Fenikowski Franciszek - Złoty Strąd(1).pdf

(1550 KB) Pobierz
FRANCISZEK FENIKOWSKI
ZŁOTY STRĄD
INSTYTUT WYDAWNICZY „NASZA KSIĘGARNIA”
WARSZAWA 1964
O ZŁOTYM STRĄDZIE
Raz pojawili się
Fenicjanie,
sławni żeglarze, lecz
wielcy chciwcy,
którzy na czarnym swoim
okręcie
wiozą zza morza różne
błyskotki...
(Homer:
Odyseja ,
pieśń XV)
Niewidomy śpiewak z zamierzchłych czasów, ojciec wszystkich
tych, co składają pieśni o morzu, słyszał już o bursztynie — dziwnym
darze fali, złocącym brzegi dalekiego kraju. Przywoziły go na
południe czarne statki fenickich żeglarzy, karawany rzymskich i
arabskich kupców. Wierzono, iż cudowny ten klejnot ma duszę. Żyje,
leczy, chroni od nieszczęść. Mógł też być błogosławieństwem
mieszkańców Złotego Strądu, lecz stał się ich przekleństwem, gdy
władzę na wybrzeżu zagarnęli łotrzy znaczeni czarnymi krzyżami.
— Naszym jest wszystko, co Bałtyk, juczny koń Zakonu, na
brzeg przyniesie — uchwa-liła kapituła w Malborku. — Do nas jeno
należą bałtyckie jantary *! Biskup Sambii, bracia rybiccy ze
Szkarpawy i Elbląga, opat z Oliwy, komtur z Balgi będą odbierać go
rybakom i dostarczać do Królewca Wielkiemu Szafarzowi.
Dudniły wozy na drogach wiodących ku miastu nad Pregołą.
797568709.001.png
Wielki Szafarz pieczęto-wał w zamkowej szafami beczki
posortowanego złota Północy i wysyłał je paternosterdzie-jom do
Lubeki i Brugii. W miastach Warmii, Pomorza, Powiśla, by nie
dopuścić do pokątne-go handlu bursztynem, zabroniono jego obróbki.
Co trzy lata wszyscy rybitwowie, rataje, nawet plebani z nadmorskich
wiosek musieli składać przysięgę, że nie zatają ani okruszyny ze
znalezionych czy złowionych jantarów.
Syn miał pilnować ojca, brat donosić na brata. Wzdłuż białego
brzegu postawiono długi szereg czarnych szubienic, na których
kołysali się w morskim wietrze nieszczęśnicy przy-chwyceni na
gorącym uczynku przez strądowych wójtów i ich konnych pachołków.
Dniem i nocą cwałowali strażnicy po zolojach. Natężali wzrok i słuch.
Baczyli, aby nikt nie przekro-czył zakazu Wielkiego Mistrza. Szła
wieść po chatach, karczmach, zamkach, że sambijski wójt Anzelmus,
najokrutniejszy z prześladowców zbieraczy bursztynu, nie zna po
śmierci spokoju. W ciemnościach sztormowych nocy tuła się po
wybrzeżach i woła w poświstach bursztynowego wiatru:
— Jantar to dar morza! Wolno go brać każdemu.
Straszył po strądach cień upiornego pokutnika. Głos jego
przebijał mury warownych komturii, lecz serca Krzyżaków pozostały
twarde jak krzemień. Pajęczą siecią oplątywali swoje ofiary. Nawet
kiedy król Kazimierz Jagiełłowie, odzyskawszy Pomorze, ogłosił
jantar za wspólne dobro, kiedy ku uciesze nadmorskiego ludu zrąbano
cierpięgi na polskim wybrze-żu, za granicznym Hakiem Mierzei
Wiślanej czerniały dalej krzyżackie szubienice. Nadal krakały nad
nimi czarne stada wron. Zakon nie przestał stosować krwawego
prawa, tyle jeno, że za jantar płacił teraz poddanym... solą, którą
inaczej nikomu nie dozwalał kupczyć.
— Ile oddałeś bursztynu, tyle soli ci się należy — powtarzali
rybakom krzyżaccy urzę-dnicy.
Odmierzali ją nader skąpo. Nigdy się nie zdarzyło, by chociaż
jedna biała grudka przeważyła szalę wagi, pełną złotych bursztynów.
Przeto i ów szczęściarz, któremu udało się znaleźć jantarową bryłę
wielkości ludzkiej głowy, niewiele soli przynosił za nią do domu.
Troskały się gospodynie. Napominały głodne dzieci:
* Trudniejsze słowa są objaśnione w słowniczku na końcu
książki.
— Pamiętajcie, że ile zjecie za życia ziarnek soli, tyle godzin
czekać będziecie po śmierci u niebieskiej furty.
I tej skąpej zapłaty pozazdrościli rycerze w mniszych płaszczach
jantarowym łowcom. Było to u schyłku istnienia zakonnego państwa.
Wielki Mistrz Albrecht uwikłał się w nieła-twą wojnę z polskim
królem i został przyciśnięty biedą tak mocno, że musiał oddać w
zastaw srebrne naczynia, złote łańcuchy, klejnoty, kubki i czasze
rzeźbione w bursztynie.
— Opuszczony jest Wielki Mistrz przez wszystkich przyjaciół,
nikt mu już więcej nie wierzy — głosił w tym czasie król Danii. —
Skończona sprawa z Prusami i całą jego fortuną.
Paternosterdzieje w Lubece i Brugii przestali kupować bursztyn,
bo z powodu wyzna-niowych zamieszek mało kto się dopytywał w
kramach o różańce z bałtyckiego złota. Wielki Szafarz przestał
napełniać zakonną skarbnicę. Buntowali się łupieni mieszczanie i
chłopi.
Niespokojnym tedy krokiem przemierzał ostatni z krzyżackich
mistrzów komnaty ponu-rego zamczyska w Królewcu. Do żywego
oburzały go nowiny przynoszone przez strądowych wójtów.
— Co, zgoła i rybacy, gmin podły głos podnosi przeciw wojnie z
Rzecząpospolitą ? — targał brodę i nogą tupał. — Zapłacą mi za to!
Wstrzymać im wydawanie soli. Niech łzami solą nędzną swą strawę!
W kąt poszły wagi. Zamknięto solne spichrze. Bałtyk szczodrze
złocił brzegi jantarem, lecz Albrecht zagarniał złote żniwo nie dając
żeńcom w zamian za ich trud ni jednej słonej bryłki, a gdy ktoś
zawistny doniósł mu pewnego dnia, że rybacy po kryjomu sprzedali
kupcom w Tękitach znalezioną grudę bursztynu, rozkazał natychmiast
z wściekłością niepo-hamowaną:
— Pojmać złodziei! Związać i dostawić do Królewca na sąd!
Przywieziono więźniów na gnojowym wozie, wtrącono do
ciemnicy. Najmłodszy z nich, Wojciech, jako pierwszy rozciągnięty
został na torturach. Daremnie wołał, że to zazdro-sny sąsiad oskarżył
go fałszywie, podrzucił ukradkiem bursztyn w jego domu. Siepacze
dręczyli biedaka tak długo, aż przyznał się do nie popełnionej winy.
Wystarczyło sędziom to wymuszone przyznanie. Skazali Wojciecha
na stryczek. Lud tłumnie przybył na plac kaźni.
— Na krew patrona mego, umęczonego pod tękickim dębem,
przysięgam, iżem niewi-nien — zawołał skazaniec wstępując na
szczeble szubienicznej drabiny.
Zafalowała ciżba. Przeklinając ciemiężycieli, ławą ruszyła na
kata, sędziów, dworzan. Przestraszyli się służebnicy Zakonu. Uciekli
spod szubienicy porywając z sobą Wojciecha. W zamku po raz wtóry
wzięto go na męki. Nic już wszakże nie wyznał. Po trzech dniach
zmarł z cierpień, a nim się jego usta zamknęły na zawsze, przeklął
pono dar morza — przyczynę swej śmierci.
Od tej pory — jak pisze w starej kronice tolkmicczanin, brat
Szymon z gdańskiego klasztoru Czarnych Mnichów — Wielki Szafarz
otrzymywał od strądowych wójtów zaledwie tysiączną część dawnych
połowów bursztynu. Widziano wprawdzie nieraz złociste bryły
migocące w falach i zielonych wodorostach, lecz gdy rybacy usiłowali
je wyłowić kaszorami, znikały bez śladu.
— Morze zrzuciło nasze jarzmo — szeptali komturowie patrząc z
ambrazur nadbrze-żnych zamków na wzburzone grzywacze. — Zła to
wróżba dla naszego Niemieckiego Domu.
Wkrótce potem Zakon runął jak spróchniały pień. Przepadli butni
zakonnicy. Zmienieni pono w pająki, krzyżakami zwane, rozsnuwają
szare sieci w basztach, komnatach, podzie-miach zamkowych ruin.
Minęli też po wiekach niby gwałtowny, niosący zagładę sztorm, go-
dni spadkobiercy mieczowych złodziejów — wiarołomni władcy Prus,
żelaznostope knechty spod znaku trupiej głowy. Lód Wiślanego
Zalewu załamał się pod ich pancernymi wozami, kiedy podczas
ostatniej wojennej zimy uciekali stąd w popłochu na zawsze.
Rdzewieją i coraz głębiej zapadają w muł grząskiego dna cielska
potworów naznaczanych czernią dobrze nam znanych krzyży.
Z radością przyjął Bałtyk pierścień rzucony mu z kołobrzeskich
wydm przez dziewczy-nę w szarym płaszczu, w czapce rogatej,
srebrnie połyskującej orłem Piastów. Złoci wolny brzeg grudkami
skamieniałej żywicy sosen, których szum zapamiętały jego fale. Jeśli,
wędru-jąc po wybrzeżu, znajdziecie bryłkę bałtyckiego jantaru,
podnieście ją z piasku, oczyśćcie z włókien morsztynu, ogrzejcie w
dłoniach, a może ożyje światłem sprzed wieków i rozbłyśnie w słońcu
najpiękniejszą z legend Złotego Strądu.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin