David Gemmell - Ostatni strażnik.txt

(462 KB) Pobierz
   David Gemmell
    
  Ostatni Strażnik
    
    (Last guardian)
    
    Opowieci Sipstrassi tom 3
    
Rozdział pierwszy
    
    NA POŁUDNIE OD ZIEM ZARAZY  ANNO DOMINI 2341
    
    A jednak nie umarł. Ciało wokół rany po pocisku na jego biodrze zamarzło, gdy temperatura spadła do trzydziestu stopni poniżej zera. Na brodzie uformował się lód, a szron na ciężkim czarnym płaszczu połyskiwał bielš w powiacie księżyca. Odległe iglice Jeruzalem rozmyły się, przeistoczyły w sosnę okrytš całunem niegu. Shannow kołysał się w siodle, próbujšc skupić wzrok na miecie, którego szukał tak długo, ale miasto przepadło. Musiał przytrzymać się łęku, gdy końskie kopyto omsknęło się na kamieniu, a wówczas ból w boku rozgorzał z nowš siłš.
    cišgnšł wodze karego ogiera, kierujšc go w dolinę.
    W głowie wirowały mu obrazy: Karitas, Ruth, Donna; niebezpieczna podróż przez Ziemie Zarazy i walki z Piekielnikami; wrak olbrzymiego statku-widma na górskim zboczu. Pistolety i strzelanina, wojna i mierć.
    nieżyca znów uderzyła z furiš, niesione wiatrem drobiny zamarzniętego niegu smagały bezlitonie twarz Shannowa. nieg zalepiał mu oczy, umysł trawiła goršczka. Wiedział, że życie opuszcza jego ciało z każdš mijajšcš sekundš, lecz nie miał ani siły, ani chęci, by z tym walczyć.
    Wspominał farmę i Donnę, tak jak ujrzał japo raz pierwszy, stojšcš w drzwiach ze starodawnš kuszš w dłoniach. Wzięła go za zbójcę i lękała się o życie swoje i syna, Erica. Shannow nigdy nie winił jej za tę pomyłkę. Wiedział, jak jawi się ludziom Człowiek Jeruzalem  wysoki, posępny, w skórzanym kapeluszu o szerokim rondzie, spod którego wyzierajš zimne, bardzo zimne oczy, które widziały zbyt wiele mierci i rozpaczy. Zawsze było tak samo. Ludzie stali i gapili się na jego twarz pozbawionš wyrazu, a potem ich spojrzenia zelizgiwały się w dół, na pistolety, przerażajšcš broń Gromowładcy.
    Donna Taybard była jednak inna. Przygarnęła Shannowa do swego domu i do swego serca, i po raz pierwszy od dwóch znojnych, jałowych dziesięcioleci Człowiek Jeruzalem zaznał szczęcia.
    Ale póniej nadeszli zbójcy i ludzie niosšcy wojnę, a w końcu Piekielnicy. Shannow ruszył przeciw nim wszystkim dla kobiety, którš pokochał  tylko po to, by zobaczyć, jak ona wychodzi za innego.
    I znowu był sam, i umierał w skutych lodem górach, w dziczy nie naniesionej na żadnš mapę. Co najdziwniejsze, wcale się tym nie przejmował. Wokół hulał wiatr. Zagubiony w syrenim piewie zawieruchy osunšł się bezwładnie na kark ogiera. Wierzchowiec wychował się w górach; nie znosił wyjšcego wichru i kšsajšcego niegu. Skręcił między drzewa do skalnej rozpadliny i podšżył jelenim szlakiem do gardzieli tunelu, wydršżonego w lawie starego grzbietu wulkanicznego. Tutaj było nieco cieplej. Ogier wchodził coraz głębiej, czujšc na grzbiecie bezwładny ciężar. To go niepokoiło, bo jedziec zawsze pewnie trzymał się w siodle i kierował nim lekkimi ruchami kolan i cugli.
    Szerokie chrapy ogiera rozdęły się, gdy z głębi tunelu napłynšł zapach dymu. Zwierzę zatrzymało się u wejcia do jaskini i zatańczyło nerwowo, dzwonišc podkowami o skaliste podłoże. Ku niemu ruszył mroczny cień... Przestraszony koń stanšł dęba i Shannow bezwładnie osunšł się z siodła. Zakończona szponami wielka dłoń chwyciła uzdę, tunel wypełnił się zapachem lwa. Ogier spróbował wyrwać się, uderzyć intruza podkutymi żelazem kopytami, lecz ręce mocno trzymały. Usłyszał cichy, niski szept, poczuł delikatne głaskanie po karku. Uspokojony, pozwolił poprowadzić się w głšb jaskini, gdzie płonęło ognisko otoczone płaskimi kamieniami. Stał cierpliwie, gdy obcy zarzucił wodze na wystajšcy występ i odszedł.
    Przed jaskiniš Shannow jęknšł i spróbował przekręcić się na brzuch, ale poddał się bólowi i przenikliwemu zimnu. Gdy z trudem uchylił powieki, zobaczył przerażajšce oblicze. Ciemne włosy okalały zdeformowanš twarz o bursztynowych oczach, z szerokim, płaskim nosem i ustami najeżonymi rzędem ostrych kłów. Shannow, niezdolny do wykonania ruchu, mógł tylko przyglšdać się stworowi.
    Ręce uzbrojone w szpony wsunęły się pod jego ciało i uniosły je bez trudu. Shannow niczym dziecko został zaniesiony do jaskini i delikatnie ułożony blisko ognia. Stworzenie sięgnęło do zapięcia jego płaszcza, ale dłonie podobne zwierzęcym łapom nie poradziły sobie z zamarzniętymi węzłami. Szpony z sykiem rozcięły rzemienie i Shannow poczuł, jak zsuwa się z niego płaszcz. Powoli i ostrożnie stworzenie zdjęło zamarznięte ubranie i okryło go ciepłym kocem. Człowiek Jeruzalem zasnšł  a jego sny pełne były bólu.
    Znowu walczył z przywódcš Strażników, Sarento, podczas gdy Titanic żeglował po widmowym morzu, a diabeł kroczył ulicami Babilonu. Tym razem Shannow nie mógł wygrać; walczył o życie, gdy morze wdzierało się do rozbitego statku. Słyszał krzyki tonšcych; mężczyzn, kobiet i dzieci, jednak nie był w stanie ich uratować. Przebudził się zlany potem i spróbował usišć, ale ból wybuchnšł w zranionym boku. Jęknšł dojmujšco i na powrót pogršżył się w goršczkowych majakach.
    Zmierzał w kierunku gór, kiedy usłyszał strzał; wjechał na szczyt wzgórza i spojrzał ku zagrodzie. Trzech mężczyzn wywlekało z domostwa dwie kobiety. Wycišgnšł pistolet i wbił obcasy w boki ogiera, który niczym grom pocwałował w ich kierunku. Na jego widok mężczyni odepchnęli kobiety. Dwaj wycišgnęli muszkiety, trzeci rzucił się na niego z nożem. Shannow cišgnšł wodze, ogier stanšł dęba. Pierwszy strzał był celny i zbójca runšł na ziemię. Przyskoczył ten z nożem, ale Shannow przekręcił się w siodle i strzelił z bliska: kula trafiła mężczyznę w czoło i wyszła tyłem głowy w fontannie krwi. Trzeci poderwał broń, pocisk odbił się rykoszetem od łęku siodła i przeszył biodro Shannowa. Człowiek Jeruzalem, nie zwracajšc uwagi na falę nagłego bólu, wystrzelił dwukrotnie. Pierwsza kula trafiła zbójcę w bark, aż obrócił się dokoła, druga strzaskała mu czaszkę.
    W raptownie zapadłej ciszy Shannow osadził ogiera, wpatrujšc się w kobiety. Starsza zbliżyła się do niego na tyle, że mógł dostrzec strach w jej oczach. Krew sšczyła mu się z rany i skšpy wała na siodło, jednak siedział wyprostowany.
     Czego od nas chcesz?  zapytała.
     Nic, pani, przybyłem wam na ratunek.
     To dobrze.  Jej oczy nadal były wrogie.  Uratowałe nas, i dzięki ci za to.
    Cofnęła się, nie spuszczajšc z niego oczu. Był pewien, że widziała krew, ale nie mógł  nie chciał  prosić o pomoc.
     Życzę dobrego dnia  rzucił na odjezdnym.
    Młodsza pobiegła za nim. Była ładnš blondynkš, z twarzš ogorzałš od słońca i znojnej pracy na tej odludnej farmie. Wzniosła ku niemu duże błękitne oczy.
     Wybacz, matka nie ufa mężczyznom Tak mi przykro.
     Odsuń się od niego, dziewczyno!  krzyknęła starsza i dziewczyna cofnęła się posłusznie.
    Shannow pokiwał głowš.
     Zapewne nie bez powodu. Żałuję, że nie mogę zostać i pomóc wam pogrzebać tych drani.
     Jeste ranny. Pozwól, że ci pomogę.
     Nie. Niedaleko jest miasto, jestem pewien. Ma białe wieżyce i bramy płonšce od złota. Tam się mnš zajmš.
     Tutaj nie ma żadnego miasta.
     Znajdę je.  Tršcił piętami boki ogiera i odjechał.
    
    Przebudziło go dotknięcie czyjej ręki. Zobaczył pochylonš nad sobš zwierzęcš twarz.
     Jak się czujesz?  Głos był niewyrany, słowa zlewały się z sobš. Shannow zrozumiał pytanie dopiero po dwukrotnym powtórzeniu.
     Żyję, dzięki tobie. Kim jeste?
    Stworzenie przekrzywiło wielkš głowę.
     Niele. Zwykle pytajš, czym jestem. Nazywam się Shir-ran. Silny z ciebie człowiek, skoro jeszcze żyjesz z takš ranš.
     Kula przeszła na wylot. Pomożesz mi usišć?
     Nie. Leż tutaj. Zaszyłem ranę z przodu i z tyłu, ale moje palce nie sš już takie jak kiedy. Nie ruszaj się i wypoczywaj. Porozmawiamy rano.
     Co z moim koniem?
     Jest bezpieczny. Trochę się mnie przestraszył, ale szybko doszlimy do porozumienia. Nakarmiłem go ziarnem, które miałe w jukach. pij, człowieku.
    Shannow rozlunił się. Wsunšł rękę pod koc i sięgnšł do rany na biodrze. Wyczuł gęste szwy i niezdarne węzły. Rana nie krwawiła, ale bał się, że mogły jš zabrudzić włókna z płaszcza. One zabijały częciej niż kula, zatruwajšc krew i powodujšc gangrenę.
     To dobra rana  rzekł cicho Shir-ran, jak gdyby czytajšc w jego mylach.  Wypływajšca krew oczyciła jš, jak mylę. Tutaj w górach rany dobrze się gojš. Powietrze jest czyste. Bakterie sš zbyt delikatne, by przeżyć przy trzydziestu stopniach poniżej zera.
     Bakterie?  wyszeptał Shannow, powoli opuszczajšc powieki.
     Zarazki... brud, który sprawia, że rany się jštrzš.
     Rozumiem. Dziękuję ci, Shir-ranie. I Shannow zapadł w sen bez snów.
    
    Człowiek Jeruzalem przebudził się głodny i podniósł się do pozycji siedzšcej. W blasku płonšcego ognia dostrzegł wielki stos drzewa leżšcy pod cianš. Rozejrzał się po jaskini. Miała około pięćdziesięciu stóp w najszerszym miejscu i wysoki strop poznaczony szczelinami, przez które leniwie ulatywał dym z ogniska. Obok jego koców leżał bukłak, oprawiona w skórę Biblia i pistolety, schowane w natłuszczonych, skórzanych olstrach. Shannow sięgnšł po manierkę, wycišgnšł oprawiony w mosišdz korek i napił się łapczywie. Póniej w wietle ogniska obejrzał ranę na biodrze. Skóra była posiniaczona i zaogniona, ale rana wyglšdała na czystš i nie krwawiła. Wstał powoli i ostrożnie, szukajšc wzrokiem ubrania. Leżało suche i niedbale złożone na kamieniu po przeciwnej stronie ogniska. Zaschnięta krew wcišż plamiła białš wełnianš koszulę, ale odział się w niš i włożył czarne wełniane spodnie. Nie mógł zapišć pasa, ponieważ skóra zbyt mocno wpijała się w ranę na biodrze. Mimo wszystko w ubraniu poczuł się bardziej człowiekiem. Wcišgnšł skarpety, wzuł wysokie jedzieckie buty i ruszył do miejsca, gdzie stał ogier....
Zgłoś jeśli naruszono regulamin