obmurowanymi jak forteczne
bastiony, powstałymi prawdopodobnie wówczas jeszcze, kiedy to miasto było siedliskiem
bankierów, optymatów i arystokracji, wytwarzającej przemysły sławne na świat cały – kiedy
niezmierne dochody czerpało z produkcji lamy złotej i srebrnej, adamaszku, rzeźb z drzewa i
intarsyj, arabesek w marmurze lub piaskowcu, figur portretowych z wosku – kiedy prym
trzymało w złotnictwie i jubilerstwie – a wszystkie zyski wkładało w nieskończone zdobienie
Firenze la Bella. Docierał do cyklopicznych podmurowań fiesolańskich i przypatrywał się
tym zabytkom pracy Etrusków z odrobiną ciekawości. Dumał od niechcenia o tym, co wyczytał
o swej okolicy, iż wałęsa się oto po miejscach, które były warownym obozowiskiem
zbuntowanego Katyliny. Myślał przelotnie o owym herszcie wszelakich Zborowskich świata,
Sergiuszu Katylinie. Kiedy indziej usiłował wytropić pole bitwy zwycięskiej Stylichona z
Galami, jakiegoś Stylichona z jakimiś Galami... Przypatrywał się z ciekawością nowszym
murom na Fiesole, ostatniemu siedlisku Cadolingów hrabiów Settimo. Uprzytomniał sobie
ów ród rycerzy, którzy rozbijali na wielkiej drodze lukkańskiej, wypadając ze swego zamczyska
na szczycie gór, z Monte Orlandi, a gdy go stamtąd w całym zespole wytępiła florencka i
pizańska demokracja, w Fiesole szukał schronienia i miejsca rycerskiego po łup wypadu. Ze
współczuciem myślał o tym, jak, wzięci głodem, musieli ci niełacni panowie zstępować na
dół florencką drogą z powrozami na szyjach, między zgrają łyków tryumfujących i upojonych
rozkoszą. Znał przecie to wszystko. Wszystkie te dzieje miał w sobie, w innej, oczywista,
przeżyte formie, istniejące w myśli i wspomnieniu, a przecie już tak doskonale zapomniane
jak tamte bajdy o przeszłości. Śniło mu się, że na miejscu, które przemierza krokiem zleniwiałym,
stał może namiot Henryka IV, gdy oblegał papieską Florencję, albo namiot Castruccia
Castracani... Nasuwały się przed oczy figury Medyceuszów, którzy zza lady bankierskiej
wysforowali się misternymi ścieżkami przebiegłości na tron Toskanii. Rozkoszną wzgardę,
najmilszą z form ironii, budziło w nim wspomnienie fresku Benozza Gozzoliego na ścianie
10
kaplicy Akademii „della Crusca”, gdzie w długim korowodzie ukazywali się ciż łyczkowie
florenccy ukoronowani, z wyanielonymi obliczami przez rękę ucznia Fra Angelica z Fiesole.
Pan Granowski widział swe życie, swe dawne czyny i obecne postanowienia dziwnie splątane
z Florencją i jej przeszłością. Katylina, hrabiowie Settimo; Medyceusze... Znajdował potwierdzenie
siebie w zbiorowym życiu Florencji, uplastycznionym przez sztukę nieśmiertelną, w
życiu tej szlachty ludzkości, która z piekieł istnienia wyrywała purpurę i gronostaje przepychu
swego dostojeństwa.
11
Sąsiadowanie z rodziną Oscalai nie nastręczało przykrości, a zaopatrzyło dom i ogród w
odgłosy życia. Zabawy, śpiewy i wesoły gwar dzieci – ich sprzeczki, uniesienia i wszelkie
sprawy były dla pana Granowskiego przyjemną rozrywką. Lubił w majowy zmrok, po dniu
upalnym, zanim nieznośne zanzary swój cichy brzęk wydawać poczęły, zasiąść w głębi pokoju,
opodal od okna, wpatrywać się w melodyjne krążenie lucciolów i słuchać, jak między
starymi drzewami rozlega się nieprzerwany gwar, coś jakby gędziolenie synogarlic i krzykliwy
gwar papug. Usta dziewczynek domowych i ich koleżanek powtarzały wciąż imię głównego
sprawcy wszelakich figlów, imię „Aubrey”, modelowane na tony najrozmaitsze. Słychać
było na przemiany język angielski i włoski, najczęściej zaś mieszaninę wyrazów obudwu.
Słuchacz wchłaniał w siebie te dźwięki '6Aak gdyby rozgwar ptaków w lesie dziewiczym, w
kraju dalekim, w ziemi niewiadomej.
Starsze dzieci państwa Oscalai chodziły do szkół. Najmłodsza Maria zostawała pod opieką
bony. Nigdy tedy za. dnia nie było nadmiaru objawów młodocianego zgiełku. Państwo Oscalai
prowadzili życie skromne i ciche. Bardzo rzadko przyjmowali gości, a pobyt ich w tym
domu był jakby niepostrzeżony. Czasami pan Granowski pukał do drzwi gabinetu pana
Oscalai ażeby wspólnie wypalić poobiednie cygaro – albo zapraszał do siebie sąsiada z dołu
na filiżankę czarnej kawy.
W czasie jednej z takich wizyt rozmowa zeszła na temat operacji pieniężnych. Od niechcenia
pan Granowski zapytał, czy też nie nastręcza się jakaś godna lokata pieniędzy. Oscalai
wymienił kilka perspektyw – jak budowa domów robotniczych w Mediolanie – burzenie całych
dzielnic w Genui a wskrzeszanie na ich miejscu nowych ulic i ogromnych gmachów –
udział w fabrykach amunicji – wreszcie napomknął o pewnym przedsięwzięciu dobroczynnym
i narysował szkicowy plan nadzwyczajnego interesu. Pan Granowski słuchał z żywym
zaciekawieniem.
Instytucja była stowarzyszeniem prywatnym, zorganizowanym w celu niesienia pomocy i
ulgi cierpiącej ludzkości w czasie pokoju, a nade wszystko czasu wojny. Dla uzyskania niezbędnych
funduszów towarzystwo inicjatorów zwróciło się do wielkich banków – i około
dziesięciu firm najsolidniejszych przystało na udzielenie owemu towarzystwu pożyczki w
sumie jakichś dwudziestu milionów lirów. Dla pokrycia tego długu zespół bankierów otrzymał
prawo (wyjednane przez towarzystwo dobroczyńców) wypuszczenia na świat dwu milionów
biletów loteryjnych, w cenie trzydziestu lirów za los, wygrywających w głównej wygranej
pięćkroć sto tysięcy – a w drugorzędnych – pięćdziesiąt, dwadzieścia pięć – wreszcie po
dziesięć tysięcy lirów. W razie sprzedaży dwu milionów losów bankierzy osiągali sześćdziesiąt
milionów lirów, czysty zaś zysk, po odtrąceniu wszystkich wydatków, jakie miała pochłonąć
loteria, powinien był dać co najmniej dwadzieścia milionów, czyli sto procent. Ten
interes dobroczynny, przedsięwzięty w celu niesienia pomocy i ulgi cierpiącej ludzkości, był
jasny jak słońce. Teść pana Oscalai, bankier Horacy Crumb, był jednym z najsolidniejszych
promotorów przedsięwzięcia i włożył w tę sprawę niemal cały swój majątek, co jego zięć
udowodnił panu Granowskiemu oczywistymi dokumentami.
Kapitalista polski wziął pod rozwagę tę aferę i coraz częściej toczył o niej rozmowy z kierownikiem
banku. Niepostrzeżenie ulegać począł radom i wskazówkom doświadczonego finansisty.
Oscalai był ociężały w ruchach, spokojny i chłodny. Jego grzeczność i subtelna
wytworność była jak gdyby przymusem leniwca, któremu z konieczności ulegał. Nie narzucał
się magnatowi z północy ani go do udziału w przedsięwzięciach zachęcał. Z odcieniem raczej
niechęci i znużenia, niż jakiegokolwiek innego afektu, wdawał się w dyskusje o zyskownych
12
lokatach pieniędzy. Stało się jednak, że pan Granowski tak postępował w tych sprawach, jak
Oscalai zalecił. Po pewnym czasie grube sumy ze spadku po Ryszardzie Nienaskim umieszczone
zostały w szeregu pozycji instytutu dobroczynnego.
Po objęciu w posiadanie willi De Granno właściciel jej poprzestawał na usłudze jednego
lokaja. Był to człowiek starszy, rutynowany w swym zawodzie, wytrawny i spokojny, imieniem
Catone. Imię tak szczodrze osnute wierszami Marcjalisa, Maniliusza, Owidiusza, Lukana
i Wergilego było cokolwiek za obszerne dla zasobu cnót, które się ujawniły w uczynkach
głównej podpory willi De Granno podczas paru miesięcy współżycia zimowego z jej posiadaczem.
Catone był służącym rozważnym i oszczędzającym swe siły. Obowiązki zawodu wykonywał
z niezachwianą powagą i niewzruszonym majestatem. Nic go nie mogło odwieść od
wykonywania funkcji tak, jak to stało zapisane w jakowymś kanonie, którego nawet pan Granowski
nie znał w zupełności. Nieporuszony jak posąg Catone stał przy drzwiach w czasie
śniadania pana, z olimpijską obserwując powagą, jak ten popija kawę, chrupie bułki i zajada
smaczny florencki panc bianco. Włoskie, mądre, głębokie oczy lokaja nie odbiegały ani na
sekundę od oblicza i osoby pana w czasie obiadu spożywanego w klubie lub w gabinecie restauracji,
a uśmiech posłuszeństwa i łaskawości był echem każdego ruchu i gestu p a d r o n a.
Surowa powaga, wyraz skupienia i pojmowania głębokości dostojeństwa dokonywujących się
wydarzeń malowały się na twarzy Catona w czasie rannego wdziewania ubrań i wieczornego
ich zdejmowania. Z nadejściem wiosny Catone miał zająć się również nadzorowaniem ogrodniczka,
do którego obowiązków należało utrzymanie ogrodu w czystości i porządku.
Stołowanie się na mieście, to tu, to owdzie, w klubie arystokratycznym lub najdroższych
restauracjach hotelowych, nie było dogodne. Catone czynił miny i usiłował wywrzeć wrażenie,
iż nie może podołać ogromowi pracy przy sprzątaniu całego piętra oraz przy zastawie
śniadania, które przyrządzała żona szofera. Skoro nadeszła konieczność zajęcia się ogrodem,
zwrócił swemu panu uwagę, czyby nie należało przyjąć pokojowej, zwłaszcza wobec faktu,
że na drugim piętrze stało pustką ze siedem pokojów, były nieczynne dwie kuchnie pełne naczynia,
spiżarnie, składy i wiele innych „ubikacji”. Pan Granowski niechętnie myślał o powiększeniu
sztabu służby i o wydatkach, które to za sobą pociągnie. Obawiał się hałasu na
górze, nadmiaru ludzi w domu, nieuniknionego podkradania rzeczy tudzież pieniędzy – wiedział
jednak, że Catone tego wymaga, a Catone ze swymi wielkoświatowymi manierami i
zasobem wiadomości po trosze rządził już poglądami pana Granowskiego. W sprawie urządzenia
stopy życia na wzór wielkoświatowy, we florenckim znaczeniu tej wielkoświatowości,
patron musiał wbrew woli polegać na opiniach służącego.
Nie chcąc jednak zdać się w kwestii wyboru pokojowej bezwzględnie na łaskę Catona, z
obawy, iż ten wprowadzi do domu swą kochankę lub wspólniczkę w jakim zamachu, pan
Granowski zwrócił się z prośbą o radę i wskazówkę do pani Oscalai. Praktyczna Angielka
znała życie włoskie lepiej może niż rodowita florentynka. Z jej to porady i rekomendacji stawiła
się przed obliczem pana Granowskiego młoda dziewczyna, nazwiskiem Isolina Donati,
jako aspirantka do objęcia posady c a m e r i e r y w willi De Granno. Pani Oscalai poznała
ową Isolinę jako niańkę w jednym z domów angielskich, gdzie oddawano tej małej pochwały
za pracowitość i pieczołowitość względem dziecka. Później pani Oscalai poznała całą rodzinę
Donati i przychodziła jej poniekąd z pomocą, rekomendując Isolinę jako c a m e r i e r ę do
znajomych domów angielskich, czasowo goszczących we Florencji, a dla brata jej wynajdując
posady. Rodzina Isoliny składała się z ojca Umberto, roznosiciela gazet – matki sprzedającej
czasopisma i wydawnictwa zeszytowe w maleńkim sklepiku na jednej z najruchliwszych uliczek
starej Florencji – z wyrostka imieniem Cesare, urwisa spod ciemnej gwiazdy – i dwu
niedorosłych dziewczyn – Inez i Yole.
Isolina była właściwie główną podporą tej rodziny, aczkolwiek powinien był spełniać tę
rolę nicpoń Cesare, starszy od niej o lat kilka. Isolina miała najwyżej lat szesnaście i mogła
służyć za typ czy wzór pięknej włoskiej ...
alvarez1954