Gordon Barbara - Rozbite gniazda.pdf

(649 KB) Pobierz
Gordon Barbara - Rozbite gniazd
Barbara Gordon
Rozbite gniazda
 
Część pierwsza
 
1 - Tajemnica leśnej polany
Zosia chuchała w zmarznięte rączki i przytupywła dla rozgrzewki. Pierwsza
połowa grudnia 1942 roku była bardzo zimna. Las, przyprószony już śniegiem, stał
zupełnie cichy i niemy. Na próżno Zosia szukała śladów stóp zajączków na śniegu,
nie dostrzegła ani jednej wiewiórki w koronach sosen. Widocznie pochowały się w
swych ciepych norach i dziuplach.
- Mamo, chodźmy już do domu - zaczęła płaczliwie prosić Bartosową.
- Zaraz, dziecino, zaraz. Zbiorę jeszcze trochę gałęzi i pójdziemy. -
Wprawnymi rękoma matka Zosi wiązała chrust kawałkami szmat. - Trzeba zebrać
dziś więcej opału, mówią, że mróz jeszcze stężeje. Wolałabym jutro nie wychodzić do
lasu.
Mówiąc to Bartosowa od czasu do czasu unosiła głowę i nasłuchiwała z
niepokojem.
- Co to, mamo? - Zosia podbiegła do matki, zapadając się w stertach opadłego
listowia i śniegu.
- Nic, córciu, nic. Chyba dzięcioł kuje.
Zosi wydało się, że matka z ulgą odetchnęła. Dziewczynka miała dopiero
osiem lat, ale pomagała matce w miarę swych sił w dźwiganiu ciężaru. Podnosiła
mniejsze gałązki, pomagała zarzucać wiązkę na plecy i zbierała do worka szyszki.
Pobiegała trochę w kółko, żeby się rozgrzać. Od krzaczka do krzaczka. Ich gałązki,
pokryte szronem, wyglądały, jak gdyby były ulepione z cukru. Dalej zarośla zbijały
się w gąszcz. Latem chodzi się tam zawsze na jagody, a jesienią - na grzyby. Ale tego
roku nikt ze wsi nie zapuszczał się tak daleko. Gdy Zosia upierała się, żeby iść dalej,
starsi chłopcy patrzyli na siebie porozumiewawczo i jakoś tajemniczo, a matka
strofowała:
- Daj spokój, Zosieńko. Tam teraz nie można chodzić. Może kiedyś
pójdziemy, ale nie w tym roku. Kiedy wojna się skończy...
Zosia często słyszała słowo “wojna”. Gdy się zaczęła, miała pięć lat i
mgliście zapamiętała grzmot dział, wybuchy bomb i wystrzały karabinowe, nie
zachowała wyraźnie w pamięci czołgów i motocykli, które z piekielnym hałasem
gnały po wiejskich drogach. Matka zresztą chowała się wtedy z Zosią w piwniczce
ich chaty. Ale “wojna” już teraz, na co dzień, to było dużo bardzo złych spraw. To
było zniknięcie ukochanej Krasuli, w związku z czym Zosia już tylko z rzadka
 
dostawała odrobinę mleka, nie wiadomo w jaki sposób zdobywanego przez
Bartosową. To były coraz mniejsze kromeczki gliniastego razowego chleba i liczone
na sztuki ziemniaki. To był więc po prostu głód. I to były jeszcze zapłakane,
rozpaczające sąsiadki, gdy starszych nieco chłopców i dziewczęta ładowano do
ciężarówek.
- A dokąd oni jadą, mamo? - pytała natarczywie Zosia.
- Daleko, kochanie. Na roboty do Niemiec - odpowiadała matka i myślała: jak
to dobrze, że Zosi nic nie grozi. Taka mała. Jak podrośnie, będzie już po wojnie.
Niemcy... To ci w jasnozielonych albo w czarnych mundurach, mówiący
niezrozumiałym językiem. Zosia widywała ich od czasu do czasu. Raz wpadli całą
gromadą na podwórko i zaczęli łapać kury, których niewielkie stadko udało się
jeszcze hodować Bartosowej. Były chociaż z tego jajka na kluski i na sprzedaż. Duża,
biała kokoszka uciekając przed pogromem wpadła Zosi prosto w ramiona.
Przycupnęła z nią za węgłem chaty. I nagle jakby spod ziemi wyrósł wielkolud w
zielonym mudurze z przewieszonym przez ramię karabinem i wyciągnął rękę po łup.
Dziewczynka krzyknęła przeraźliwie.
- Nie! Nie dam! - wołała wpatrując się w napastnika z gniewem i
przerażeniem swoimi wielkimi, niebieskimi oczami. Blond warkoczyki sterczały jej
wojowniczo po obu stronach głowy. Nie wiadomo jak zakończyłoby się całe owo
zajście, gdyby na pomoc nie pospieszyła Bartosowa, nie dbając już, co się stanie z jej
dobytkiem. Złapała córkę na ręce i wbiegła z nią do izby. Mała nadal kurczowo tuliła
w ramionach przerażoną białą kokoszkę. Zza drzwi dobiegł do nich rechotliwy
śmiech żołnierza. Coś wykrzykiwał. Gdyby rozumiały po niemiecku, dowiedziałyby
się, że następnym razem on łebki ukręci: i kurze, i tej bezczelnej smarkatej.
Ale nie z powodu okupantów unikano zagłębiania się w lasy Zamojszczyzny.
Zosia często chodziła z matką po drzewo, lecz nigdy ani jednego “zielonego” tam nie
spotkała. Niemcy bali się tych obszarów, niejeden ich patrol przepadł tam bez wieści.
Któż zatem krył się w owych gęstwinach? Pewnego dnia Zosia z matką poszły trochę
dlaej i dotarły aż do rozległej polany, obrzeżonej zagajnikami. Dookoła złociły się
ostatnie liście na brzozach i olszynach, ostry zapach jesieni unosił się w wilgotnym
powietrzu. Do uszu dziewczynki doleciał jakby daleki śpiew.
- Mamo, mamo - szarpała Bartosową za spódnicę - kto to śpiewa?
- Nie wiem, dziecino...
- Mamo, tam! Popatrz!
 
Odległym brzegiem polany, skrajem zagajnika przemykała się spora gromada
mężczyzn. Jedni byli w ciemnozielonych mundurach, inni w zwykłych kurtkach,
niektórzy mieli broń i lufy karabinów połyskiwały w jesiennym słońcu. Chyba to oni
nucili... Do Zosi docierały pojedyncze słowa:
...Nie płacz, dziwczyno ma,
bo w partyzantce nie jest źle...
- Co to “partyzantka”, mamo?
Ale Bartosowa nie odpowiedziała. Szybkim ruchem pociągnęła Zosię za rękę
i obie zawróciły na ścieżkę, prowadzącą do wsi.
- Zosiu, nic nie widziałaś i nie słyszałaś. Coś ci się przywidziało! - Głos
matki był stanowczy i surowy jak nigdy.
Zosia spojrzała zdumiona.
- Ale ...
- Powtarzam, nic nie widziałaś i nikomu o tym ani słowa!
To przekreślało wszelki sprzeciw.
Zosia nie byłaby jednak małą ciekawską, gdyby nie usiłowała dowiedzieć się,
o co tu chodzi. Najpierw podsłuchiwała prowadzone szeptem roznmowy starszych
chłopców, a potem wtajemniczyła ją córka sąsiadów, Jadźka Michalakówna.
- Wiesz, niektórzy żołnierze z dawnego naszego wojska, no i takie młode
chłopaki, co to im groziło wywiezienie na roboty albo tacy, co musieli ukryć się, bo
hitlerowcy wsadziliby ich do więzienia czy obozu, poukrywali się w lasach. No i
walczą z Niemcami. Gdzie mogą, tam im szkody robią. Jakoś nas bronią... Ale o tym
- sza... Nie wolno nikomu nic mówić.
Zosia pożałowała w tym momencie, iż nie zjawił się “partyzant”, kiedy
broniła swojej białej kokoszki. Już on by temu “zielonemu” pokazał...
I teraz pomagając matce zbierać chrust, rozmyślała wciąż tylko o tym, jak
przyjemnie byłoby usłyszeć jeszcze raz w tym głuchym lesie słowa, które zapadły jej
głęboko w pamięć: “Nie płacz, dziewczyno ma...”
Nagle matka wyprostowała się i znieruchomiała nasłuchując. Po chwili
usłyszała także Zosia. Wśród ciszy, w której słychać było każde skrzypnięcie śniegu i
szelest liści pod nogami, rozległ się daleki tętent.
Ktoś szybko galopował po stwardniałej, leśnej drodze. Słychać było coraz
wyraźniejszy stukot końskich kopyt.
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin