17 - Wołanie dalekich wzgórz.pdf

(907 KB) Pobierz
295865913 UNPDF
Wernic Wiesław
Wołanie dalekich wzgórz
Malarz
Zieleń. Na prawym brzegu rzeki spływająca z kopulastych wzgórz aż ku migotliwej toni wody; na le-
wym — podchodząca do krańców żółtej plaży, przy której zacumowaliśmy łódź.
Blaski i cienie oraz intensywność barw stonowane były szarą mgiełką świtu unoszącą się nad doliną,
nad obu pasmami pagórków, nad wstęgą nurtu. Nagle złociły rąbek słońca wyjrzał zza grzebienia wyso-
czyzn, i padł snopem promieni na moją obnażoną pierś. Natychmiast poczułem się lepiej. Po raz pierwszy
po tej okropnej nocy, zlewającej ziemię potokami przeraźliwie zimnego deszczu. Kątem oka zerknąłem
na brzeg, przy którym tkwiła nasza żaglówka.
Na piachu, w dwu równych szeregach, leżały nasze ubrania, bielizna, wędka Karola, sieć na ryby, kilka
tekturowych pudeł, puszki konserw, dwie pary butów, garnki i mnóstwo drobiazgów. Dziwnie wyglądało
to pobojowisko przedmiotów różnego rodzaju i przeznaczenia, jakie wynieśliśmy z całkowicie
zamkniętej kajuty po to, by wyschły, i po to, aby wyschło również wnętrze opróżnione z bagażu.
Karol spoczywał na pokładowych deskach o krok ode mnie i zdawał się drzemać. Było cicho, sennie i
leniwie. Żagiel zwisający luźno z masztu od czasu do czasu łopotał podmuchem wpadającym w jego
fałdy, a z mokrego płótna poczynał unosić się delikatny opar wilgoci — wynik małej katastrofy, jaka
wydarzyła się wczorajszego popołudnia.
Płynęliśmy wówczas rzeczką spokojną, w dzień pogodny, pod bezchmurnym niebem, przy łagodnym
wietrze — i wszystko to uśpiło naszą uwagę. Widok szerokiego, czystego nurtu, toczącego się leniwie,
brak niesionych prądem pni lub sterczących z dna, ostrych jak włócznie korzeni stępił w nas czujność
tak konieczną podczas żeglugi. I w ten to sposób sprawdziło się powiedzenie o „piorunie z jasnego
nieba", który dlatego jest groźny, że niespodziewany. Ano, nieoczekiwany piorun uderzył w nas, choć
nic go nie zapowiadało.
To było późne słoneczne popołudnie i mimo wiatru, który dął w żagle naszego „Albatrosa", zrobiło
się parno. Powinno to nas ostrzec o możliwości nagłej zmiany pogody. Niestety żeglowaliśmy
beztrosko. Karol przy sterze, ja leniwie rozłożony na krytym dziobie stateczku. Dostrzegłem wtedy
wśród gęsto zarośniętych borem, spadzistych brzegów żółtą płaszczyznę piachu — idealne miejsce do
lądowania i noclegu.
— Karolu! — krzyknąłem. — Holuj w lewo, nigdzie nie znajdziesz lepszej przystani!
Skinął głową, ruszył sterem, dziób łodzi wykonał nagły skręt w lewo, a na prawej burcie woda za -
pieniła się gwałtownie, trafiając na poprzeczną zaporę. Prawdopodobnie ten gwałtowny skręt stał się
przyczyną katastrofy, lecz przy niezmiennej pogodzie nawet ten błędny manewr nie okazałby się
groźny w skutkach.
Wszystko rozegrało się w odstępie sekund. Nagle dostrzegłem w dalekiej gardzieli rzeki czarną
plamę gnającą ku nam z nieprawdopodobną szybkością. Słońce przygasło, mrok ogarnął ziemię i nim
zdążyłem podnieść się z pokładu, nastąpiło uderzenie wiatru tak
295865913.002.png
gwałtowne, iż nasz stateczek błyskawicznie się prze-
chylił. Wydęty żagiel pociągnął maszt, maszt pociągnął
kadłub i wszystko to runęło w burzliwą, skłębioną toń.
Plusnąłem w wodę jak kamień. Dusząc się i krztusząc
wychyliłem głowę nad powierzchnię. Wówczas oślepił
mnie tuman piachu zmieciony z plaży uderzeniem
wichru. Zwielokrotniona szybkość prądu nie pozwoliła
płynąć do brzegu. Zostałem porwany niczym bezwładna
szczapa drewna i poniesiony nie wiadomo dokąd.
Przypadek zrządził, że prąd wyrzucił mnie na zbawczy
cypel utworzony przez muł, splątane korzenie
zwalonych drzew i pniaki o ostrych jak sztylety
drzazgach. Na szczęście żadna z nich nie wbiła mi się w
ciało. Wygramoliłem się na brzeg i w tym momencie
otworzyły się upusty niebieskie, lunęła kaskada wody.
Począłem przedzierać się między kępami krzaków,
dążąc z powrotem ku miejscu, gdzie powinna by znaj-
dować się plaża, a przede wszystkim Karol, którego
straciłem z oczu przy pierwszym uderzeniu wiatru.
Jakże uradowałem się napotkawszy przyjaciela sku-
lonego pod gałęziami rozłożystego świerku, tuż na
granicy boru i plaży. Dookoła szumiała ulewa, a poprzez
gałęzie spadały strugi wody, tak samo gęste jak i poza
ich zasięgiem. Przykucnąłem obok i wrzasnąłem do
ucha towarzysza:
—- Woda mnie uniosła! A ty?
Wyrzuciło mnie na łachę! — odpowiedział grom-
kim głosem, starając się przekrzyczeć łoskot walącej z
nieba lawiny.
— Gdzie łódź?!
— Na piachu... prawie zatopiona...
Było to szczęście w nieszczęściu. Gdyby nurt porwał
nasz stateczek, znaleźlibyśmy się w sytuacji rozbitków
pozbawionych broni, jedzenia, jakiegokolwiek sprzętu,
na bezdrożach boru, o dziesiątki mil od jakiegokolwiek
ludzkiego osiedla i najprawdopodobniej padlibyśmy z
głodu i wyczerpania.
Chyba nigdy dotąd nie zdarzyło mi się znaleźć w tak
rozpaczliwej sytuacji, choć podczas wędrówek po
Dzikim Zachodzie przeżyłem niejedną burzę, a nawet
dwa huragany. Jednakże siedząc na końskim grzbiecie
łatwiej uniknąć zaskoczenia. Widać rozległą przestrzeń,
niczym nie przysłonięty horyzont — daje to
człowiekowi szansę przetrwania groźnych ataków sił
przyrody, również pożarów prerii. No tak, lecz obecnie
nie koń miał przesądzać o najbliższej przyszłości, lecz
zatopiona łódź, jedyny środek łączności z
cywilizowanym światem.
Po jakichś dwóch godzinach deszcz ustał, lecz ko-
rytarzem nieba, ograniczonym grzbietami lesistych
wzgórz, nadal płynęły szare, kłębiaste chmury. Ściany
boru wyglądały jak dwie czarne kurtyny, a rzeka,
wezbrana szarą pianą, niczym nie przypominała złocistej
strugi sprzed kilku godzin.
Ledwie ostatnie krople opadły z konarów drzewa,
wyskoczyliśmy na otwartą plażę. Dopiero teraz zauwa-
żyłem naszą łódź. Spoczywała burtą na płyciźnie, a
maszt prawie leżał poziomo, sięgając swym szczytem
295865913.003.png
lądu. Płachtę żagla, rozpostartą na granicy wody i ziemi,
pokrywała gruba warstwa piachu. Sądzę, że to właśnie
ten piach, wagi paruset funtów, odegrał rolę kotwicy, nie
pozwalając wzburzonym falom porwać łodzi i ponieść
jej środkiem koryta na nieuchronną zagładę.
Zrzuciliśmy z siebie przemokłą odzież, a ponieważ nie
zrobiło się nam ani odrobinę cieplej, zabraliśmy się
skwapliwie do usuwania piachu z żagla, przy pomocy...
dłoni. Jakże przydałaby się chociaż jedna, najmniejsza
łopata! Gdy pokryci potem, ciężko dysząc
spoglądaliśmy na stertę piachu, wydawała się tak samo
wysoka, jak przed rozpoczęciem pracy. Siadłem na
burcie oddychając głęboko i bezradnie rozglądając się za
czymś, co mogłoby jakoś ulżyć naszym trudom.
Wówczas zauważyłem spoczywające we wnętrzu ka-
dłuba, chyba cudem ocalałe oba nasze wiosła. Tępym
wzrokiem przyglądałem się jeszcze przez chwilę zu-
pełnie beznadziejnym wysiłkom Karola, który klęcząc
obiema rękami usiłował zepchnąć z żagla pagórki
piachu.
— Nic z tego, Karolu — ozwałem się słabym głosem.
— Więc co proponujesz? — zachrypiał nerwowo.
— Odpocząć trochę, a później użyć wioseł.
— Są wiosła? To świetnie! Ale... niech to wszystko
licho porwie!
Po półgodzinnej przerwie zaczęliśmy morderczą pracę
na nowo. Wiosła istotnie ułatwiły robotę, lecz już
poczynało i zmierzchać, gdy wreszcie cały żagiel został
oczyszczony z piachu. Jednakże nie oznaczało to końca
naszej mordęgi. Jak wspomniałem, łódź spoczywała na
płyciźnie bokiem, należało ją ściągnąć na głębszą wodę.
Bagatela! Ciężar kilkuset funtów. Trzeba było usunąć
cały ładunek umieszczony w krytej kajucie. Panował
tam — jak łatwo odgadnąć — rozpaczliwy nieporządek.
W wyniku gwałtownego przechyłu runęły na lewą
ścianę wszystkie manatki, tak starannie ulokowane pod
dwiema ławami, które w razie potrzeby zastępowały
nam prycze. Mało tego! Szafka-spiżarnia umieszczona
pod samym pokryciem dziobu — opustoszała.
Puszki konserw walały się tu i tam, wypadły również i
mokły w wodzie nasze prowianty w drelichowych
woreczkach: suszone owoce, cukier, ,sól, herbata. Jakże
teraz żałowałem, że dla oszczędności zrezygnowaliśmy
z ciężkich i kosztownych metalowych opakowań. Co
najmniej połowa naszych zapasów nie nadawała się do
użycia. A suchary? Worek sucharów spoczywał na
pochyłej ścianie, do połowy zamoknięty, Prawdziwa
klęska!
Zacząłem oczyszczać kabinę z tego rumowiska.
Karol odbierał z moich rąk kolejne przedmioty i
odnosił na brzeg. Kiedy uporaliśmy się wreszcie z tą
żmudną robotą, na niebie ukazał się księżyc. A przecież
pozostało jeszcze zadanie najcięższe: wyprostowanie
łodzi.
Wiosłami i garnkiem usunęliśmy piasek spod jednego
boku „Albatrosa". Potem trzeba było zwinąć żagiel i
przywiązać długą cumę do czubka masztu. Bardzo
przydałby się kołowrót lub chociażby lewar. Niestety,
295865913.004.png
nie było w pobliżu drzewa, przez które można by
przerzucić linę i zgodnie z prawami fizyki zwielo-
krotnić siłę naszych mięśni. Pozostało więc jedynie
ciągnąć za koniec cumy.
Niewiele brakowałoby maszt się złamał, a jednak
„Albatros" ani drgnął. Trzykrotnie odpoczywaliśmy i
— zrozpaczeni — wracali do żmudnej roboty pogłę-
biania dna pod łodzią. W końcu „Albatros" nieco się
wyprostował. W tym momencie o mało nie straciliśmy
swego statku. Gdy bowiem pochylona burta uniosła się,
stawiając opór wodzie, główny nurt zepchnął kadłub na
głębinę. Dziób począł się zsuwać z plaży tak szybko, że
Karol ledwie zdążył go dopaść i wyrzucić na ląd
kotwicę. Jeszcze chwila, a nasza żaglówka zostałaby
porwana przez fale.
Całkowicie wyzuci z sił padliśmy plackiem na mokre
deski pokładu. Lecz cóż to za odpoczynek? Po kilku-
nastu minutach, gdy począłem odczuwać dotkliwy chłód
nocy, wyskoczyłem na brzeg, poganiany marzeniem o
cieple buzującego ogniska. W jasnym blasku księżyca
łatwo było znaleźć leżące tu i tam kawałki drewna.
Uzbierałem spory stos, ale podpalenie go okazało się
rzeczą niewykonalną — wszystko ociekało | wilgocią,
także i nasze zapałki. Nie dał rady i KaroL
295865913.005.png
który widząc beznadziejność moich wysiłków przyłą-
czył się do akcji. Ostatecznie zmarnowaliśmy dwa pu-
delka bezcennych zapałek. I nie pozostało nam nic
innego, jak przez resztę bardzo chłodnej. nocy biegać
po mokrej plaży, wykonując dla rozgrzewki różne
ćwiczenia gimnastyczne. O spaniu, oczywiście, nie
było mowy. Tak dotrwaliśmy do świtu, który — cóż za
radość! — zapowiadał pogodny dzień.
Gdy tylko słońce zajrzało w głąb doliny, poczęliśmy
rozkładać na plaży wszystkie przemokłe przedmioty i
garderobę, a dopiero później zajęliśmy się śniadaniem.
Niestety, musiała nam wystarczyć puszka gotowanej
fasoli, na zimno, zagryzana rozmiękłymi sucharami.
Oto, do czego może doprowadzić podróżowanie wodą!
Położyłem się na dziobie łodzi czekając, aż zbawcze
słońce przywróci mi lepsze samopoczucie. Karol sta-
rannie porozkładał mokre suchary i zawilgocone pu-
dełka z zapałkami, później poszedł w moje ślady.
Prawdopodobnie natychmiast zasnął, sądząc po bezru-
chu i miarowym oddechu. Ja też zapadłem w drzemkę.
Gdy się obudziłem, słońce błyszczało wysoko na
bezchmurnym niebie, Karol nadal spał i nic nie za-
kłócało ciszy, poza łagodnym pluskiem wody i delikat-
nym poszumem drzew.
Leżałem zakrywszy oczy dłonią, wsłuchany w te od-
głosy przyrody, i nagle wydało mi się, że do wtóru
szumu i plusku dołączył się jakiś inny dźwięk. Czyżby
to nie znany mi ptak?
Siadłem, aby tym lepiej łowić powtarzające się
dźwięki, które coraz mocniej przebijały poprzez inne
odgłosy otoczenia. I nagle aż skoczyłem na pokłado-
wych deskach, budząc przy tym Karola.
— Co się stało? — zapytał, natychmiast otrzeźwiały,
jak to Karol.
— Ktoś woła — odparłem.
295865913.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin