LP. X-XII. Proust Marcel - W poszukiwaniu straconego czasu - czesc 01.pdf

(1743 KB) Pobierz
I Przez długi czas kładłem się spać wcześnie. Niekiedy, ledwiem zgasił świecę, oczy zamykały mi się tak prędko,
Ŝe nie zdąŜyłem powiedzieć sobie: „Zasypiam." I w pół godziny potem myśl, Ŝe czas byłby zasnąć, budziła
mnie: chciałem odłoŜyć ksiąŜkę, którą, zdawało mi się, Ŝe trzymam jeszcze w ręce, i zgasić światło; nie
przestałem, śpiąc, zastanawiać się nad tym, com przeczytał; ale te refleksje przybierały charakter nieco
szczególny; zdawało mi się, Ŝe to ja sam byłem tym, o czym mówiła ksiąŜka: kościołem, kwartetem, rywalizacją
Franciszka I z Karolem V. Przeświadczenie to trwało jeszcze kilka sekund po przebudzeniu; nie raziło mego
rozumu, ale ciąŜyło mi jak łuski na oczach i nie pozwalało im uświadomić sobie, Ŝe świeca juŜ się nie pali.
Następnie świadomość ta zaczynała mi być niezrozumiała, niby po metempsychozie myśli z poprzedniego
istnienia; treść ksiąŜki odrywała się ode mnie, mogłem wrócić do niej albo nie; natychmiast odzyskiwałem
wzrok i czułem się bardzo zdziwiony, Ŝe widzę dokoła siebie ciemność, słodką i kojącą dla oczu, ale bardziej
moŜe jeszcze dla ducha, któremu wydawała się rzeczą bez przyczyny, niezrozumiałą, rzeczą naprawdę ciemną.
Pytałem sam siebie, która moŜe być godzina; słyszałem gwizd pociągów, który — bliŜszy lub dalszy — jak
śpiew ptaka w lesie, uwydatniając
odległości, określał mi rozmiar pustkowia, kędy podróŜny spieszy do najbliŜszej stacji; ścieŜka, którą idzie,
wyryje się w jego pamięci dzięki podnieceniu zrodzonemu z nieznanej okolicy, z niezwyczajnych czynności, z
niedawnej rozmowy i z poŜegnań w kręgu obcej lampy, biegnących za nim w ciszy nocnej, z bliskiej wreszcie
słodyczy powrotu.
Przyciskałem czule twarz do pulchnych policzków poduszki, które, pełne i świeŜe, są niby policzki naszego
dzieciństwa. Pocierałem zapałkę, aby spojrzeć na zegarek. Blisko północ. Jest to chwila, kiedy chory, który
musiał puścić się w podróŜ i spać w obcym hotelu, obudzony atakiem choroby, cieszy się widząc pod drzwiami
smugę dnia. Co za szczęście, to juŜ rano! Za chwilę słuŜba wstanie, będzie mógł zadzwonić, przybędą mu z
pomocą. Nadzieja rychłej ulgi dodaje mu sił do cierpienia. Właśnie zdawało mu się, Ŝe słyszy kroki; kroki
zbliŜają się, potem oddalają. A smuga dnia, która była pod drzwiami, znikła. To północ: właśnie zgaszono gaz;
ostatni słuŜący odszedł i trzeba będzie przetrwać całą noc, cierpiąc bez ratunku.
Zasypiałem na nowo. Czasami miałem juŜ tylko krótkie chwile ocknienia: tyle, aby usłyszeć trzeszczenie
wyschłej boazerii, aby otworzyć oczy, wlepić je w kalejdoskop mroku i — dzięki chwilowemu błyskowi
świadomości — kosztować snu, w którym pogrąŜone są meble, pokój, wszystko, czego ja byłem tylko cząstką i
z czym niebawem znów się łączyłem w bez-czuciu. Lub teŜ śpiąc cofałem się bez wysiłku w miniony na zawsze
wiek mojego dawnego Ŝycia; odnajdywałem któryś z moich dziecinnych lęków, na przykład ten, Ŝe wuj
pociągnie mnie za pukiel włosów: obawa, której połoŜył koniec dzień — data nowej dla mnie ery — kiedy je
obcięto. Zapomniałem o tym wydarzeniu we śnie: odnajdywałem jego pamięć, skoro
tylko udało mi się zbudzić, aby się wymknąć z rąk wuja; ale przez ostroŜność kryłem całkowicie głowę w
poduszkę, zanim miałem powrócić w świat snów.
Czasami, tak jak Ewa urodziła się z Ŝebra Adama, kobieta rodziła się w czasie snu z niewłaściwej pozycji mego
uda. Tworzyła się z rozkoszy, której doznania byłem bliski — a ja wyobraŜałem sobie, Ŝe to ona mi ją ofiaruje.
Ciało moje, które czuło w jej ciele własne ciepło, pragnęło się z nim połączyć; budziłem się. Reszta ludzi
wydawała mi się czymś bardzo dalekim wobec tej kobiety, którą opuściłem zaledwie przed chwilą; policzek mój
był ciepły jeszcze od jej pocałunku, ciało zdrętwiałe od cięŜaru jej ciała. JeŜeli jak zdarzało się niekiedy, miała
rysy kobiety, którą znałem w Ŝyciu, chciałem się oddać całkowicie temu zadaniu: odnaleźć ją, jak ci, którzy
puszczają się w podróŜ, aby ujrzeć na własne oczy upragniony kraj, i wyobraŜają sobie, Ŝe moŜna kosztować w
rzeczywistości czaru marzenia. Pomału wspomnienie jej pierzchało, zapominałem córy swoich snów.
Człowiek, który śpi, trzyma w krąg siebie nić godzin, porządek lat i światów. Radzi się ich instynktownie,
budząc się, i odczytuje z nich w jednej sekundzie punkt ziemi, w którym się znajduje, czas, który upłynął aŜ do
jego przebudzenia się; ale ich szeregi mogą się zmącić, przerwać. Niech nad ranem po bezsennej nocy sen
zdejmie go podczas czytania w pozycji nazbyt róŜnej od tej, w której śpi zazwyczaj, wystarczy podniesionego
ramienia, aby zatrzymać i cofnąć słońce; i w pierwszej minucie przebudzenia nie będzie juŜ wiedział, która
godzina, będzie myślał, Ŝe się dopiero co połoŜył. Niech się zdrzemnie w pozycji jeszcze nie-wygodniejszej i
bardziej niezwykłej, na przykład po obiedzie w fotelu — wówczas przewrót w wywaŜonych z orbit światach
będzie kompletny; czarnoksięski
fotel pogna z nim z zawrotną szybkością poprzez czas i przestrzeń i w chwili otwarcia powiek będzie myślał, Ŝe
zasnął kilka miesięcy wprzód w innej okolicy. Ale wystarczało, Ŝeby, nawet we własnym łóŜku, sen mój był
głęboki i odpręŜył całkowicie władze ducha; wówczas duch porzucał miejsce, w którym zasnąłem, i kiedym się
budził w nocy nieświadom, gdzie się znajduję, w pierwszej chwili nie wiedziałem nawet, kim jestem; miałem
jedynie, w pierwotnej jego prostocie, poczucie istnienia, takie, jakie moŜe drŜeć w duszy zwierzęcia; byłem
bardziej nagi niŜ człowiek jaskiniowy; ale wówczas wspomnienie — jeszcze nie miejsca, gdzie byłem, ale paru
miejsc, które zamieszkiwałem niegdyś i gdzie mógłbym być — schodziło ku mnie niby pomoc z góry, aby mnie
wydobyć z nicości, z której nie byłbym mógł wyrwać się sam; przebiegałem w jednej sekundzie wieki
cywilizacji, zanim mętnie dojrzany obraz lampy naftowej, następnie koszuli z wykładanym kołnierzem
odtworzyły mi z wolna prawdziwe rysy mojego ja.
801559273.002.png
Być moŜe, iŜ nieruchomość rzeczy dokoła nas narzucona im jest przez naszą pewność, Ŝe to są te, a nie inne,
przez nieruchomość naszej myśli w obliczu nich. To pewne, Ŝe kiedy się tak budziłem, gdy myśl szamotała się
próbując — bezskutecznie — dojść, gdzie jestem, wszystko kręciło się dokoła mnie w ciemności — rzeczy,
kraje, lata. Ciało moje, zbyt odrętwiałe, aby się poruszyć, siliło się wedle form własnego zmęczenia odczytać
pozycję swoich członków, aby z nich wywnioskować o kierunku ściany, o połoŜeniu mebli, aby odtworzyć i
nazwać mieszkanie, w którym się znajdowało. Pamięć ciała, pamięć własnych Ŝeber, kolan, ramion, nastręczała
mu kolejno róŜne pokoje, w których sypiało, podczas gdy dokoła niewidzialne ściany, zmieniając miejsce wedle
kształtu wyrojonego
pokoju, wirowały w ciemnościach. I zanim nawet myśl, wahając się na progu czasów i kształtów, zidentyfiko-
wała mieszkanie zestawiając okoliczności, ono — moje ciało — przypominało sobie dla kaŜdego mieszkania
rodzaj łóŜka, połoŜenie drzwi, światło okien, istnienie korytarza, wraz z myślą, którą miałem zasypiając tam i
którą odnajdywałem budząc się. Mój zesztywniały bok, próbując odgadnąć swoje połoŜenie, widział się na
przykład na wprost ściany, w wielkim łóŜku z baldachimem, i natychmiast powiadałem sobie: „O, usnąłem,
mimo Ŝe mama nie przyszła mi powiedzieć dobranoc"; byłem na wsi u dziadka, zmarłego od wielu lat; a ciało
moje, bok, na którym spoczywałem — wierne piastuny przeszłości, której duch mój nie powinien był nigdy
zapomnieć — przypominały mi płomień nocnej lampki z czeskiego szkła, w kształcie urny, zawieszonej u sufitu
na łańcuszkach, kominek ze sieńskie-go marmuru w mojej sypialni w Combray, u dziadków, w odległych
dniach, które w tej chwili wskrzeszałem nie wyobraŜając ich sobie dokładnie, a które ujrzałbym lepiej za chwilę,
po całkowitym przebudzeniu się.
Potem odradzało się wspomnienie nowej pozycji; ściana pomykała w przeciwnym kierunku: byłem w swoim
pokoju u pani de Saint-Loup, na wsi. Mój BoŜe, jest co najmniej dziesiąta, musi juŜ być po obiedzie! Za długo
widać przeciągnąłem wieczorną sjestę, którą odbywam wróciwszy ze spaceru z panią de Saint-Loup, zanim
włoŜę frak. Bo wiele lat upłynęło od Combray, gdzie, wracając nawet najpóźniej, widziałem na szybach mojego
okna czerwone odblaski zachodu. W Tansonville, u pani de Saint-Loup, prowadzi się inny tryb Ŝycia; znajduję
tam inny rodzaj przyjemności, wynurzając się aŜ z zapadnięciem nocy, chodząc przy blasku księŜyca owymi
drogami, na któ-
rych bawiłem się niegdyś w słońcu; a kiedy wracamy, ów pokój, w którym rzekomo usnąłem zamiast ubrać się
na obiad, błyszczy z daleka, prześwietlony płomieniem lampy, niby latarnia morska.
Te zjawiska, wirujące i mętne, nie trwały nigdy dłuŜej niŜ kilka sekund. Często moja krótka niepewność miejsca,
w którym się znajdowałem, nie rozróŜniała rozmaitych przypuszczeń, z których się składała, tak samo jak
widząc pędzącego konia nie oddzielamy kolejnych pozycji, które pokazuje kinetoskop. Oglądałem to jeden, to
drugi pokój z tych, w których mieszkałem w Ŝyciu, i w końcu przypominałem je sobie wszystkie w długich
marzeniach, które następowały po przebudzeniu. Pokoje zimowe, gdzie leŜąc w łóŜku wtula się głowę w
gniazdko uwite z najrozmaitszych rzeczy: z rogu poduszki, z kapy, z kawałka szala i z numeru „Débats roses",
przy czym spaja się wszystko razem, techniką ptaków, ugniatając to sobą bez końca; gdzie w mroźny czas miło
jest czuć się bezpiecznym niby jaskółka morska w swoim ciepłym gniazdku pod ziemią i gdzie opodal ognia
płonącego całą noc w kominku śpi się w płaszczu ciepłego i dymnego powietrza, przeszywanego blaskami
rozpalających się kolejno polan, niby w bezściennej alkowie, w gorącej jaskini wyŜłobionej w łonie samego
pokoju, w upalnej i ruchomej w swych kręgach cieplnych strefie, wietrzonej podmuchami, które nam chłodzą
twarz, a płyną z kątów, z okolic okna lub z miejsc oddalonych od ognia i juŜ ochłodzonych; pokoje letnie, gdzie
miło jest czuć się zespolonym z ciepłą nocą, gdzie blask księŜyca, wsparty na uchylonych okiennicach, rzuca aŜ
do stóp łóŜka swoją zaczarowaną drabinę; gdzie śpi się prawie na wolnym powietrzu, niby sikora kołysana
wiatrem na czubku promienia; czasami pokój Louis XVI, tak wesoły, Ŝe nawet pierwszego wieczora nie
czułem się w nim zbyt nieszczęśliwy; gdzie kolumienki lekko podtrzymujące sufit rozchylały się z takim
wdziękiem, aby wskazywać i chronić miejsce łóŜka; czasami, przeciwnie, ów pokój mały, a tak wysoki,
wznoszący się stoŜkowato na wysokość dwóch pięter i częściowo wyłoŜony mahoniem, gdzie od pierwszej
sekundy czułem się moralnie zatruty nieznanym zapachem bagna przeciw molom, przekonany o wrogości
fioletowych firanek i o bezczelnej obojętności zegara skrzeczącego głośno, tak jakby mnie tam nie było; gdzie
dziwaczne i bezlitosne lustro o czworograniastych nogach, zagradzając ukośnie jeden kąt pokoju, Ŝłobiło sobie
nieprzewidziane miejsce w błogiej pełni mego zwykłego pola widzenia; gdzie myśl, siląc się przez godziny całe
zmienić miejsce, naciągnąć się wzwyŜ, aby przybrać ściśle kształt pokoju i wypełnić go wreszcie aŜ do szczytu
olbrzymiego leja, wycierpiała tam wiele cięŜkich nocy, gdy leŜałem wyciągnięty w łóŜku, z podniesionymi
oczami, z czujnym uchem, z opornymi nozdrzami, z bijącym sercem, dopóki wreszcie przyzwyczajenie nie
zmieniło koloru firanek, nie kazało zmilczeć zegarowi, nie nauczyło litości skośnego i okrutnego lustra, nie
stłumiło, o ile nie wygnało zupełnie, zapachu bagna i nie zmniejszyło znacznie pozornej wysokości sufitu.
Przyzwyczajenie! — robotnica zręczna, ale bardzo powolna, która zrazu pozwala naszemu duchowi cierpieć całe
tygodnie w tymczasowej siedzibie, ale którą mimo wszystko winniśmy błogosławić, bo bez przyzwyczajenia,
zdany na własne środki, duch nasz nie byłby zdolny uczynić nam Ŝadnego mieszkania mieszkalnym.
Tak, teraz byłem juŜ rozbudzony; ciało moje okręciło się ostatni raz i dobry anioł pewności zatrzymał wszystko
dokoła mnie, ułoŜył mnie pod moją kołdrą, w moim pokoju, i ustawił mniej więcej na swoim miej-
801559273.003.png
scu w ciemności komodę, biurko, kominek, okno wychodzące na ulicę i dwoje drzwi. Ale na próŜno
wiedziałem, Ŝe nie znajduję się w tamtych mieszkaniach, które w mętnej chwili przebudzenia, jeŜeli
nie jawiły mi się w wyraźnym obrazie, to przynajmniej pozwalały mi wierzyć w ich moŜliwość;
pamięć moja juŜ działała; zazwyczaj nie starałem się usnąć natychmiast; spędzałem większą część
nocy przypominając sobie dawniejsze Ŝycie, w Combray u ciotecznej babki, w Balbec, w ParyŜu, w
Doncières, w Wenecji, gdzie indziej jeszcze, przypominając sobie miejsca, osoby, które tam znałem, i
to, com sam widział, i to, co mi o nich opowiadano.
W Combray codziennie pod wieczór, na długo zanim miałem się połoŜyć do łóŜka i pędzić bezsenne
godziny z dala od matki i babki, sypialnia moja stawała się stałym i bolesnym punktem moich myśli.
Aby mnie rozerwać w owe wieczory, gdy miałem minę zbyt Ŝałosną, dano mi latarnię magiczną, którą
przed obiadem zakładano na lampę. Na kształt dawnych architektów i szklarzy z epoki gotyku,
latarnia ta zmieniała nieprzejrzystość ścian w nieuchwytne iryzacje, w nadprzyrodzone, wielobarwne
zjawy, w których legendy malowały się niby w drgającym i ulotnym witraŜu. Ale smutek mój wzrastał
jedynie, bo juŜ sama zmiana oświetlenia wystarczała, aby we mnie zniszczyć przyzwyczajenie do
mego pokoju, dzięki któremu to przyzwyczajeniu poza męką chodzenia spać stał mi się on znośny.
Teraz nie poznawałem go juŜ, czułem się w nim niespokojny niby w pokoju hotelowym lub w
szwajcarskim domku, gdzie bym się znalazł po raz pierwszy, wysiadłszy z pociągu.
Trzęsąc się na swoim koniu Golo, pełen okropnych zamiarów, wynurzał się z trójkątnego lasku,
pokrywającego aksamitną zielenią zbocze, i posuwał się pod-
skakując ku zamkowi biednej Genowefy Brabanckiej. śamęk ów ścięty był linią krzywą, będącą niczym innym,
jak tylko owalem ramy, którą wsuwało się w rowek latarni. Było to skrzydło zamku, przed nim zaś rozciągała się
błoń, gdzie marzyła Genowefa, strojna w błękitny pasek. Zamek i błoń były Ŝółte; zanim je jeszcze ujrzałem,
znałem ich kolor; wcześniej bowiem niŜ szkło latarni złocistobrązowy dźwięk nazwy Bra-bantu objawił mi to
nieomylnie. Golo zatrzymywał się chwilę, aby melancholijnie słuchać komentarza czytanego przez moją
cioteczną babkę (dla uproszczenia będę ją nazywał ciotką), tak jakby go rozumiał doskonale, dostrajając do
objaśnień tekstu swoją pozę z powolnością nie pozbawioną majestatu; po czym oddalał się tym samym
nierównym krokiem. I nic nie mogło powstrzymać jego powolnej wędrówki. Kiedy się ruszyło latarnię,
widziałem konia Gola, jak dalej sunął po firankach, wzdymając się ich fałdami, wciskając się w ich załamania.
Ciało samego Gola, z materii równie nadprzyrodzonej co materia jego konia, dawało sobie radę z wszelką
rzeczową przeszkodą, z wszelkim spotkanym w drodze przedmiotem, czyniąc zeń sobie kościec i wchłaniając
go, choćby to była klamka u drzwi, na której oblepiała się natychmiast i wypływała niezwycięŜenie jego
czerwona szata albo jego blada twarz, zawsze jednako szlachetna i melancholijna, ale nie zdradzająca Ŝadnego
wzruszenia tą transwertebrac j ą.
Niewątpliwie miały dla mnie urok owe lśniące projekcje, które zdawały się wyłaniać z przeszłości Mero-wingów
i snuły dokoła mnie tak dawne odblaski historii. Ale nie umiem powiedzieć, jak nieswojo działało na mnie to
wkroczenie tajemnicy i piękności w pokój, który zdołałem wypełnić swoim j a tak, iŜ nie więcej zwracałem
uwagę na niego niŜ na samego sie-
bie. Skoro ustało znieczulające działanie nawyku, zaczynałem myśleć, czuć — rzeczy tak smutne... Klamka,
która róŜniła się dla mnie od wszystkich innych klamek tym, Ŝe otwierała się jak gdyby sama, bez konieczności
mojego udziału (tak dalece naciskanie jej stało mi się bezwiedne), słuŜyła oto teraz za ciało astralne dla Gola. I z
chwilą gdy dzwoniono na obiad, spieszno mi było biec do jadalni, gdzie wielka wisząca lampa — która nie znała
Gola ani Sinobrodego, a znała rodziców i pieczeń duszoną — rzucała swoje cowieczorowe światło; i spieszno mi
było wpaść w ramiona mamy, którą nieszczęścia Genowefy Brabanckiej czyniły mi tym droŜszą, gdy zbrodnie
Gola kazały mi tym skrupulatniej badać własne sumienie.
Po obiedzie, niestety, trzeba mi było niebawem opuścić mamę, która zostawała, aby rozmawiać z innymi w
ogrodzie, jeŜeli było ładnie, lub w saloniku, gdzie wszyscy się skupiali, o ile był deszcz. Wszyscy, z wyjątkiem
babki, która uwaŜała, Ŝe „to litość bierze, Ŝeby siedzieć w zamknięciu na wsi", i w dnie nazbyt wielkiej słoty
miała nieustanne zatargi z ojcem, poniewaŜ ojciec wysyłał mnie, abym szedł czytać do pokoju zamiast zostawać
na dworze. „To nie jest sposób, aby dziecko wyrosło silne i energiczne — mówiła smutno — zwłaszcza ten
mały, który tak potrzebuje sił i woli." Ojciec wzruszał ramionami i spoglądał na barometr, bo lubił meteorologię,
gdy matka, starając się nie robić hałasu, aby mu nie przeszkadzać, patrzała nań z tkliwym szacunkiem, ale
niezbyt usilnie, aby się nie starać przeniknąć tajemnicy jego wyŜszości. Ale co się tyczy babki, w kaŜdą pogodę,
nawet kiedy lało jak z cebra i kiedy Franciszka spiesznie wnosiła szacowne fotele trzcinowe, z obawy aby nie
zmokły, widziało się ją w pustym i smaganym ulewą ogrodzie, jak odgarnia rozrzucone siwe kosmyki, iŜby
czoło jej lepiej nasiąkło zbawiennym wiatrem i deszczem. Powiadała: „Nareszcie się oddycha!", i przebiegała
ociekające wodą aleje, zbyt symetrycznie, jak na jej gust, wytyczone przez nowego (a pozbawionego poczucia
przyrody) ogrodnika, którego ojciec pytał od rana, czy się wypogodzi. Szła swoim drobnym krokiem,
entuzjastycznym i nerwowym, zaleŜnym od róŜnych podniet, jakie rodziły w jej duszy upojenie burzą, potęga
801559273.004.png
higieny, niedorzeczność mojego wychowania oraz symetria ogrodu, raczej niŜ nie znana jej troska, aby
fioletowej spódnicy oszczędzić plam błota, pokrywających ją do wysokości, która zawsze była dla pokojówki w
równym stopniu rozpaczą jak zagadką.
Kiedy ten spacer babki odbywał się po obiedzie, jedna jedyna rzecz mogła ją ściągnąć do pokoju. W chwili gdy
krąg przechadzki sprowadzał ją periodycznie, niby owada, naprzeciw oświetlonego saloniku, gdzie stały likiery
na stoliku do gry, wystarczało, Ŝeby ciotka krzyknęła: „Batyldo! chodźŜe, nie pozwól, aby twój mąŜ pił koniak!"
W istocie, aby podraŜnić ją (babka wniosła w rodzinę ojca naturę tak odmienną, Ŝe wszyscy z niej Ŝartowali i
dręczyli ją), poniewaŜ alkohol był dziadkowi wzbroniony, ciotka dawała mu napić się kilka kropel. Biedna
babka wchodziła, prosiła gorąco męŜa, aby nie tykał koniaku; gniewał się, wypijał mimo to swój łyczek, a babka
odchodziła smutna, zniechęcona, ale uśmiechnięta, bo była tak pokorna sercem i tak łagodna, Ŝe jej tkliwość dla
drugich, jej mała dbałość o własną osobą i o własne bóle spływały się w jej spojrzeniu w uśmiech. W uśmiechu
babki — na wspak temu, co się widzi u wielu osób — była ironia tylko dla niej samej, a dla nas wszystkch jakby
pocałunek oczu, niezdolnych widzieć tych, których kochała, bez gorącego ich upieszczenia wzrokiem. Mę-
ka, którą jej zadawała ciotka, widok daremnych próśb babki i jej bezsilnej walki, gdy na próŜno starała się
odebrać dziadkowi kieliszek, to były rzeczy, do których człowiek przyzwyczaja się z czasem, patrzy na nie
śmiejąc się i wesoło bierze stronę prześladowcy, nie chcąc wierzyć w fakt prześladowania; ale wówczas
przejmowały mnie taką grozą, Ŝe byłbym chętnie wybił ciotkę. Ale kiedym usłyszał: „Batyldo, chodźŜe, nie daj
męŜowi pić koniaku", wówczas, z tchórzostwem juŜ typowo męskim, robiłem to, co robimy my wszyscy,
dorośli, kiedy się zetkniemy z cierpieniem i niesprawiedliwością: nie chciałem ich widzieć; biegłem szlochać na
sam szczyt domu, koło pokoju szkolnego, pod dach, do małej ubikacji pachnącej irysem, której przydawała woni
dzika porzeczka wyrosła zewnątrz w szczelinie muru i wsuwająca kwitnącą gałązkę przez uchylone okno.
Przeznaczona na uŜytek bardziej specjalny i bardziej pospolity, ubikacja ta, z której w dzień widać było aŜ po
zamek w Roussainville-le-Pin, długo słuŜyła mi za schronienie — z pewnością dlatego, Ŝe była jedyną, którą
wolno mi było zamykać na klucz •— dla wszystkich zajęć wymagających nienaruszalnej samotności, jak:
czytanie, marzenie, łzy i rozkosz. Niestety! nie wiedziałem, Ŝe o wiele smutniej niŜ drobne wybryki dietetyczne
męŜa mój brak woli, moje wątłe zdrowie, niepewność, jaką była zasnuta moja przyszłość, pochłaniały babkę w
czasie tych nieustannych popołudniowych i wieczornych wędrówek. I widziało się ją, jak chodzi tam i z
powrotem z podniesioną ku niebu piękną twarzą o smagłych i pooranych policzkach, pociemniałych z wiekiem
niby pola w jesieni, przeciętych, gdy wychodziła na miasto, wpółpodniesioną woalką; a na nich, sprowadzone
zimnem lub jakąś smutną myślą, zawsze obsychały mimowolne łzy.
Jedyną moją pociechą, kiedy szedłem się kłaść, była nadzieja, Ŝe mama przyjdzie mnie uściskać, skoro będę w
łóŜku. Ale to dobranoc trwało tak krótko, mama wracała tak prędko na dół, Ŝe chwila, w której słyszałem, jak
lekki szelest jej ogrodowej sukni z niebieskiego muślinu, obszytej plecionką ze słomkowej taśmy, zbliŜa się do
mnie, potem mija korytarz z podwójnymi drzwiami, była dla mnie chwilą bolesną. Chwila ta zwiastowała ową
drugą, która miała po niej nastąpić: gdy mama mnie opuści, gdy zejdzie z powrotem na dół. Dochodziłem do
pragnienia, aby to dobranoc, które tak lubiłem, przyszło jak najpóźniej; aby się przeciągał czas., gdy mama
jeszcze nie przyszła. Czasami, kiedy uściskawszy mnie otwierała drzwi, aby odejść, chciałem ją zawołać,
powiedzieć: „Pocałuj mnie raz jeszcze", ale wiedziałem, Ŝe natychmiast przybierze wyraz niezadowolenia, bo
ustępstwo, jakie czyniła dla mego smutku i niepokoju zachodząc mnie uściskać, przynosząc mi ten pocałunek
ukojenia, draŜniło ojca, któremu te obrzędy wydawały się niedorzeczne. ToteŜ mama byłaby chciała wytępić we
mnie tę potrzebę, to przyzwyczajenie, raczej niŜ uprawnić Ŝądanie jeszcze jednego pocałunku, wówczas kiedy
juŜ była w progu. OtóŜ widzieć ją zmartwioną to niweczyło cały spokój, jaki mi przyniosła na chwilę przedtem,
kiedy nachyliła do łóŜka swoją kochającą twarz i podała mi ją jak hostię — komunię pokoju, w której wargi
moje miały zaczerpnąć jej rzeczywistą obecność oraz moją moŜność zaśnięcia.
Ale owe wieczory, gdy mama w sumie tak krótko zostawała w moim pokoju, były jeszcze bardzo słodkie w
porównaniu z wieczorami, kiedy byli na obiedzie goście i kiedy z tego powodu mama nie zachodziła na
dobranoc. Goście ograniczali się zazwyczaj do pana Swann, który poza paroma przygodnymi zna-
jomymi, był prawie jedyną osobą odwiedzającą nas w Combray. Czasem przychodził na sąsiedzki
obiad (rzadziej od czasu, kiedy się oŜenił tak niewłaściwie, bo rodzice nie chcieli przyjmować jego
Ŝony), czasem po obiedzie, niespodzianie. W dnie, kiedy siedząc wieczór przed domem, pod wielkim
kasztanem, dokoła Ŝelaznego stołu, usłyszeliśmy na końcu ogrodu nie ów obfity krzykliwy dzwonek,
który skrapiał i wstrząsał nagle metalowym, przeciągłym i zimnym hałasem kaŜdego domownika, gdy
ów rozpętał go wchodząc „bez dzwonienia", ale podwójny, nieśmiały, owalny i złocony dźwięk
dzwonka dla obcych, natychmiast wszyscy się pytali: „Wizyta, kto to moŜe być?", ale wiedzieli
dobrze, Ŝe to moŜe być tylko pan Swann. Ciotka mówiąc dla przykładu głośno, tonem, który starała
się uczynić naturalnym, upominała, Ŝeby tak nie szeptać, Ŝe nic nie jest równie przykre dla gościa,
który wyobraŜa sobie, Ŝe właśnie się mówiło rzeczy nie przeznaczone dla jego uszu; i posyłano na
zwiady babkę, szczęśliwą, Ŝe ma pretekst do przebieŜenia ogrodu raz jeszcze. Idąc wyrywała
ukradkiem parę podpórek, aby przywrócić róŜom trochę naturalności, jak matka, gdy chcąc sfalować
801559273.005.png
nieco czuprynę syna przeciąga ręką po włosach, które fryzjer zanadto wygładził.
Czekaliśmy z napięciem nowin, które babka miała nam przynieść o nieprzyjacielu, tak jakby moŜna
było się wahać między mnogością domniemanych napastników, ale tuŜ potem dziadek mówił:
„Poznaję głos Swanna." Poznawało się w istocie tylko po głosie; poniewaŜ bojąc się komarów
paliliśmy w ogrodzie jak najmniej światła, zaledwie moŜna było rozróŜnić jego twarz o garbatym
nosie, o zielonych oczach pod wysokim czołem i włosami blond, niemal rudymi, uczesanymi à la
Bressant. Szedłem nieznacznie powiedzieć,
aby podano likiery; babka przywiązywała do tego wagę, uwaŜając, Ŝe tak jest grzeczniej, aby się nie wydawało,
Ŝe zjawiają się jakby wyjątkowo, specjalnie dla gości. Swann, mimo Ŝe o wiele młodszy, Ŝył z dziadkiem bardzo
serdecznie; dziadek był swego czasu jednym z najlepszych przyjaciół jego ojca, zacnego człowieka, ale
oryginała, któremu, zdaje się, lada drobnostka wystarczała niekiedy, aby zmącić odruchy serca, zmienić bieg
myśli. Słyszałem wiele razy w roku, jak dziadek opowiadał przy stole anegdoty — zawsze te same — o
zachowaniu się starego Swanna przy śmierci Ŝony, przy której czuwał dzień i noc. Dziadek, który go nie widział
od dawna, pobiegł doń do posiadłości, którą Swannowie mieli w pobliŜu Combray, i aby mu oszczędzić
momentu wkładania ciała do trumny, zdołał go, zapłakanego, wyciągnąć z pokoju Ŝałoby. Przeszli kilka kroków
w parku, gdzie było trochę słońca. Naraz Swann, ujmując dziadka pod ramię, wykrzyknął:
— A! stary przyjacielu, co za szczęście przechadzać się razem w tę piękną pogodę. Nie uwaŜasz, Ŝe to jest ładne,
wszystkie te drzewa, te głogi i ten staw, którego mi jeszcze nigdy nie winszowałeś? Wyglądasz jak stara
szlafmyca. Czujesz ten wietrzyk? Ach, niech gadają, co chcą, drogi Amadeuszu, Ŝycie ma swój urok!
Naraz przypomniała mu się zmarła Ŝona i uwaŜając z pewnością za nazbyt skomplikowane dochodzić, jak mógł
w podobnej chwili poddać się odruchowi radości, przeciągnął tylko ręką po czole, gestem właściwym mu za
kaŜdym razem, kiedy się nastręczała jakaś trudna kwestia, osuszył oczy i przetarł binokle. Ale nie mógł się
pocieszyć po stracie Ŝony i w ciągu dwóch lat, o które ją przeŜył, powiedział do dziadka: „To śmieszne,
37
bardzo często myślę o biednej Ŝonie, ale nie mogę myśleć o niej duŜo na raz."
„Często, ale nie duŜo na raz, jak dobry stary Swann" — stało się jednym z ulubionych zdań dziadka, który
wygłaszał je z powodu rzeczy bardzo rozmaitych. Byłbym uwaŜał, Ŝe ten ojciec Swanna był potworem, gdyby
dziadek, którego miałem za lepszego sędziego i którego zdanie, będąc dla mnie wyrocznią, często pomogło mi
później rozgrzeszyć cudze błędy (błędy, które byłbym skłonny potępić), nie był się okrzyknął:
— Ale skądŜe, to było złote serce!
Przez wiele lat, w których wszakŜe, zwłaszcza przed swoim małŜeństwem, Swann junior często odwiedzał nas w
Combray, ciotka i dziadkowie nie domyślali się, Ŝe on zgoła nie Ŝyje w dawnej sferze swojej rodziny. Nie
wiedzieli, iŜ pod rodzajem incognito, jakie Swann zawdzięczał u nas swemu nazwisku, goszczą — z cudowną
niewinnością zacnych hotelarzy, którzy, nie wiedząc o tym, dają schronienie sławnemu bandycie — jednego z
najwytworniejszych członków Jockey Clubu, ulubieńca hrabiego ParyŜa i księcia Walii, jednego z ludzi
najbardziej rozrywanych przez arystokratyczne towarzystwo Faubourg Saint-Germain.
Nasza nieświadomość owego błyszczącego Ŝycia światowego, które pędził Swann, wynikała niewątpliwie z
nieskłonnej do wynurzeń dyskrecji jego charakteru, ale takŜe stąd, Ŝe ówcześni mieszczanie mieli o społe-
czeństwie pojęcia nieco hinduskie i uwaŜali je za system zamkniętych kast, gdzie kaŜdy od urodzenia mieści się
w sferze wziętej w spadku po rodzicach, skąd nic, poza trafem wyjątkowej kariery lub nieoczekiwanego
małŜeństwa, nie moŜe go wydobyć i przenieść do wyŜszej kasty. Stary Swann był agentem giełdowym: „młody
Swann" zdawał się wiekuiście skazany
38
na kastę, w której majątki, niby w danej kategorii podatników, wahają się między takim a takim dochodem.
Znano stosunki jego ojca, wiedziano tedy, jakie są stosunki syna i z jakimi osobami jego „sytuacja" pozwala mu
przestawać. JeŜeli znał inne osoby, były to znajomości młodego człowieka, na które dawni przyjaciele rodziny
— jak moi rodzice — przymykali oczy tym pobłaŜliwiej, ile Ŝe, od czasu jak był sierotą, odwiedzał nas nadal
bardzo wiernie; ale moŜna było iść o zakład, Ŝe ci nie znani nam jego znajomi są z rzędu tych, którym nie
śmiałby się ukłonić, gdyby ich spotkał będąc w naszym towarzystwie.
Gdyby się chciało koniecznie zastosować do Swan-na jakiś współczynnik społeczny, wyróŜniający go
spomiędzy innych synów agentów giełdowych na równym mniej więcej poziomie, współczynnik ten byłby dlań
trochę niŜszy, poniewaŜ Swann, bardzo prosty w sposobie Ŝycia i zawsze trochę „zwariowany" na punkcie
staroŜytności i obrazów, mieszkał obecnie w starym domu, gdzie skupiał swoje kolekcje, w domu, o którego
zwiedzeniu marzyła moja babka, ale który znajdował się przy quai d'Orléans, w dzielnicy, gdzie, zdaniem ciotki,
mieszkać było kompromitacją.
„Czy pan się zna choć na tym? Pytam pana w jego własnym interesie, bo handlarze muszą panu wpychać
śmieci" — mówiła do Swanna moja ciotka; nie przypisywała mu w istocie Ŝadnej kompetencji i nie miała
wysokiego pojęcia nawet o intelekcie człowieka, który w rozmowie unikał powaŜnych tematów i okazywał
nader prozaiczną ścisłość, nie tylko kiedy nam dawał, wchodząc w najmniejsze szczegóły, przepisy kucharskie,
ale nawet kiedy siostry babki poruszały tematy artystyczne. Prowokowany przez nie do wydania sądu, do
801559273.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin