zranionypasterz.doc

(480 KB) Pobierz
Wstęp

ikających się płaszczyznach życia.

l. RZECZYWISTOŚĆ POSTRZEGALNA ŻYCIA CODZIENNEGO - rzeczywistość opisana w całej swej obiektywnej nagości, zgodnie z faktami widzianymi, zasłyszanymi, przeżytymi. Nie są one ani naciągane, ani wyolbrzymione, ani też zafałszowane. Bohater tej książki osadzonej w kulturze Zachodu połowy lat osiemdziesiątych, choć sam jako taki nie istniał, dzieli się z nami tym, co setki młodych ludzi, prawdziwie żyjących, rzeczywistych, napisało mi, powierzyło, opowiedziało z własnego życia. Każda strona czy zdarzenie mogłyby być podpisane, poświadczone, przez Ewę, Ankę, Krzysztofa, Marka i tylu innych... Zmienione są tylko nazwy miejsc i osób.

2. RZECZYWISTOŚĆ ŻYCIA DUCHOWEGO - nie mniej codzienna i aktualna - oddana w pewnej mierze językiem poezji, który jako jedyny jest w stanie wyrazić nadprzyrodzoną rzeczywistość. Ale także tutaj wszystko oparte Jest na doświadczeniu przeżywanym przez wielu wczoraj, dziś jeszcze i jutro - być może na twoim doświadczeniu.

W grę wchodzą autentyczne i wieczn i niewidzialne. Ziemia i Niebo... To nie dwa światy zestawione ze sobą lub przeciwstawne sobie, ocierające się o siebie lub wykluczające się. TO DWIE RZECZYWISTOŚCI TEGO SAMEGO ŚWIATA, tak jak twoje ciało i twoje serce: nie dwie rozdzielone i walczące ze sobą osoby, lecz dwie nierozłączne części ciebie samego. Nie jak strony lewa i prawa, lecz jedno wewnątrz drugiego. Życie wewnętrzne jest wnętrzem życia.

Tak więc ta mała książka chce po prostu otworzyć Cię na Spojrzenie, którego światło sprawi, że Twoje życie stanie się Życiem. Twoje istnienie nabierze sensu, stanie się obecnością, żarem, będzie siać nadzieję.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Żarnowie, l stycznia,

pierwsza w nocy

 

Cześć stary!

Pozwól, że opowiem ci, teraz, gdy rodzi się kolejny nowy rok, co się stało w moim życiu, od naszego ostatniego spotkania. Niesamowite rzeczy! Gdybyś mnie zobaczył, nie poznał byś mnie. Zero, za które się uważałem, zaczyna od zera: start zupełnie nowego życia! Wybacz, że nie będę się streszczać, w tej historii liczy się każdy szczegół.

Tobrońca, mierzy w ciebie z palcem na cynglu. Podpis: ?Gdy przemoc zawładnie światem, módlcie się, by był z wami!? Co to za jeden? Trochę dalej (wymiar panoramiczny): brzuch, ręka! Pod spodem: ?Zdrowaś Mario?... Ot tak, na środku chodnika! Dziwne! Moja matka też ma na imię Maria. Kiedyś byłem w niej, o, tak jak tutaj... a teraz?...

Trzy kroki dalej hałaśliwy rechot paru facetów z pobliskiej kawiarni-baru-sali gier-nocnego lokalu. Wszystko znajdziesz u ?Baltazara?! Tu przynajmniej nie będę sam. Za progiem kłęby dymu, wyziewy napojów, decybele do dechy witają mnie serdecznie. Przy ladzie chłopcy w czarnej skórze, włosy na punka, zaliczają kolejki piwa. Żadnego spojrzenia, żadnego uśmiechu. Tak jakbym już ich znał, ich, ten lokal i.. .reguły gry. Wszystkie bary świata czy to nie trochę mój dom? Uwaga, mają na mnie oko. Nie szkodzi, dzisiaj nie mam ochoty nikogo odgrywać. Chociaż raz nikogo nie zaszokuję.

?Wesołych Świąt? życzy mi tradycyjnie z głębi sali lustro, nagryzmolonymi na tę okazję białymi literami. Na ziw szyderczym grymasie. Nie mam ochoty mu odpowiadać... Chcę jechać dalej. O, na przykład gra video... Choćby ta: jestem pół-robotem i mam unicestwić upiory. Wszystko w wystroju cmentarza, wokół krzyże... Jakiś gość, szybszy ode mnie, wpycha mi się przed nosem. Żadnego spojrzenia, żadnego uśmiechu. Należę już do wystroju...

 

Odbijam sobie na drugim. Cel: siedzę za kierownicą superwozu i mam rozjechać jak najwięcej pieszych. Wreszcie mnie wciąga... Wreszcie wychodzę ze stresu. Przy każdym trafionym przechodniu zabawny sygnał skanduje mój triumf. W tle ryk grającej szafy: ?I kill children?. W myślach tłumaczę przekaz: ?Bóg kazał mi obedrzeć cię żywcem ze skóry. Zabijam dzieci, lubię patrzeć, jak umierają. Lubię patrzeć, jak umierają. Zabijam dzieci, a wtedy matki płaczą. Rozjeżdżam je mym wozem...?

 

Przyśpieszam. Jestem u kresu... ?Chcę słyszeć, jak krzyczą!? Już osiemdziesiąt siedem rozjechanych. Muszę mieć sto, za każdą cenę... ?Chcę dać im do jedzenia zatrute cukierki...?

 

Raptem, na ekranie czyjeś odbicie...nych kosmyków...

 

Oczka i śmiechy w stronę bufetu... Czy chłopak chwilowych marzeń na nie odpowie? Chichoczą... Jedna z nich zaczepia mnie. Po co sam na nią spojrzałem? Wzrok mętny, prowokujący uśmiech. Nie! Twarz Sylwii uśmiecha się do mnie w pamięci. Mała nalega. Robi się gorąco! Wybiegam na dwór, zapadam w ciemności nocy. Ulewa. Spieszący się ludzie. Żadnego spojrzenia, żadnego uśmiechu.

 

***

 

Kaskada dzwonów. Nie do zniesienia! Każde uderzenie uderza w serce. Wołanie - przywołanie, przywołanie - wołanie. Jakby chciały obudzić uśpione we mnie dziecko. Obudzić je. Zachwycić...

Dlaczego powraca nagle piosenka, ułożona w czasach, gdy przymierzałem się do postaci ?poety??

 

Wzrok zranionego dziecka,

Wzrok szklany, który nie zna

Żaru tańca i ognia,

Tylko gorycz i znudzenie,

Niewinności, zgubiłem ciebie!

 

Utopiłem cię, niewinności, utopiłem,

W głębi wnętrzności moich,

zadałem ci śmierć.

 

Wzrok widzący zbyt jasno,

Miłość, która wymaga za wiele,

Chciałeś, bym wydał swe ciało.

 

Niewinności, upadłem,

jak dziecko osuwiekła!?

Beat wybija mój krok. Jeszcze parę kilometrów i osuwam się na stok pagórka.

Siedzę z głową opartą na kolanach. Jak zasnąć, kiedy bierze górę strach? Przed chwilą udawanie, teraz dołowanie. Przebiegają mnie dreszcze, jak prąd elektryczny. Zdejmuję słuchawki. Dzwony ucichły. Nareszcie!

Żadnego odgłosu wśród nocy. Cisza ta jest nie do zniesienia. Krzyczę: ?Jakie jest moje imię??... ?Nie, nie, nie?... odpowiada skalne echo. Mój głos, bardziej rozdzierający niż kaseta: ?Życie jest złe!?... ?Wyśpiewaj je, wyśpiewaj je, wyśpiewaj je!? Czy moim jedynym rozmówcą jest echo? Czy tylko ono słyszy moje wołanie? ?Sens mi daj!?... ?Raj, raj, raj!? Jakby chcąc zagłuszyć samego siebie, rzucam: ?Moje serce jest pełne złości!?... ?Miłości, miłości, miłości!?

Nie! Nie! Nie! Niemożliwe, to echo!. Wszystko przekręca, udaje poetę, kasetę, decybele. Żeby się zatrzymać, trzeba wiedzieć dlaczego. A ja nie wiem dla czego. ?Kiedy patrzę na Zachód, mój duch krzyczy, żeby odpłynąć...? Uff! Na szczęście krzyki Axela Maasa są pod rwody puszczają. Odrzucam daleko aparat. Słyszę go! Słucham go! Noc okrywa ciszą Jego głos. Jego głos! Z brązu i aksamitu. Wart tyle co Wszystkie dzwony świata.

- Nareszcie!... Nareszcie!

Nie znajduje innych słów... Jakby biegi za mną bez ustanku od północy... a kto wie? może od bardzo dawna...

Zrywam się na równe nogi:

— Dlaczego, dlaczego mnie szukasz?

Wstaje dzień. Jak długie wstęgi, postrzępione chmury owijają się wokół szczytów. W jego oczach pełno gwiazd:

- Ależ wiało tej nocy!

Jest! Już wiem! Jak to się stało, że wczorajszego wieczoru nie rozpoznałem go? Czy moje oczy aż tak bardzo oślepły od kalejdoskopu sali gier? A może to jego twarz tak zsiniała w bladawym świetle neonu „Baltazara”? To było rok temu! Cały rok!

Jechaliśmy do Maroka z paroma kumplami. Dotarliśmy do starego miasteczka, pijanego słońcem, Zawieje.

Dzień targowy. Południe. Umieraliśmy z pragnienia. Na placu, w cieniu kościoła, fontanna! Na jej brzegu siedział młody chłopak. To był on. Grał na flecie. Słuchał go z przejęciem mały chłopiec dy siedział pod wiejskim kościołem. Wyglądał na tak bardzo rozbitego! Głód? Zmęczenie? Żałoba? Zgubił swój flet, czy też po prostu stracił ochotę do grania? Wyciągnął do mnie otwarte dłonie. Myśląc, że prosi o jałmużnę, wsunąłem mu parę monet. I znowu jego oczy okryły się mgłą: „O nie, nie chodzi mi o twoje pieniądze!” Czego więc chciał? Żebym go wziął do siebie? Ale czegoś takiego jak „u siebie” nigdzie już nie miałem! On pewnie także nie! Podał mi gałązkę janowca z trzema złotymi kwiatami (chyba już ostatnimi tego roku):

- To dla ciebie!

Cisnąłem kwiat do rowu. I tak od tego dnia, im dłużej podróżowałem, tym częściej jego twarz stawała mi przed oczyma. Nie da się zapomnieć tych wielkich oczu pełnych śmiechu, wniknęły we mnie, Bóg jeden wie, przez jaką szczelinę!

Często spostrzegałem go z daleka, na rozstajach dróg, gdzie miałem zdecydować, w jakim kierunku iść dalej. Przyśpieszając kroku obierałem drogę na przełaj. Chciał iść za mną czy też miał zamiar mnie wyprzedzić? Bałem się, żeby mnie nie dogonił. A jednak, to dziwne, im bardziej starałem się od niego odczepić, tym większą miałem ochotę, by go znowu zobaczyć. Ot, tak, po prostu, żeby sobie trochę porozmawiać. Gdy zapadały zimowe wieczory i nie otwierały się przede mną żadne drzwi, nic nie pomagało udawanie. Mówiłem sobie wówczas: „Z pewnością łatwiej jest dołować we dwóch”.

Jak wyglądał mój mały grajek? Jakże go opisać? Nigdzie nie widziałem kogoś takiego jak on. Prosiłem wielu przyjaciół, żeby mi go narysowali, ale żaden rysunek nie był udany. Nawet te, które umieszczam tutaj, są dalekie od rzeczywistości! Kiedy się go raz zobaczyło...

Był z pewnością przybyszem. W Zawiejach, w Dolinie nikt nie był do niego podobny. Oczy lekko skośne, czoło szerokie, sylwetka wysmukła, cera ogorzała (w ciągłych wędrówkach?), przypominał mi młodych Berberów, a raczej piękne dzieci żydowskie, które spotykałem dawniej na kresach Maghrebu. Wyglądał jak ktoś z bardzo biednego środowiska. Ręce stwardniałe, jakby od dawna obrabiały drewno.

Szerokie czerwone poncho sięgało mu prawie do kostek. Głowę okrywał często kapturem, Przez pierś przewieszona torba z plecionego sznurka. Na przegubie dłoni nie miał zegarka, lecz rodzaj sznurka z czarnej wełny, z dużą ilością supełków. Od czasu do czasu przesuwał je w palcach.

Nie sposób określić, ile miał lat. Około trzydziestu? Rysy twarzy silnie wyżłobione, musiał często zmagać się z przeciwnościami, przebyć wiele długich i ciężkich doświadczeń. Ale jakaś łagodność nadawała jego twarzy wyraz trudnej do określenia czułości.

A przede wszystkim oczy! Jego oczy! Nigdy, nigdy nikt na mnie w ten sposób nie patrzył. Na początku często je spuszczał, tak że ledwo je widziałem. Bał się, że wprawi mnie w zakłopotanie? Muszę przyznać, że miał rację. No i ten wyraz twarzy zawsze zdziwiony, tak jakby musiał się jeszcze wszystkiego nauczyć, jakby wszystko było zawsze nowe. Błyszczało w nich pragnienie podzielenia się jakimś szczególnym odkryciem. Wyglądał wtedy dokładnie na dwanaście wiosen. Oczy dziecka, ogromne, większe od twarzy, rozświetlone przez nagły uśmiech. Tak głębokie, że aż ciemne, przypominały górskie jeziora. Płynęła z nich jednak taka jasność, że twarz była jakby prześwietlona. Jak to powiedzieć? Tak jakby to, co w środku, przebijało na zewnątrz. Oczy te wnikały w ciebie tak głęboko, tak bardzo głęboko... Nie mógłbym długo wytrzymać ich spojrzenia...

A skąd brał się u niego ten królewski sposób bycia? Coś w nim umykało mi. Ze wszystkich stron okrywał go jakby płaszcz niewinności, była to jednak niewinność bolesna. Skąd mógł pochodzić? Wyobrażałem sobie jakiś tajemniczy kraj, rodzaj pustyni, którego Europejczycy być może nigdy nie zgłębią, nigdy nie wyzyskają.

Ale wróćmy do tego poranka Bożego Narodzenia. Stał przede mną z lekko rozwartymi ramionami. Bał się, że mnie przestraszy? Nie śmiał postąpić ani kroku dalej, czyżby oczekiwał tego ode mnie? Wszystko w nim zdawało się mówić: „Ależ tak, to ja!”!

Po chwili zaryzykował:

- Wiesz, mógłbym ci towarzyszyć, pokazać różne skróty, miejsca na nocleg, poznać cię z paroma przyjaciółmi...

Czułem, że chodzi mu nie tyle o to, żeby mnie poprowadzić, ile żeby trochę ze mną pobyć. Ale wówczas powiedziałem sobie: „Chce mną zawładnąć? Podejrzane!” Nigdy nie byłem kochany. Nie chciałem tego. Kochać, czy to nie znaczy być zależnym? A poza tym, jeśli się zgodzę, to czy uda mi się go kiedykolwiek pozbyć? Po co się miesza do moich spraw? Odpaliłem dosyć gwałtownie:

- Odbiło ci?

Musiałem ciągle grać mocniejszego. Ze strachu przed wszystkim i przed wszystkimi byłem świetnie opancerzony: zbroja ze stali! Ani jednej szczeliny, przez którą można by mnie dosięgnąć. Posługiwałem się ironią, by odparować wszelki atak. Strzelić go w mordę?. Nadstawiłby mi drugi policzek... i ślad mojej ręki pozostałby na zawsze.

Po długim milczeniu odezwał się ponownie:

- Dlaczego? Dla czego?

Nie wiedząc, jak się wykręcić, Wypaliłem z głupia frant:

- Jak chcesz, żebym poszedł z zakażoną nogą?

- Ale ja mogę cię wyleczyć.

- Za kogo mnie masz? Za żebraka? Myślisz, że jest mi źle? Sam się z tego wyciągnę! Dziękuję!

- Boli mnie, gdy widzę, jak bardzo jesteś poraniony. A twoje oczy - wiecznie zgaszone! Chciałbym, żeby były pełne słońca!

- Moje słońce umarło!

- A zmarszczki na czole, zdajesz sobie sprawę? Tak szybko! Twoje serce musi gdzieś mieć szramy. Twarz jest odbiciem serca. Masz tyle lat co twoje serce.

Czy on także uważał, że doszedłem do jesieni życia? Umilkł na chwilę, jakby zastanawiając się, czy nie powiedział już za wiele. W jego oczach malowało się oczekiwanie, zabarwione niemalże niepokojem: „Zrozumie wreszcie, czy też znów zrobi unik?”

Na moim podkoszulku: „Bom to loose”.

- To nieprawda! Nie urodziłeś się, żeby przegrać! Ale by życie w tobie zwyciężało wszelką śmierć. Urodziłeś się, aby żyć, żyć, żyć!

- Żyć, co to znaczy?

- Być pijanym miłością.

- To, czego chcę, to miłość bez przepaści...

- Znam szczęście, które nie gaśnie z pozą sobotniego wieczoru.

- To niemożliwe!

- Nie chcesz zobaczyć, gdzie mieszkam?

I oto jedziemy stopem. Jakże wielu, wczepionych w kierownicę, przygląda się nam i dodaje gazu! Wreszcie jakaś ciężarówka. Fajnie, zatrzymuje się! Wpychamy się do szoferki obok dwóch młodych kierowców. Mimo wibracji szesnastu ton, coś jakby pokój przenika powietrze. Na tablicy rozdzielczej wizerunek kobiety, młodej, w niebieskim płaszczu w gwiazdy, z dzieckiem w ramionach. Ma szramę na policzku...

Stefan: - Jedziemy do Warszawy. Tysiące dzieci nie jada tam do syta. Chcieliśmy przyjechać na Boże Narodzenie, ale administracja ciągle podstawiała nam nogę. Ten transport przygotowała grupa młodzieży. Całe miesiące chodzenia od drzwi do drzwi, zbierania żywności i ubrań. Dzieci robiły świeczki i sprzedawały je, żeby kupić lekarstwa. Jedna dziewczynka z Etiopii, sierota, dała całą swoją skarbonkę. Jacy jesteśmy szczęśliwi, że możemy przekazywać życie! Życie to jest to!

Bernard: - Pracowałem w szpitalu dla trędowatych w północnym Kamerunie. Była to szkoła radości! Robert, umierając, powiedział mi: „Zobaczyć Boga to jest szczęście!” Miał dwadzieścia cztery lata, rozumiesz?

- Ale po co to wszystko! Kropla wody w oceanie nędzy!'

Stefan: - Nie! Iskra! Wystarczy, aby wybuchł pożar!

Zacząłem wspominać zeszłoroczne lato - ani janowiec, ani lawenda nie zakwitły. Pożar wszystko spopielił. W czarnej trawie pozostały tylko białe kamienie. Jednak, to dziwne, ogień ujawnił wszystkie ścieżki, od dawna zatarte... Jak odnaleźć zagubione ścieżki serca? Po co je odnaleźć? Czy potrzebny jest ogień? jaki ogień?

 

 

 

 

 

 

 

Noc pierwsza Świtanie

Po dwudziestu kilometrach skrzyżowanie:

- Świtanie, to tedy.

Wysadzają nas na poboczu. Przechodzimy przez tartak. Wspinamy się pod górę. Postój na kanapki, które dał nam Stefan. Szukając scyzoryka natrafiam na list Sylwii. Otwieram go gorączkowo i czytam półgłosem. On jest obok mnie. Może wszystko usłyszeć. Od czasu do czasu przyglądam mu się ukradkiem. Zamyka oczy.

„... Życie? Co to znaczy? To znaczy coś dla tych, którym się udało - szczęście, fart, a dla reszty, dla spisanych na straty - banał. To tak już jest, jedni się rodzą pod szczęśliwą gwiazdą, a inni nie. Nic się na to nie poradzi, ślepy traf i tyle!

Śmierć? Co to znaczy? To znaczy coś dla tych, którym się udało: Strach przez duże S, mają przed nią okropnego pietra (co mnie zresztą bardzo śmieszy), a dla innych, dla spisanych na straty - to już mniej banalne, na pewno jakieś rozwiązanie. To prawda, tak sobie właśnie myślę rano, kiedy czuję się zawiedziona, że słońce znów wzeszło, i mówię sobie, że jeśli śmierć zechce wejść do mnie, do mojego domu, otworzę jej szeroko drzwi. To już wiele tygodni, wiele miesięcy jak o niej myślę, jak jej pragnę, jak na nią czekam. Ale od ciągłego wpatrywania się w horyzont, na którym nic nie widać, przychodzi mi myśl, żeby zwinąć manatki i wyjść jej naprzeciw. W końcu tak jest szybciej, no i przecież nietrudno ją znaleźć, istnieje tysiąc dróg. Na razie to tylko myśl, bo jeszcze nawet nie wyruszyłam w drogę i nie zwinęłam swoich manatków. Jednak myślę o tym i za każdym razem, gdy cierpienie zadaje jeden cios więcej w moje rany, płynie krew krzywdy i buntu, potęgując pragnienie śmierci.

Życie, a raczej czas, wyżłobiło w moim sercu jak uderzeniami dłuta niezatarte słowa: STRACH, PUSTKA,NIENAWIŚĆ, NIC. .. i wiele podobnych. To słowa proste, bez większego znaczenia, kiedy widzi się je ot tak, czarno na białym. Jednak są straszne, kiedy się je przeżywa, kiedy trzeba je znosić. Boję się jutra. Jakie upokorzenia będę jeszcze musiała znieść? Z jaką samotnością będę się jeszcze musiała zmierzyć? Czy jutro będzie gorsze niż dzisiaj? Albo czy będzie lepsze? boję się.

Kiedy dla nikogo się nie liczysz, kiedy nikt nie ma do ciebie zaufania, kiedy masz rodziców, których uważasz za mocnych, a okazuje się, że są słabsi od ciebie... kiedy masz ojca kruchego jak gliniana doniczka, kiedy twoi rodzice mieszają przeszłość i teraźniejszość, kiedy nie masz przyjaciół, kiedy ciągle ktoś cię objeżdża, czy to w szkole, czy w domu, kiedy twojej klasie jest wszystko jedno, czy jesteś, czy cię nie ma, kiedy żadne czule spojrzenie nie spotka się z twoim, kiedy rzucasz wezwania SOS, które spadają ci na nos, bo nikt nie chce ich pochwycić, kiedy nie ma się na czym oprzeć... wtedy wzbiera rozpacz, która cię pochłania. Przy każdym niepowodzeniu, przy każdym upokorzeniu, pustce, kolejna kropla rozpaczy dołącza do pozostałych, by cię zatopić.

Ale to nie ja wybrałam sobie życie! To nie ja powiedziałam: „Chcę się urodzić!” A więc dlaczego? Dlaczego mimo wszystko żyję? Dlaczego, kiedy przestaję oddychać, po chwili odruch nad którym nie panuję, każe mi nabrać powietrza? Dlaczego życie jest chwilami takie uporczywe i dlaczego jest takie okrutne, takie podłe?

Dlaczego świat jest tak bardzo zepsuty? Dlaczego trudno jest zrobić sobie miejsce na ziemi i dlaczego mi się to nie udaje?

Dlaczego potrzebuję czuć, że jestem kochana, niezbędna , i dlaczego tego nie czuję? I dlaczego wszystkie te pytania bez odpowiedzi? Mam nadzieję, że mi szybko odpowiesz. Czekam z niecierpliwością...”

A on, jak to przyjmuje? Widzę, jak siedzi z głową opartą na kolanach. Czyżby płakał?

Po bardzo długim milczeniu:

- Ona jest niezbędna. Ona jest światłem. Jest i ktoś, kto nie może się bez niej obejść.

- Moja Sylwia, a więc do tego doszła! A ja chciałem się na niej oprzeć! Marzyłem, żeby uczynić ją szczęśliwą!

- Chciałbym spotkać twoją Sylwię! Ile ma lat?

- Czternaście!

- Co jej odpiszesz?

- Jej pytania, one wszystkie są moje...

Parę minut wahania i skaczę na głęboką wodę:

- Czy mogę ci coś powiedzieć?... To dla mnie zbyt ciężkie. Spodziewa się dziecka... z kimś innym! Może od dwóch miesięcy?

- Jak może dać życie, jeśli nie wie nawet, po co żyć?

- Nigdy nie daruję temu facetowi! Ją kocham nadal, ale dzieciak będzie musiał zniknąć! I to szybko!

Rozmowę przerywa brutalnie banda chłopaków, zjeżdżających z góry na charczących motorach.

Wychodzimy na spokojną polanę. Świetnie, opuszczona stodoła! Chronimy się w niej przed lodowatym, północno-zachodnim wiatrem.

Zmęczenie czy zakażenie? Powoli daję się oswoić. Intryguje mnie. Raz na zawsze dowiedzieć się, z kim mam do czynienia. Rzucam wreszcie pytanie, które pali mi wargi:

- Kim ty właściwie jesteś?

- Och, to długa historia... Jestem pasterzem, to mój zawód, i lubię go.

- A twoje stado, gdzie ono jest?

- Na hali Wilczyparów. Któregoś dnia zerwała się łam straszna burza. Dziesiątki owiec zostało rażonych piorunem. Na domiar złego, psy wywołały popłoch. Niektóre owce wpadły do jaru, inne się poraniły . Prawdziwa klęska. Nie mówiąc już o złodziejach stad, którzy wykorzystują nawałnice. Trzeba było szybko działać. Tata powiedział mi: ,, Słuchaj, mój mały, jesteś jeszcze młody, ale nie mam nikogo oprócz ciebie. Rób, co chcesz, odszukaj je wszystkie. To będzie ciężkie. Będziesz potrzebował dużo czasu, ale to twoje zadanie. Niech owczarnia będzie zapełniona! Idź więc, mój maty, nie bierz nic ze sobą, żebyś mógł biegać”.

Powiedział mi jeszcze mnóstwo innych rzeczy, ale to pozostanie między nami (musisz wiedzieć, że jestem Jego jedynym synem). No i wyruszyłem w drogę, ot tak, bez niczego. I zacząłem szukać przez wszystkie czasy, we dnie i w nocy. Kiedy już nie mam siły, kiedy chciałbym się zatrzymać, myślę o Nim. Gdybyś wiedział, jakie to święto, ilekroć Mu przyprowadzę parę owiec! Zupełne szaleństwo! Jak na uczcie weselnej!

- Nieźle się poharatałeś!

- Bez ustanku szukałem jednej owcy, jednej jedynej. Miałem wrażenie, że ucieka, gdy tylko mnie spostrzeże. Trzeba było się spieszyć. O tej porze roku noc zapada szybko. Tutaj z byle powodu można upaść i skręcić sobie kostkę. Jednak krwawiąc, uczę się leczyć innych.

- Jeśli dobrze zrozumiałem, to zostawiłeś resztę stada tak po prostu, bez pasterza?

- Co chcesz, na tej jednej owcy Ojcu zależy jak na źrenicy oka. Dla Niego liczy się tylko ona. Co za cios, gdybym jej nie odnalazł!

- I jeszcze jej nie odnalazłeś?

- Ona się boi, że ją odszukam.

- A ja, czy mógłbym pomóc ci ją odnaleźć?

- Jeszcze jak! Co więcej, tylko ty możesz mi pomóc. Bez ciebie nigdy jej nie odnajdę.

- Można by spróbować jutro.

- Ojcu się spieszy, wiesz? A poza tym do jutra mogłaby sobie zrobić coś złego.

- Wyglądasz na zmordowanego! Odpocznij tej nocy.

- Moim odpoczynkiem jest mieć ją tu, na ramieniu.

- Czy twoje zwierzęta mają imiona?

- Każdej nadałem imię.

- A ta, której dzisiaj szukasz, jak się nazywa?

Odniosłem wrażenie, że się waha. Milczenie pogłębiało się. A potem jedno jedyne słowo:

- E-ma-nu-el!

Elektrowstrząs! Grom z jasnego nieba!

Moje własne imię? Skąd je znal? Nikt mi go jeszcze nie powiedział w ten sposób, tak jak się wyjawia sekret. Jakbym słyszał je po raz pierwszy! Jeszcze łagodniej powtórzył:

- E-ma-nu-el!

Tego było za wiele! Coś pękło w jakimś zakamarku serca. W jednej chwili został rozbity mój potężny system samoobrony!

Wyglądał na tak słabego, że ja również poczułem się słaby, zupełnie słaby. Jak mogłem dłużej osłaniać się przed dzieckiem, którego jedyną bronią, aby mnie zwyciężyć, było moje imię! Jak dalej odgrywać moje małe wewnętrzne kino? Jak jeszcze okłamywać samego siebie?

- Wiesz, znam cię już od dawna! Poznałem cię na długo przed tym dniem na rynku w Zawiejach... Na plaży w Sztormie-Świętego-Jana, pewnej nocy, pamiętasz? Słuchałem, jak śpiewałeś ,,Niewinności, zgubiłem ciebie". Księżyc znaczył fale srebrną smugą. Siedziałem pod figowcem i myślałem: ,,To do mnie się zwraca. Ale o tym nie wie”. Od tamtej nocy ciągle nękało mnie twoje spojrzenie. Ilekroć zamykałem oczy, widziałem twoje.

Tak więc czekał na tę chwilę od lat! Od lat myślał o mnie! Stojąc za ciernistymi zaroślami wypatrywał mnie dniem i nocą, mówiąc sobie za każdym odgłosem kroków: „To on!” Jak się jeszcze upierać, że niczego i nikogo nie potrzebuję, kiedy on nie mógł się beze mnie obejść?

Jak dzieciak wybuchnąłem płaczem. Gdzieś puściła jakaś tama: łzy, zbyt długo tłumione, płynęły, płynęły... Łzy inne niż zwykle! Od tylu lat na nie czekałem...

Podniósł się teraz. Nic nie mówiąc, z jakimś niewzruszonym majestatem, pokazał mi swoje ręce. Spostrzegłem na nich rozległe rany. Musiały bardzo krwawić. Na stopach, między rzemieniami sandałów, te same dziwne okaleczenia. Spoza rozdartego poncha widać było niemal rozorane ramię. Pokazywał mi te rany, jakby nie mógł znaleźć nic innego, by mnie uspokoić. Nic innego, by mi powiedzieć, kim jest. Tak jak się pokazuje dowód osobisty.

Czy to szukając mnie tak się pokaleczył? Czy rany rozszerzały się za każdym razem, gdy przed nim uciekałem?

Na czole zauważyłem ślady uderzenia o flipper. To ja go przewróciłem! A jeżeli go tak zraniłem, to czy sam nie byłem poraniony? W swoim sercu, tak jak on w swoim ciele? Wszystkie te pytania oraz wiele innych uderzało o siebie z ogromną prędkością, jak kamyki w rwącym potoku.

- Tak, owcą, bez której Ojciec nie może spać spokojnie, jesteś ty!

- Ale ja nie jestem żadną owcą!

- Jeśli nie masz gdzie skłonić głowy, jeśli zgubiłeś swoją gwiazdę polarną, jeśli zapomniałeś o ścieżce swego serca, jeśli nie znasz już swego imienia, jeśli twoja rodzina cię odrzuciła, to tak, to jesteś tą, której szuka Miłość.

- Śmieszny jest ten twój ojciec!

- On jest właśnie taki! Ma do ciebie słabość! A w takich wypadkach nic nie jest zbyt piękne... Jest bardzo mocny, ale ma jeden słaby punkt: ilekroć cierpisz, On cierpi razem z tobą.

- Tak jak Elżbieta, ze swoim upośledzonym dzieckiem...

- Gdybyś wiedział, co mówisz! Im bardziej nie byłeś w stanie sam sobie poradzić, tym bardziej On nie mógł odmówić, bym przyszedł cię uleczyć. Byłem dla Niego wszystkim. Jakże lubił na mnie spoglądać! Nigdy się tym nie nużył. I pewnego dnia zgodził się, abym Go opuścił i przyszedł cię pielęgnować. Gdy jesteś sam, On jest biedny, bardzo biedny. Rozumiesz?

- A gdybym ci wpakował kulę w łeb, co b...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin