NOCNY POCIĄG
DO RIGEL
przełożyła Iwona Michałowska
Wydawnictwo Dolnośląskie
Pastorowi Rickowi House’owi,
który pomógł mi utrzymać się na szynach.
1
Stał oparty o boczną ścianę samoobsługowej taksówki. Zlustrowałem go wzrokiem, wychodząc przez drzwi i siatkę atmosferyczną budynku New Pallas w chłodne, nocne powietrze Manhattanu. Był niski i szczupły, bez zarostu, w ciemnobrązowym płaszczu, beżowej koszuli i luźnych spodniach. Prawdopodobnie nie miał więcej niż siedemnaście, osiemnaście lat i wyglądał tak zwyczajnie, że mijając go na chodniku, nawet bym się nie obejrzał.
I właśnie dlatego, schodząc na ulicę po schodach z importowanego marmuru bellidyjskiego, przyjrzałem mu się z wielką starannością. Nie miałem wątpliwości, że tego grudnia po ulicach Nowego Jorku kręci się mnóstwo niepozornych ludzi, ale ich miejsce było w niepozornych rejonach miasta, a nie tu, w dzielnicy magnaterii. Wystarczyło, że ja się tu zapuściłem; dwie osoby o nieodpowiednim statusie społecznym w tym samym miejscu i czasie były już pewną przesadą.
Przyglądał mi się w milczeniu spod opadających powiek, z rękoma skrzyżowanymi na piersiach i niewidocznymi dłońmi. Żebrak ruszyłby już w moją stronę, a uczciwy obywatel usunąłby mi się z drogi. On natomiast nadal stał z tymi skrzyżowanymi rękoma, rodząc w mojej głowie pytanie, co trzyma w ukrytych dłoniach, i wielki żal, że Wywiad Sojuszu Zachodniego czternaście miesięcy wcześniej odebrał mi pozwolenie na broń.
Poruszył się, dopiero gdy zbliżyłem się na odległość trzech kroków. Otworzył oczy i zmarszczył czoło, jakby ten ruch kosztował go mnóstwo wysiłku..
- Frank Compton - rzekł ochryple. To nie było pytanie, lecz stwierdzenie.
- Owszem - odparłem. - Znamy się?
Uśmiechnął się lekko i rozplótł ręce. Struchlałem na moment, lecz obie okazały się puste. Lewa opadła bezwładnie wzdłuż tułowia, prawa zaś z trudem odnalazła drogę do kieszeni płaszcza.
Nim zdążył ją wyjąć, zaczął się osuwać po ścianie taksówki, powoli, niemal leniwie, aż legł bezwładnie na chodniku, niewidzącymi oczyma spoglądając w nocne niebo.
Dopiero teraz, gdy znalazł się bezpośrednio w świetle latarń, zauważyłem kilka mokrych plam na jego płaszczu.
Przykucnąłem obok ciała i rozejrzałem się. Z tyloma dziurami chłopak nie mógł przebyć zbyt wielkiej odległości, a ten, kto mu to zrobił, być może czaił się w pobliżu, by dodać do swojej listy kolejne trofeum. Nie zauważyłem jednak w okolicy żadnych przechodnów kręcących się bez celu ani podejrzanych pojazdów. Starając się nie myśleć o dachowych snajperach z ponaddźwiękowymi karabinkami i elektronicznymi systemami namierzania, przeniosłem uwagę na dzieciaka.
Za trzy spośród krwawych plam odpowiadały mikroskopijne dziurki o średnicy główki szpilki, będące dziełem pocisków usypiających, używanych przez policję i prywatne firmy ochroniarskie w celu powstrzymania kogoś bez uciekania się do skrajności. Pozostałe rany miały znacznie większy rozmiar; kaliber zidentyfikowałem jako odpowiadający gromnikom, stanowiącym wyższy szczebel w hierarchii miejskiego arsenału myśliwskiego.
Na kolejnym szczeblu znajdowały się szatkownice wojskowe, ale napastnik - ku mojej uldze - nie był aż tak zaawansowany.
Odsuwając bezwładną rękę, ostrożnie sięgnąłem do kieszeni dzieciaka. Znalazłem jedynie wąski plastikowy folder, używany zwykle do przetrzymywania mikrokart kredytowych lub sztabek gotówkowych. Skierowałem go ku światłu płynącemu z markizy New Pallas i otworzyłem.
W środku znajdował się tylko jeden przedmiot: połyskujący bilet w miedzianej ramce. Bilet na transgalaktyczny pociąg czteroszynowy numer 339216, odlatujący ze stacji Terra o 7.55, 27 grudnia 2084 roku. Za siedem dni. Obejmował jedno miejsce w trzeciej klasie, siedzenie numer 22, wagon 15.
Celem podróży była ziemska kolonia Yandro w układzie gwiezdnym Rigel.
Yandro - czwarty i ostatni akt wielkiego planu Dyrektoriatu Narodów Zjednoczonych, mającego na celu przeobrażenie człowieka w autentycznego obywatela wszechświata i zrównanie go w prawach społecznych z jedenastoma prawdziwymi imperiami galaktycznymi. Yandro, planeta, która w niekontrolowany i totalny sposób pożerała zasoby Układu Słonecznego od momentu, gdy dziesięć lat temu, przy wtórze wrzawy medialnej zwykle zarezerwowanej dla gwiazd popkultury, wylądowali tam pierwsi koloniści.
Yandro. Przyczyna, dla której wykopano mnie z Wywiadu Sojuszu Zachodniego.
Zerknąłem na wciąż wpatrzoną w niebo twarz trupa. Mam dobrą pamięć do twarzy, ale tej kompletnie sobie nie przypominałem. Raz jeszcze przeniosłem wzrok na bilet w poszukiwaniu informacji o pasażerze i zobaczyłem cyfrowe zdjęcie. Swoje zdjęcie.
Gapiłem się na nie, czując, jak jeżą mi się włosy na karku. Nie tylko zdjęcie było moje. Widniało tam także moje nazwisko, numer dowodu osobistego i odcisk palca, który jeśli nawet nie był moim, wyglądał kropka w kropkę jak mój.
Wieloletnie doświadczenie nauczyło mnie, że lepiej nie przebywać zbyt długo w towarzystwie trupów, szczególnie tak świeżych jak ten tutaj. Mimo to poświęciłem jeszcze minutę na przetrząśnięcie pozostałych kieszeni dzieciaka.
Zupełnie dobrze mógłbym to sobie podarować. Chłopak nie miał ani dowodu osobistego, ani karty kredytowej - nie miał niczego prócz chusteczki, scyzoryka, niezapłaconych rachunków czy listów z domu. Oprócz biletu znalazłem jedynie sztabkę gotówkową z kredytem w wysokości stu dziewięćdziesięciu dolarów.
Obejrzałem się na dźwięk trajkoczących głosów, by zobaczyć czworo nieskazitelnie odzianych młodych ludzi, wychodzących z New Pallas na wieczorną imprezę. Wstałem powoli, przestąpiłem nad leżącym ciałem i ruszyłem ulicą tak szybko, jak tylko się dało bez wzbudzania podejrzeń. Mieszkający w tej części miasta magnaci od czasu do czasu mieli do czynienia z czymś tak nieapetycznym jak śmierć, ale sprawa zawsze była załatwiana w sposób absolutnie dżentelmeński i cywilizowany, bo tacy byli wynajmowani przez nich skrytobójcy. Prawdopodobnie żadna spośród schodzących w tej chwili po schodach osób nigdy dotąd nie widziała trupa, więc przypuszczałem, że gdy w końcu go dostrzegą, narobią sporo szumu. Musiałem się ewakuować, nim to nastąpi.
Dotarłem do końca przecznicy i skręciłem, gdy nagle coś mnie tknęło. Obejrzałem się. Nad ciałem stała jakaś postać - szczupła, niepozorna, pochylona, z głową wychyloną do przodu, bez wątpienia po to, by lepiej widzieć naszego drogiego denata. Odległość i cienie rzucane przez latarnie uniemożliwiały mi dokładne przyjrzenie się twarzy, ale zachowanie nie świadczyło o zbytnim przerażeniu czy wstrząsie. Najwyraźniej widok trupa nie był dla tego osobnika żadną nowością.
Gdy tak patrzyłem, facet wyprostował się i spojrzał w moim kierunku.
Ogromnym wysiłkiem woli powstrzymałem się od panicznej ucieczki, zamiast tego kontynuując dotychczasowy szybki marsz. Mężczyzna nie ruszył za mną: spokojnie przyglądał się, jak znikam za najbliższym budynkiem.
Dla pewności minąłem jeszcze dwie przecznice i dopiero gdy noc rozdzierało już wycie syren, zatrzymałem przejeżdżającą taksówkę.
- Dobry wieczór - powitał mnie komputerowy głos. - Dokąd jedziemy?
Zerknąłem na folder, wciąż ściskany w ręku. Do odjazdu pociągu pozostało siedem dni. Podróż z Ziemi na stację czteroszynowej kolei kosmicznej, położoną w zewnętrznej strefie Układu Słonecznego, w pobliżu orbity Jowisza, trwała niewiele krócej. Jeśli miałem zdążyć na pociąg, musiałem wyruszyć natychmiast.
Czułem się nieco przyparty do muru, ale w gruncie rzeczy sytuacja była dla mnie całkiem korzystna. Tak czy owak planowałem wyruszyć za kilka tygodni w podróż transgalaktyczną, płacąc za bilet nowiutką kartą kredytową, którą miałem w kieszeni. Teraz mogłem przynajmniej rozpocząć podróż za cudze pieniądze.
Tyle tylko, że nie zamierzałem wyruszać tak szybko. Nie miałem też ochoty rozpoczynać wycieczki od jednej z nielicznych, żałosnych ziemskich kolonii.
No i zdecydowanie nie planowałem pozostawiać za sobą trupa.
Ktoś jednak poświęcił mnóstwo trudu i pieniędzy, by kupić mi bilet do Yandro, a ktoś inny poświęcił życie, by mi go dostarczyć.
Najwyraźniej był też ktoś, komu bardzo zależało, żeby ów bilet: do mnie nie dotarł.
- Dokąd jedziemy?
Wrzuciłem folder do kieszeni i wyjąłem sztabkę gotówkową, żfiując, że nie zabrałem tej, którą miał przy sobie chłopak. Na kredytówce miałem mnóstwo forsy, ale transakcje robione kredytówką, w odróżnieniu od tych wykonywanych przy użyciu sztabki, pozostawiały ślad.
- Grand and Mercer - powiedziałem, wkładając sztabkę do gniazdka.
Kwadrans na pakowanie, potem kolejna podróż taksówką do portu powietrznego Sutherlin... Powinienem zdążyć na najbliższy lot na Lunę i stację czteroszynówki. Jeśli w tym tygodniu odrzutowce międzyplanetarne latały planowo, będę miał jeszcze kilka godzin w zapasie.
- Dziękuję - odparła taksówka i ruszyła łagodnie, włączając się w ruch uliczny.
Księżycowy dach był otwarty. Jadąc wzdłuż Siódmej Alei, spoglądałem w górę na nieliczne gwiazdy, których blasku nie przyćmiły światła miasta. Wyłuskałem charakterystyczny pas Oriona, po czym opuściłem wzrok ku znajdującej się na kolanie Myśliwego gwieździe Rigel, zastanawiając się, czy z Yandro w ogóle widać nasze Słońce.
Nie miałem pojęcia. Wyglądało jednak na to, że wkrótce się dowiem.,
- Uwaga, uwaga! - odezwał się z głośników restauracji łagodny głos. - Pociąg czteroszynowy numer 339216 z Helvanti i Ziem Bellidosza wjedzie na stację za godzinę. Pasażerów udających się do Nowego Tigris, Yandro, Związku Republik Juriań-skich oraz Republiki Cymalskiej prosimy o przejście do zielonej sali wylotów. Uwaga, uwaga...
Głos powtórzył wiadomość po angielsku, po czym przeszedł na juriański, a następnie na mahijski. Przełknąłem ostatnie dwa kęsy burgera, wytarłem ręce i włożyłem sztabkę gotówkową do gniazdka umieszczonego przy barze. Większość pozostałych klientów nadal siedziała, najwyraźniej czekając na jakiś późniejszy pociąg. Zsunąłem się ze stołka, wcisnąłem przyczepiony do wewnętrznej strony płaszcza przycisk pilota i patrzyłem, jak moje dwie staroświeckie torby wysuwają się spod lady.
Po przejechaniu dwóch metrów w większej zaciął się silnik i torba zaczęła się kręcić w kółko. Zakląłem pod nosem, wyłączyłem smycz i chwyciłem torby za rączki, mając nadzieję, że nikt nie zwraca na mnie uwagi. Niewiele było rzeczy bardziej kompromitujących niż zepsuty bagaż, a jeszcze mniej było bardziej żałosnych niż właściciel, który jest zbyt leniwy lub biedny, by go naprawić. Przewiesiłem sobie większą torbę przez ramię, udając, że niosę ją dla gimnastyki, i ruszyłem ku drzwiom.
W połowie drogi dostrzegłem dziewczynę. Wyszła zza przepierzenia osłaniającego jeden ze stolików i dołączyła do sznura wychodzących. Torba podróżna grzecznie podążała za nią.
Ha! Wyglądało na to, że dziewczę wybiera się w podróż tym samym pociągiem co ja.
Fakt, że spędziliśmy tydzień w tym samym odrzutowcu, sam w sobie nie miał większego znaczenia. Istniało tylko jedno sensowne połączenie pomiędzy atlantycką stroną Sojuszu Zachodniego a stacją transferową czteroszynówki, więc każdy, kto postanowił odbyć podróż do gwiazd w ciągu najbliższych trzech czy czterech dni, nie miał innego wyjścia, jak lecieć ze mną.
Problemem było to, że ta dziewczyna nie pasowała mi do żadnego typowego profilu pasażera. Nie widziałem, żeby wchodziła w jakiekolwiek interakcje z innymi podróżnymi albo ucinała sobie pogawędki z personelem. Wśród podróżujących pojazdami kosmicznymi zdarzali się, rzecz jasna, samotnicy, ludzie nieśmiali lub po prostu obojętni, ale wszyscy oni coś jednak robili, nawet jeśli tym czymś było zawinięcie się w kokon milczenia i spoglądanie w gwiazdy w jednej z sal widokowych. Tymczasem, choć celowo przechadzałem się raz po raz po wszystkich publicznych miejscach odrzutowca, widywałem ją jedynie podczas posiłków i, z rzadka, w którymś ze sklepów. Poza tym nie opuszczała kabiny. Nie pojawiła się nawet na pokładowej imprezie bożonarodzeniowej.
Idąc korytarzem w kierunku sali wylotów, patrzyłem na jej połyskujące w świetle krótkie, ciemne włosy. Mogła mieć jakieś dwadzieścia dwa lata, co znaczyło, że jest o dekadę młodsza ode mnie. Orzechowe oczy współgrały z kolorem włosów, a smukła, zgrabna figura wskazywała na kogoś, kto utrzymuje formę dzięki ćwiczeniom, a nie ciężkiej pracy fizycznej. Twarz miała ładną, ale w jej oczach malowało się jakieś niepokojące wyobcowanie. Być może to dlatego nie zauważyłem, by ktokolwiek w odrzutowcu próbował ją zagadnąć więcej niż raz.
Zauważyłem jeszcze jedną ciekawostkę: dziewczyna nigdy nie płaciła kredytówkami. Używała wyłącznie sztabek.
Ja sam, rzecz jasna, także płaciłem tylko nimi. Ja jednak, biorąc pod uwagę pozostawione przy New Pallas zwłoki, miałem pełne prawo nie chcieć, aby ktoś śledził moje ruchy.
Byłem ciekaw, jakie powody ma dziewczyna.
Gdy dotarliśmy na miejsce, wahadłowiec był już otwarty. Wsiadłem, znalazłem miejsce i rzuciłem bagaże na zabezpieczony siatką ochronną przenośnik, który miał je zawieźć do umieszczonego na dachu luku bagażowego. Kwadrans później wystartowaliśmy. Przelatując pod działami i wyrzutniami pocisków platformy bitewnej Konfederacji Terrańskiej, unoszącej się nad naszymi głowami jak wygłodniały drapieżca, rozpoczęliśmy ostatni, pięćdziesięciokilometrowy etap podróży na stację kolei czteroszynowej.
Wyglądałem przez okno, jednym uchem słuchając trajkotania podróżnych, którzy przemierzali tę trasę po raz pierwszy. Przed nami na niebie widniała Tuba - lśniący metalowy cylinder, ciągnący się pozornie w nieskończoność w obu kierunkach. Pomimo blasku był dostrzegalny jedynie z bardzo bliskiej odległości, dzięki czemu sondy kosmiczne od stu lat krążyły po orbicie Jowisza, kompletnie go ignorując.
Końcówki cylindra były jeszcze trudniej dostrzegalne: Tuba po prostu stopniowo zanikała, przechodząc w osobliwą hiper-przestrzeń, w której biegła na większości swojej długości. Kilka razy próbowano podążać za nią do tych miejsc, ale niezależnie od tego, jak daleko się dotarło, cylinder zawsze sprawiał wrażenie całkowicie wyraźnego. Specjaliści nazywali to złudzeniem transoptycznym, przez co chcieli powiedzieć, że nie mają zielonego pojęcia, dlaczego tak się dzieje.
O ile jednak było mi wiadomo, żadna z pozostałych ras podróżujących koleją czteroszynową także nie miała pojęcia, na czym polega jej fenomen. Wiedziały to jedynie zarządzające systemem Pająki, a te nie miały najmniejszego zamiaru dzielić się wiedzą.
Sama stacja była wybrzuszeniem wewnątrz cylindra, liczącym pięć kilometrów długości i dwa średnicy, z umieszczonymi w równych rzędach na powierzchni różnej wielkości włazami. Oficjalna wersja głosiła, że ta część Tuby musi być szersza od reszty, żeby się dobrze zakotwiczyć w standardowej przestrzeni. Bardziej cyniczna teoria utrzymywała, że Pająki musiały w jakiś sposób usprawiedliwić pobranie opłaty w wysokości biliona dolarów za budowę stacji w Układzie Słonecznym.
Przy dwóch małych włazach czekały już promy pasażerskie podobne do naszego. Dziesięć czy dwanaście luków przeładunkowych również było zajętych, co oznaczało, że wkrótce przybędzie na stację co najmniej jeden pociąg towarowy. Przewóz towarów był rzeczywistym ekonomicznym uzasadnieniem funkcjonowania kolei: każdy gram towaru przewożonego pomiędzy tysiącami zamieszkanych układów gwiezdnych galaktyki podróżował tym środkiem transportu. Przewozy pasażerskie miały, rzecz jasna, swoją niezaprzeczalną wartość, ale podejrzewałem, że w bilansie Pająków stanowią zaledwie postscriptum.
Nasz prom przeleciał gładko obok dryfującej kapsuły naprawczej i zacumował przy włazie oznaczonym jaskrawofioletowymi światłami, przylegając górną powierzchnią do obcego metalu. Pstryknęły blokady i tylny właz statku otworzył się. Wyczuwając obecność powietrza, luk stacji również się rozsunął, a pasażerowie wypięli się z pasów i unosząc się w stanie nieważkości, podpłynęli do drabinki i ustawili się grzecznie w kolejce.
Karty informacyjne otrzymane wraz z biletem podkreślały fakt, że - w odróżnieniu od rotacyjnej pseudograwitacji stacji transferowej czy szorszyjskich silników nośnonapędowych używanych przez całą resztę galaktyki - system sztucznej grawitacji tunelu kolejowego rozpoczynał się zaraz za wewnętrzną granicą luku wejściowego. Nie było jednak promu bez jakiegoś idioty, który nie zadał sobie trudu przeczytania wskazówek. Nasz znajdował się o sześć osób przede mną. Z radosną pewnością siebie frunął wzdłuż drabinki, by nagle, gdy jego głowa znalazła się po drugiej stronie, gdzie pochwyciła ją grawitacja stacji, zmienić kierunek i spaść z powrotem. Za drugim razem przez całą drogę grzecznie trzymał się szczebli.
Minutę później po raz pierwszy od dwóch lat znalazłem się wewnątrz największego osiągnięcia techniki w historii wszechświata. Ogólny wystrój stacji był dość prozaiczny i gdyby nie fakt, że znajdowała się wewnątrz olbrzymiego cylindra, równie dobrze mogłaby uchodzić za stację kolei okołoziemskiej albo jednotorówki. Znajdowało się tam trzydzieści równo rozmieszczonych czteroszyno-wych torów, pomiędzy którymi stały elegancko zaprojektowane budynki, służące jako centra obsługi, hangary, restauracje i poczekalnie dla pasażerów oczekujących na przesiadkę.
Pytanie, dlaczego każdy tor wymagał aż czterech szyn, było jedną z licznych nierozwiązanych zagadek dotyczących kolei transgalaktycznej. Dwie były potrzebne do zapewnienia fizycznej stabilności, a obecność trzeciej dawałaby się wyjaśnić, gdyby pociągi były zasilane energią ze źródła zewnętrznego. Nikt jednak i nie potrafił dociec, do czego służy czwarta szyna.
Większość ludzi prawdopodobnie nigdy się nad tym nie zastanawiała. Więcej: na tym etapie podróży większość w ogóle nie dostrzegała szyn. Wszyscy natomiast od razu zauważali Kręgosłup. Był pierwszą rzeczą, jaka rzucała się w oczy po znalezieniu się we wnętrzu Tuby.
Oficjalna charakterystyka kolei czteroszynowej opisywała Kręgosłup jako biegnącą wzdłuż Tuby świecącą rurę o niewiadomym składzie i przeznaczeniu, co przypominało opis rajskiego ptaka jako mieniącej się kolorami, latającej istoty. Liczący dziesięć metrów średnicy, jarzący się, mrugający i połyskujący wszystkimi możliwymi barwami - nie wyłączając głębokiej podczerwieni i ultrafioletu - Kręgosłup przypominał feerię barw oglądaną po przedawkowaniu kofeiny. Od czasu do czasu wzory zaczynały się zmieniać z większą szybkością i intensywnością; większość ludzi przysięgała wówczas, że widzą, jak rura drży niczym zbyt mocno napięty kabel, gotów w każdej chwili pęknąć. Otaczająca Kręgosłup w odległości jakichś dwunastu metrów luźna druciana siatka zwiększała intensywność iluzji, sprawiając wrażenie ekranu ochronnego, mającego ochronić pasażerów przed odłamkami, gdyby rura istotnie pękła.
Na szczęście wykonane za pomocą czujników pomiary już dawno dowiodły, że owe drgania to prostu kolejne złudzenie optyczne. Te same pomiary potwierdziły fakt, iż urządzenie, nie bez kozery nazwane Kręgosłupem, przebiega dokładnie przez środek geometryczny Tuby.
I na tym kończyła się nasza wiedza. Większość specjalistów - wszyscy z wyjątkiem tych, którzy przypisywali ten zaszczyt czwartej szynie - zgodnie twierdziła, że Kręgosłup stanowi klucz do zagadki funkcjonowania kolei, ale nie mieli do powiedzenia nic ponadto. Żaden sprzęt skanujący o rozmiarach tak niewielkich, żeby można go było przecisnąć przez luki Tuby, nie był w stanie przeniknąć przez zewnętrzną powłokę Kręgosłupa, by sprawdzić, co znajduje się w środku, a lepsze czujniki, z gatunku tych montowanych na okrętach wojennych, nie potrafiły przeniknąć przez zewnętrzną ścianę samej Tuby. Innymi słowy, nastąpił informacyjny pat, który był jak najbardziej po myśli Pająków.
- Witaj, podróżny - zabrzmiał mi w uszach beznamiętny głos.
O wilku mowa. Przybrałem obojętny wyraz twarzy i obróciłem się.
Za moimi plecami stał Pająk: szara kula o średnicy pół metra, zawieszona pod kabłąkiem złożonym z siedmiu segmentowych nóg. Cała konstrukcja, odbijająca się nieznacznie w nieprzerwanej feerii świateł Kręgosłupa, była dwa razy wyższa ode mnie. Kula wisiała o jakieś pół metra nad moją głową, co oznaczało, że ten konkretny osobnik jest prostym robotnikiem kolejowym. Już sam ten fakt był ciekawy: zwykłe zadanie komunikacji z podróżnym, jeśli Pająki uznały ją za konieczną, spoczywało na niższych konduktorach.
- Witaj - odparłem, nie tracąc rezonu. - W czym mogę ci pomóc?
- Gdzie twój bagaż? - zapytał stwór.
Odszukałem wzrokiem górę transportowanych z promu bagaży. Niektóre, posłuszne elektronicznym rozkazom właścicieli, zaczynały już się odłączać.
- Gdzieś tam - odparłem, machając ręką w tamtym kierunku. - Dlaczego pytasz?
- Przynieś go tu, proszę - odparł Pająk. - Musimy go zrewidować.
Poczułem ucisk w żołądku. Podczas swoich poprzednich podróży czteroszynówką widywałem inspekcje bagaży jedynie wtedy, gdy zestaw niewidzialnych czujników wykrył już w nich obecność czegoś, co uznał za kontrabandę.
- Oczywiście - odparłem, starając się zachować spokój, po czym nacisnąłem przycisk smyczy i modliłem się w duchu, żeby torby nie przyniosły mi wstydu, zdychając w pół drogi.
Ku memu zdziwieniu nie zrobiły tego. Manewrując między pozostałymi bagażami, dotarły grzecznie do miejsca, w którym czekałem wraz z Pająkiem.
- Otworzyć? - zapytałem.
- Nie. - Pająk podszedł do toreb, uniósł dwie nogi, zręcznie umieścił ich końcówki w uchwytach i uniósł torby w powietrze niczym ciężarowiec wykonujący ćwiczenia na bicepsy. - Zostaną zwrócone - dodał i oddalił się w kierunku jednego z budynków, znajdującego się za torem, na który miał przybyć mój pociąg.
Spoglądałem za nim, zastanawiając się - jak wszyscy w galaktyce - co, u diabła, mieści się wewnątrz tych wiszących kul. Ale metaliczna skóra Pająków była równie odporna na penetrację czujników jak sam Kręgosłup. Mogły to być roboty, androidy, wyszkolone kaczki albo coś zbyt dziwacznego, by w ogóle przyjść komuś do głowy. Tak czy owak, to coś znikło w budynku, a ja odwróciłem się gwałtownie, wiedziony przeczuciem.
Dziewczyna stała obok sterty bagażu z torbą u stóp i przyglądała mi się. Przez sekundę spoglądaliśmy na siebie. Potem, jakby dopiero sobie uświadomiła, że odwzajemniam spojrzenie, spuściła wzrok.
Zmarszczywszy brwi, odwróciłem się i ruszyłem w stronę peronu. Pociąg miał wjechać na stację za osiem minut i nie spodziewałem się, by było inaczej, bo nigdy nie słyszałem o spóźnieniu się czteroszynówki. Po upływie kolejnych trzydziestu minut miał wyruszyć w dalszą drogę ze mną na pokładzie.
Jeśli Pająki do tej pory nie zwrócą mi bagażu, ktoś za to beknie.
Po siedmiu minutach na odległym końcu Tuby pojawiło się czerwone światełko pociągu.
Pozostali pasażerowie zebrali się już na peronie, a w powietrzu po raz kolejny zabrzmiało podenerwowane trajkotanie nowicjuszy. Pociąg zbliżał się szybko i już po chwili czerwone światełko przeobraziło się w parę jaskrawych, przypominających lasery wiązek światła, błyskających pomiędzy przesadnie wielkim zderzakiem lokomotywy a znajdującym się nad nią Kręgosłupem. W miejscach, w których promienie dotykały Kręgosłupa, feeria świateł jeszcze zyskiwała na intensywności. Kątem oka obserwowałem z rozbawieniem, jak niektórzy z nowicjuszy cofają się o kilka kroków. Lasery zgasły i ciemna masa przeobraziła się ponownie, tym razem stając się srebrzystą, metaliczną lokomotywą, ciągnącą sznur równie srebrzystych i metalicznych wagonów. W miarę zbliżania się do stacji pociąg szybko wytracał prędkość. Lokomotywa i kilka pierwszych wagonów minęły miejsce, w którym staliśmy, po czym całość zahamowała z piskiem.
Ten konkretny skład liczył szesnaście wagonów. Do wnętrza każdego prowadziły jedne, umieszczone z przodu drzwi, które rozsunęły się jednocześnie, wypluwając pajęczych konduktorów - mniejszą, mniej więcej dorównującą wzrostem człowiekowi wersję robotnika, który kilka minut wcześniej oddalił się z moim bagażem.
Konduktorzy zrobili przejście i stali obok drzwi niczym wartownicy spod pałacu Buckingham, czekając, aż hordy podróżnych - ludzi i obcych - wysypią się z bagażami na perony i ruszą do poczekalni lub w kierunku jarzących się luków oznaczających miejsca, przy których czekają promy. Na tyłach pociągu robotnicy pospiesznie wyjmowali z wagonu towarowego większe bagaże, by je przetransportować do promów. Wiedziałem, że po drugiej stronie pociągu inni równie pospiesznie opróżniają liczne luki bagażowe umieszczone pod wagonami.
Spojrzałem w kierunku lokomotywy, do której również podeszło dwóch pracowników. Jeden, wkładając nogi w szereg wbudowanych pierścieni, wspiął się na wysokość nieco wybrzuszonej skrzyni, umieszczonej na dachu lokomotywy bezpośrednio za kompaktową anteną w kształcie talerza. Wyciągnął dwie wrzecionowate nogi i otworzył skrzynię, po czym delikatnie wyjął z niej spłaszczony cylinder informacyjny i podał stojącemu na dole koledze. Drugi Pająk odebrał cylinder i podał tamtemu inny, który ten umieścił w skrzyni. Te złudnie małe cylinderki były naładowane najnowszymi wieściami z całej galaktyki, a także prywatnymi listami i wszelkiego rodzaju zakodowanymi informacjami.
Pasażerowie, towar i poczta - największy hat trick każdej cywilizacji. Wszystko to przemierzało kosmos dzięki czteroszynówce.
Będącej pod całkowitą kontrolą Pająków.
Kilka minut później, gdy wszyscy pasażerowie opuścili pociąg, wielonodzy konduktorzy zrobili krok naprzód. „Prosimy o uwagę wszystkich pasażerów udających się pociągiem czteroszynowym 339216 do Nowego Tigris, Yandro, Związku Republik Juriańskich, Republiki Cymalskiej i pośrednich stacji transferowych!” - ogłosili unisono, werbalizując informacje widniejące również na zawieszonym nad pociągiem wiełojęzykowym hologramie. „Odjazd nastąpi za dwadzieścia trzy minuty!”
Tłum ruszył naprzód. Konduktorzy powtórzyli komunikat po juriańsku i cymalsku, trwoniąc czas, bo wśród oczekujących na pociąg nie było ani jednego Juriańczyka czy Cymalczyka. Lata pracy dla rządu nauczyły mnie jednak, że procedur należy przestrzegać, nawet jeśli przypadkiem nie mają sensu. Omijając wsiadających, skierowałem się ku wagonowi 15 - ostatniemu przed bagażowym.
Bilet w miedzianej obwódce wskazywał na miejsce w niższej klasie, ale dopiero gdy wdrapałem się do wagonu, przestąpiłem nad stosem owiniętych siatką ochronną skrzyń i stanąłem w przejściu, uświadomiłem sobie, że znajduję się na szarym końcu łańcucha pokarmowego. Wagon 15 był hybrydą: służył głównie jako bagażowy - pod każdą ścianą stały trzymetrowej szerokości rzędy zabezpieczonych skrzyń - i tylko pomiędzy przejście a ścianę skrzyń po prawej stronie wciśnięto, jakby w ostatniej chwili, trzydzieści pojedynczych siedzeń.
Siedziało tam już pół tuzina obcych: Cymalczycy, furiańczy-cy i jeden Bellido. Żaden z nich nawet na mnie nie spojrzał, gdy szedłem wzdłuż przejścia, furiańczycy, wyglądający jak pionowe iguany o jastrzębich dziobach i trójpalczastych stopach ze szponami, mieli niewypolerowane łuski, świadczące o niskim pochodzeniu, a gruszkowaci Cymalczycy nosili swoje kudłate, przypominające przędzę włosy rozpuszczone, zamiast czesać je w skomplikowane warkocze, jak ich bardziej szlachetni pobratymcy.
Szczególną uwagę zwróciłem na Bellidę. Zbliżając się do niego, wytężałem wzrok w poszukiwaniu eksponowanych kabur naramiennych i karabinów, będących u jego rasy symbolem statusu społecznego. Prawdziwa broń była we wnętrzu Tuby zakazana, ale Bellidowie poradzili sobie z tym problemem, na czas podróży zastępując ją atrapami z miękkiego plastiku.
Zawsze wydawali mi się trochę śmieszni, jak pasiaste dzieciaki o twarzach wiewiórek, bawiące się w wojnę pistoletami zabawkami. Pamiętając jednak o fakcie, że poza Tubą ich karabiny są prawdziwe, przezornie zachowywałem tę opinię dla siebie.
Ten konkretny Bellido miał jednak nieozdobione ramiona, co mniej więcej zgadzało się z moimi oczekiwaniami. Znajdowaliśmy się w międzygwiezdnym wagonie bydlęcym. Kimkolwiek był mój nieznajomy dobroczyńca, najwyraźniej nie należał do rozrzutnych.
Co z tego jednak, skoro ten wagon miał mnie zawieźć do Yandro równie szybko jak znajdujące się u czoła pociągu wagony pierwszej klasy. No i przynajmniej raz nie musiałem się obawiać, że będę siedział obok kogoś zbyt grubego czy śmierdzącego.
Bellido spojrzał na mnie, gdy go mijałem.
Nie było to żadne szczególne spojrzenie. Ot, uniósł leniwie wzrok, po czym równie leniwie go opuścił. A jednak było w tym wzroku - albo w osobie - coś, co sprawiło, że przez ułamek sekundy czułem mrowienie w karku.
Trudno mi było określić, o co właściwie chodzi. Bellido nic nie powiedział, nawet się nie poruszył. Szedłem dalej, aż dotarłem do swojego siedzenia. Trzynaście minut później usłyszałem stłumione dudnienie odblokowywanych hamulców. Po kilku sekundach pociąg ruszył z lekkim szarpnięciem i z dołu zaczął dobiegać rytmiczny, narastający w miarę przyspieszania pojazdu stukot kół uderzających o szczeliny dylatacyjne. Gdy pociąg opuścił stację i wjechał w węższą część głównej Tuby, mój błędnik wychwycił lekkie nachylenie w górę. Po chwili poziom się wyrównał i znaleźliśmy się na trasie do Yandro. Mieliśmy do pokonania - bagatelka - osiemset dwadzieścia lat świetlnych. W sam raz na małą nocną przejażdżkę.
Ta część, rzecz jasna, naprawdę spędzała specjalistom sen z powiek. Przez całą drogę pociąg ani razu nie przekraczał prędkości stu kilometrów na godzinę względem głównej Tuby. Tyle zdołały dowieść przyspieszeniomierze i pomiary laserowo doplerowskie jej ścian.
A jednak, zatrzymując się na stacji Yandro za jakichś czternaście godzin, mieliśmy się dowiedzieć, że nasza prędkość względem reszty galaktyki wynosiła niemal dokładnie jeden rok świetlny na minutę.
...
alvarez1954