Rice Luanne - Barwy lata (Świetliste lato).pdf

(1109 KB) Pobierz
198085097 UNPDF
Luanne Rice
Barwy lata
( Summer Ltght)
198085097.002.png
PROLOG
Jezioro było głębokie, wydawało się nie mieć dna. Gdy zamarzało, grubość lodu
osiągała dziewięć metrów. Na północy, wschodzie i zachodzie wznosiły się góry;
imponująca warstwa śniegu okrywała każde urwisko i każdą sosnę. Tuż przed
wschodem słońca na północnym niebie zajaśniała zorza polarna. Nie podnosząc
wzroku, chłopiec przypiął łyżwy i chwycił łopatę.
Temperatura spadła pięć stopni poniżej zera. Wcześniej napełnił kuchenny piec
węglem i drewnem. Płomień zamigotał, lecz nie był wystarczająco silny, by ogrzać
dom. Martinowi zawsze było zimno – mimo grzanek podawanych przez matkę na
śniadanie, mimo grubych skarpet i swetrów, jakie robiła mu na drutach.
Ostry wiatr boleśnie szczypał go w policzki, palił płuca i odmrażał palce. Cięcia
na piersi – świeże, zszyte czarną nicią – rwały, jakby niedźwiedź chwycił go w
pazury. Lekcje zaczynały się za kilka godzin; najpierw miał się spotkać z Rayem na
jeziorze.
Słońce zajaśniało nad wschodnimi górami, przebijając drzewa sztyletami
pomarańczowego blasku. Martin sunął po lodzie i pchając przed sobą łopatę
odgarniał śnieg, który spadł ostatniej nocy. Nasypało kilka centymetrów...
Usłyszawszy zgrzyt ostrza, podniósł wzrok, pomachał ręką. Ray szuflował ze
swego końca szybciej i mocniej.
Chłopcy spotkali się i minęli. Nim słońce uniosło się wyżej, oczyścili większą
część tafli. Martin czuł się jak Zamboni w hali Mapie Leaf Gardens przygotowujący
ojcu lód do gry. Tłum wiwatował, wokół rozlegały się okrzyki...
A teraz wielki Martin Cartier ma się spotkać z wielkim Rayem Gardnerem...
Odłożyli na bok szufle i sięgnęli po kije i krążki, schowane pod starym pniem.
Martinowi burczało w brzuchu. Wieczorem nie najadł się do syta, a tego ranka chleb
nie wyrósł matce jak należy. Ogień przygasł o świcie i kuchenny piec nie był
wystarczająco nagrzany do pieczenia. Przełknął pół kromki, żeby zrobić jej
przyjemność, próbując równocześnie nie zważać na to, co mówiła o ojcu.
Burczało coraz głośniej, nawet przez ciężką kurtkę. Wiedział, że Ray to słyszy –
odgłos przypominał pomruk niedźwiedzia albo warczenie wilka – krępowało go, iż
Ray gotów pomyśleć, że nie starcza im pieniędzy na opał i jedzenie.
– Gotowy? – zapytał Ray, udając, że nie słyszy.
Bien sûr – odparł Martin z wdzięcznością, ale rzucił Rayowi tak groźne
spojrzenie, jakby zobaczył środkowych w natarciu.
Szczęknęły kije, Martin przejął krążek i gra toczyła się dalej.
Mknąc po lodzie, słyszał prędki zgrzyt ich łyżew. Śniegowe czapy opadały cicho
z sosnowych konarów na zamarznięte jezioro. Rodzina jeleni skubała koniuszki
wysokich traw wystających spod białej okrywy. Jakaś sowa przeleciała nisko nad
lodem polując na polną mysz.
Martin widział to wszystko nawet wtedy, gdy koncentrował się na grze. Dookoła
świat wirował tysiącem obrazów jednocześnie, a on całą uwagę skupiał na krążku.
Walcząc wpadali na siebie, obijali sobie kostki i wrzeszczeli z radości. Martin był
dziś w formie, czuł się najwspanialszym hokeistą na świecie.
198085097.003.png
Oczy z tyłu głowy, tego ci trzeba, co? Właśnie to mają prawdziwi mistrzowie –
słyszał głos swego ojca, tak wyraźny, jakby ojciec stał tuż za nim na jeziorze Lac
Vert, a nie tkwił gdzieś w Kalifornii. Zmierzając do bramki, wyobrażał sobie, że
ojciec teraz na niego patrzy, że obserwuje go z dumą. Zostawił Raya w tumanie
śniegu, uniósł ramię, wycelował w siatkę, strzelił...
– Martin, co jest? – zapytał Ray.
– Jak to co?! – odparł ze śmiechem Martin i chwytając przyjaciela w niedźwiedzi
uścisk, stuknął go głową. – Pokonałem cię, ot co! Nie kapujesz?
– Ja nie o tym, spójrz! – Ray, odsuwając go, wskazał na lód. Krople czerwieni
prowadziły do szkarłatnej kałuży. Krew spływała po nogach Martina na łyżwy i lód,
przesączając się przez cienką warstwę śniegu usianą śladami łyżew. – Co się stało?
– Nic – rzekł Martin.
Merde!
Niezdarnie borykając się z zamkiem błyskawicznym, Ray rozpiął mu kurtkę.
Martin próbował się opierać, ale dreszcze wstrząsały nim za mocno. Ray zdjął
rękawiczki i rozpiął Martinowi koszulę.
Rany były głębokie i w twardej grze szwy się rozeszły. Z krzyżujących się cięć
płynęła krew. Tamten mężczyzna jedną ręką trzymał go za gardło, w drugiej zaś
ściskał nóż. Płać, nie przestawał powtarzać, płać albo wbiję go głębiej!
A ojciec patrzył na to i milczał.
– Co, u diabła...?! – Ray spojrzał Martinowi w oczy. Było zimno, krew zaczęła
zamarzać. Ray zdjął kurtkę i przycisnął ją do piersi przyjaciela. Martin nie mógł, nie
chciał rozmawiać. Nie zdradziłby nikomu, ani matce, ani najlepszemu kumplowi, co
mu zrobiono.
I nigdy nikomu tego nie wyjawił... dopóki nie spotkał May.
May, jego jedyna miłość. Jej opowiedział całą tę historię.
Widział tamten jasny, rześki poranek na Lac Vert. Jakby wszystko miał tuż przed
oczami: każdy kryształek lodu, każdą sosnową igłę, wyraz rywalizacji w oczach
przyjaciela. Widział to jak na dłoni. Dopóki nie otworzył oczu.
Leżał w łóżku, spocony i zaplątany w prześcieradła.
– Martin, krzyczałeś przez sen – szepnęła leżąca obok May.
– Śniło mi się... – zaczął, lecz umilkł.
– Opowiedz – odparła.
Słyszał w jej głosie ból, lecz i najgłębszą miłość, jaką kiedykolwiek poznał.
Spotkali się w dziwnym, trudnym dla obojga momencie życia. Powiedziała mu, że
mają sobie do zaoferowania coś wyjątkowego, coś czego nie mógłby im dać nikt
inny. A on się bał, tak bardzo się bał, że stracił siłę ofiarowania jej czegokolwiek.
– ... jezioro – powiedział.
– Co się stało?
– Widziałem.
May przycisnęła twarz do jego piersi. Rany nie bolały już tak jak niegdyś, ale
blizny były twarde i napięte niczym druciane kable. Martin nie widział dłoni May,
którą wyciągnęła, by dotknąć jego twarzy. Nie widział ich pokoju, okna, widoków
Lac Vert na ścianie ani swej jedynej miłości leżącej obok niego. Tracił wzrok i nie
widział niczego prócz swoich snów.
198085097.004.png
ROZDZIAŁ 1
Samolot był zatłoczony. Gdy pasażerowie znaleźli się na pokładzie, stewardesa
poprosiła o zajęcie miejsc i umieszczenie podręcznych bagaży na górnych półkach
bądź pod fotelami. May Taylor upewniła się, czy jej torby nikomu nie zawadzają.
Szepnęła Kylie, że ma siedzieć na swoim miejscu i nie naprzykrzać się
biznesmenowi, który zajmował fotel obok przejścia.
Start był gładki i samolot wspiął się poprzez szare obłoki w jaśniejące niebo. Aż
do tego roku May nie latała zbyt często samolotem; po prostu nie miała powodu.
Bostoński lekarz Kylie zalecił jednak, by mała wzięła udział w pewnym badaniu w
Twigg University w Toronto. Prowadziła je grupa psychologów zajmujących się
jasnowidztwem i zaburzeniami osobowości.
May i Kylie mieszkały z leciwą babcią w starym domu na wybrzeżu Connecticut.
May kochała swą córeczkę nad życie, ale rozejrzawszy się wokół nie mogła nie
zauważyć siedzących w pobliżu par. Siwowłosych małżonków dzielących się gazetą
małżeństwa młodych dyplomatów w doskonale zharmonizowanych strojach, którzy
rozmawiali właśnie przez telefony komórkowe, i rodziców dwóch nastoletnich
chłopców zajmujących miejsca po drugiej stronie za środkowym przejściem.
Przez kilka minut wpatrywała się w tych rodziców, zastanawiając się, jak by to
było, gdyby miała kogoś, kto dzieliłby z nią troskę o Kylie; kto by z nią podróżował,
śmiał się i martwił. Matka chłopców pochyliła się ku mężowi, szepcząc mu coś z
uśmiechem. Jej włosy opadły na jego ramię. Mężczyzna pochylił głowę, kiwając nią
z aprobatą.
May poczuła, że coś dławi ją w gardle, i szybko spuściła wzrok. Miała do
przeczytania plik dokumentów od doktora Whitpena z Wydziału Psychologii Twigg
University: zaświadczeń, wyników badań i zaleceń odnoszących się do Kylie. Gdy
wylądują w Logan, pokaże wszystko doktorowi Kylie przy Barkman Street, a potem
czeka je długa droga do Connecticut. Wpatrywała się w nagłówek, w zlewające się
bałamutne, dokuczliwe słowa, i ucisk w gardle stał się jeszcze bardziej bolesny.
– Mamusiu...? – szepnęła Kylie.
– O co chodzi, kochanie?
– Wielkoludy.
Sądząc, że ma na myśli pasażera siedzącego obok niej, May natychmiast
pochyliła się do ucha Kylie. Czasami ludzie się irytowali, gdy mała zwracała się do
nich. Widząc drogi garnitur tego mężczyzny, jego ciężki złoty zegarek i teczkę, którą
postawił przed fotelem Kylie, zamiast przed własnym miejscem, May powiedziałaby,
że jest jednym z tych, którzy mogą się zirytować.
– Ten pan pracuje – cicho napomniała córeczkę. – Nie przeszkadzaj mu.
– Nie – odpowiedziała szeptem Kylie, potrząsając głową. – W przedziale
specjalnym... jacy wielcy! Czy to giganci?
Siedziały w pierwszym rzędzie foteli i Kylie spoglądała przez na wpół rozsuniętą
zasłonę dzielącą klasę ekonomiczną od klasy biznes. Istotnie, siedziało tam kilku
potężnych młodzieńców, otoczonych wianuszkiem ślicznych stewardes. Z ich
umięśnionych torsów, rąk, szerokich ramion emanowała siła. Niektórzy mieli znaki
198085097.005.png
klubowe na rękawach koszul – pewnie należeli do jakiejś drużyny. Stewardesy się
śmiały, jedna mówiła, że uwielbia hokej, i prosiła o autograf. May, nie znając się na
hokeju, ponownie skierowała uwagę ku Kylie.
– To zwykli ludzie – powiedziała. – Nie giganci.
– Jednak wielcy – rzekła Kylie.
– Tak – odparła May. – Wielcy.
Myślała o słowie „wielki”, o tym, jak wiele może oznaczać. Ojciec Kylie miał
prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostu. Był adwokatem w Bostonie, w jednej z owych
renomowanych firm posiadających biura w drapaczu chmur spoglądającym na
zatokę, wielkim adwokatem... Wydawało się, że kocha May, dopóki nie powiedziała
mu, że jest w ciąży, a wtedy on oświadczył, że jest żonaty. Co miesiąc przysyłał jej
pieniądze na utrzymanie dziecka, ale nie chciał poznać córki. To uczyniło go małym.
Za ten przelot płacił Wydział Psychologii, pokrywając też wszystkie dodatkowe
wydatki. Nawet z pomocą Fundacji życie z dala od domu drogo kosztowało.
Samoloty, hotele, restauracje były dla innych – dla podróżnych udających się na
wakacje lub dla tych, którzy mieli partnerów służbowych wojaży. May nagle poczuła
się samotna.
Opuściła wzrok, wsłuchując się w szept siedzącej obok Kylie. Nie planowała
macierzyństwa, nie liczyła, że coś tak cudownego jak Kylie zrodzi się z najgorszego
doświadczenia jej życia. Kylie była dzieckiem wyjątkowym, osobliwym i – jeśli
wierzyć doktorowi Whitpenowi – posiadającym szczególny dar, a nie „zaburzenia”.
Polecono May, by prowadziła dziennik wizji małej. Wypełniała więc niebieski zeszyt
opowieściami Kylie i szczegółami, które sama zaobserwowała.
Kylie miała sześć lat. Była mała jak na swój wiek. Wijące się ciemne włosy
opadały jej na ramiona, a z twarzy o śmietankowej cerze spoglądały aksamitne
orzechowe oczy, promieniejące tak, jakby rozświetlał je od środka blask świec.
Właśnie teraz wpatrywała się w sportowców coraz intensywniej, a w jej oczach
pojawiło się to, co May nazywała „lśnieniem”. Miała wizję. Przygryzła wargę, aby
powstrzymać się od wykrzyczenia jej na głos. Jej wzrok przesuwał się z May na
przedział klasy biznesowej i z powrotem.
– Kylie, nie... – powiedziała May.
– Ale... – zaczęła Kylie.
– Jestem zmęczona – odparła May. – Spoglądaj gdzie indziej. Albo narysuj coś.
Zamienię się z tobą miejscami i będziesz siedzieć przy oknie.
Kylie potrząsnęła głową i zadrżała, unosząc się w fotelu. Wpatrywała się w
rosłych mężczyzn, a jej brwi zbiegły się w wyrazie nieugiętego skupienia.
– To jeszcze dziecko... – powiedziała, zaciskając dłonie na kolanach.
Jakby czując uparty wzrok Kylie, jeden z hokeistów spojrzał przez ramię.
Zajmował fotel obok przejścia i gdy się odwrócił, May dostrzegła w jego
szaroniebieskich oczach figlarny błysk. Stewardesa ruszyła do przodu, by zaciągnąć
zasłonę, lecz rozmowy i śmiechy brzmiały równie donośnie. Kylie nawet nie drgnęła
– jakby miała w oczach promienie Roentgena, jakby tamten przedział wciąż był w
zasięgu wzroku.
– Wspaniale! – zabrzmiał czyjś poirytowany głos z rzędu za nimi. – Wystarczy
umieścić na pokładzie drużynę Boston Bruins, by zobaczyć znikające stewardesy!
198085097.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin