Ludlum Robert - Protokol Sigmy.doc

(2769 KB) Pobierz
Protokół Sigmy

ROBERT

LUDLUM

 

 

PROTOKÓŁ

SIGMY

 

 

 

 

 

 

Przekład: Jan Kraśko


Spis treści

Spis treści              2

Rozdział 1              4

Rozdział 2              13

Rozdział 3              18

Rozdział 4              29

Rozdział 5              36

Rozdział 6              48

Rozdział 7              57

Rozdział 8              63

Rozdział 9              69

Rozdział 10              74

Rozdział 11              82

Rozdział 12              90

Rozdział 13              97

Rozdział 14              102

Rozdział 15              112

Rozdział 16              120

Rozdział 17              128

Rozdział 18              135

Rozdział 19              137

Rozdział 20              142

Rozdział 21              147

Rozdział 22              152

Rozdział 23              158

Rozdział 24              167

Rozdział 25              171

Rozdział 26              177

Rozdział 27              182

Rozdział 28              190

Rozdział 29              199

Rozdział 30              208

Rozdział 31              210

Rozdział 32              220

Rozdział 33              231

Rozdział 34              248

Rozdział 35              252

Rozdział 36              261

Rozdział 37              268

Rozdział 38              279

Rozdział 39              294

Rozdział 40              300

Rozdział 41              305

Rozdział 42              309

Rozdział 43              314

Rozdział 44              320

Rozdział 45              323

Rozdział 46              329

Rozdział 47              342

Rozdział 48              347

Rozdział 49              352

Rozdział 50              356


Rozdział 1

 

Zurych

 

- Czy podać panu coś do picia? Hotel page, niski, przysadzisty mężczyzna, mówił po angielsku prawie bez cienia obcego akcentu. Na piersi jego oliwkowego uniformu lśnił brązowy identyfikator z nazwiskiem.

-              Nie, dziękuję - odrzekł z lekkim uśmiechem Ben.

- Na pewno? Może napije się pan herbaty? Kawy? Wody mineralnej? - Z jasnych oczu gońca biła służalcza gorliwość człowieka, któremu zostało zaledwie kilką minut na zdobycie napiwku. - Strasznie mi przykro, że samochód się spóźnia.

-              Nie szkodzi, zaczekam.

Ben stał w holu St. Gottharda, eleganckiego, dziewiętnastowiecznego hotelu specjalizującego się w obsłudze bogatych, międzynarodowych biznesmenów. Cóż, spójrzmy prawdzie w oczy: to właśnie ja, pomyślał z cierpką ironią. Już się wymeldował i z braku lepszego zajęcia zastanawiał się właśnie, czy nie dać gońcowi napiwku za to, żeby nie nosił jego bagażu, nie chodził za nim krok w krok niczym bengalska panna młoda i nie przepraszał go nieustannie za to, że samochód, który miał zawieźć Bena na lotnisko, jeszcze nie przyjechał. Luksusowe hotele na całym świecie szczyciły się rozpieszczaniem swoich gości, lecz dla Bena, który sporo podróżował, te nachalne praktyki zawsze były czymś natrętnym i bardzo irytującym. Za długo wyłaził z kokonu? Ten kokon - skostniałe rytuały świata uprzywilejowanych - w końcu z nim wygrał. Hotel page przejrzał go na wylot: ot, jeszcze jeden bogaty, zepsuty Amerykanin.

Ben miał trzydzieści sześć lat, lecz tego dnia czuł się o wiele starzej. Uczucie to doskwierało mu nie tylko z powodu różnicy czasu między Europą i Stanami. Fakt, przyleciał z Nowego Jorku poprzedniego dnia i wciąż nie mógł się pozbierać, ale chodziło o coś innego: o to, że znowu przyjechał do Szwajcarii. W szczęśliwszych czasach bywał tu bardzo często: jeździł jak wariat na nartach, szalał za kierownicą samochodu i pośród tych kamiennolicych przestrzegających prawa obywateli czuł się jak dziki, wolny duch. Bardzo pragnął odzyskać dawny animusz, lecz nie mógł. Ostatni raz był tu przed czterema laty, kiedy Peter - jego brat bliźniak i najlepszy przyjaciel -zginął w katastrofie lotniczej. Wiedział, że podróż poruszy stare wspomnienia, ale nie spodziewał się, że tak bardzo to przeżyje. Dopiero tu, na miejscu, zdał sobie sprawę, że popełnił wielki błąd. Odkąd wylądował na lotnisku Kloten, nie mógł wziąć się w garść i poradzić sobie z uczuciami, które w nim wzbierały: z gniewem, smutkiem i samotnością.

Był jednak na tyle mądry, żeby je w sobie stłumić. Poprzedniego dnia po południu zaliczył naradę z klientem, dziś rano odbył serdeczne spotkanie z drugim, z doktorem Rolfem Grendelmeierem ze Stowarzyszenia Banków Szwajcarskich. Oczywiście było to spotkanie zupełnie bezsensowne, ale cóż, nie ma to jak zadowoleni klienci: ich nieustanne dopieszczanie należało do jego obowiązków. Otóż to, dopieszczanie. Gdyby miał być wobec siebie szczery, powiedziałby, że właśnie na tym polega jego praca. Czasami ogarniało go swoiste poczucie winy, że tak łatwo wszedł w rolę jedynego żyjącego syna legendarnego Maksa Hartmana, w rolę przyszłego dziedzica rodzinnej fortuny i prezesa Funduszu Kapitałowego Hartmana, wielomiliardowej firmy założonej przez jego ojca.

Z czasem poznał wszystkie sztuczki, które powinien znać każdy finansista: miał szafę pełną garniturów od Brioniego i Kitona, potrafił się miło uśmiechać i mocno ściskać klientowi rękę, ale przede wszystkim wyćwiczył stosowne spojrzenie, spojrzenie człowieka poważnego, uczciwego i zatroskanego. To właśnie spojrzenie było dowodem odpowiedzialności, wiarygodności, życiowej mądrości i -jakże często - rozpaczliwej, choć dobrze maskowanej nudy.

Mimo to nie przyjechał do Szwajcarii w interesach. Na lotnisku Kloten czekał mały samolot, który miał zabrać go do St. Moritz na narty, na urlop ze starszym, piekielnie bogatym klientem, jego żoną i - podobno piękną - wnuczką. Stary człowiek niezwykle jowialny i przekonujący, bardzo nalegał - Ben zdawał sobie sprawę, że chce go podejść i wrobić. Było to jedno z niebezpieczeństw czyhających na przystojnego, bogatego kawalera z Manhattanu: klienci zawsze próbowali umawiać go ze swymi córkami, siostrzenicami i kuzynkami; o lepszej partii nie mogli nawet marzyć. Grzeczne odmawianie jest sztuką bardzo nudną, dlatego od czasu do czasu umawiał się z kobietami, których towarzystwo sprawiało mu przyjemność. Nigdy nic nie wiadomo. Poza tym Max chciał mieć wnuka.

Max Hartman, filantrop, postrach międzynarodowych finansistów, założyciel Funduszu Kapitałowego Hartmana. Przedsiębiorczy imigrant, uciekinier z hitlerowskich Niemiec, który przyjechawszy do Ameryki z przysłowiowymi dziesięcioma dolarami w kieszeni, założył po wojnie towarzystwo inwestycyjne i wytrwale je rozbudowywał, aż z małej spółki powstał wielomiliardowy kolos. Stary Max. Miał teraz ponad osiemdziesiąt lat, mieszkał w luksusowej samotni w Bedford w stanie Nowy Jork, wciąż kierował firmą i skutecznie dbał o to, żeby nikt o nim nie zapomniał.

Nie jest łatwo pracować u ojca, a jeszcze trudniej pracuje się wtedy, gdy ma się gdzieś „obrót walorami", „asygnowanie kapitału", „ryzyko inwestycyjne" i wszystkie te głupie, otępiające umysł terminy.

Albo gdy ma się gdzieś pieniądze. Ben doskonale rozumiał, że na taki luksus pozwolić sobie mogą jedynie ci, którzy mają ich za dużo. Jak choćby oni, Hartmanowie, właściciele licznych funduszy powierniczych, prywatnych szkół, olbrzymiej posiadłości w hrabstwie Westchester, nie wspominając już o prawie osiemdziesięciu kilometrach ziemi pod Greenbrier i o całej reszcie.

Dopóki samolot Petera nie roztrzaskał się o ziemię, Ben mógł robić to, co naprawdę kochał: uczyć, zwłaszcza dzieci, na których większość postawiła kreskę. Był nauczycielem piątej klasy jednej z najgorszych nowojorskich szkół, mieszczącej się w części Brooklynu zwanej Wschodnim Nowym Jorkiem. Chodziło do niej mnóstwo „trudnych" dzieci, i owszem, grasowały tam również gangi posępnych dziesięciolatków, uzbrojonych jak handlarze narkotyków z Kolumbii. Jednak dzieci te potrzebowały nauczyciela, któremu naprawdę na nich zależało. Jemu zależało, dlatego kilkorgu z nich zdołał odmienić życie.

Ale po śmierci brata zmuszono go do objęcia posady w rodzinnej firmie. Przyjaciołom powiedział, że wymusiła to na nim matka na łożu śmierci, i pewnie tak było. Rak czy nie rak, matce nie umiałby odmówić. Doskonale pamiętał jej ściągniętą twarz, jej poszarzałą od chemioterapii skórę, sino czerwone worki pod oczami. Była niemal dwadzieścia lat młodsza od ojca i nigdy nie przypuszczała, że mogłaby odejść pierwsza. „Pracuj, bo noc nadchodzi" - mówiła, uśmiechając się dzielnie. Reszty nie dopowiedziała. Max przeżył Dachau tylko po to, żeby stracić syna, a wkrótce miał stracić i żonę. Był silny, lecz czy mógł to wytrzymać człowiek choćby najsilniejszy?

-  Ciebie też stracił? - szepnęła. W owym czasie Ben mieszkał kilka ulic od szkoły, na piątym piętrze ponurej rudery o śmierdzących kocim moczeni korytarzach i zwijającym się linoleum na podłodze. Nie przyjmował pieniędzy od rodziców - postawił to sobie za punkt honoru.

-  Ben, słyszałeś, o co pytam?

-  Ale te dzieciaki... - zaprotestował, choć w jego głosie pobrzmiewała już nutka rezygnacji. - One mnie potrzebują.

-  On też - odrzekła cichutko i na tym rozmowa się skończyła.

11

 


Tak więc teraz, jako syn założyciela i władcy finansowego imperium, zabierał bogatych klientów na lunch, schlebiał im i nadskakiwał. Potajemnie pracował też jako wolontariusz w ośrodku dla „trudnych dzieci", przy których jego dawni piątoklasiści wyglądali jak ministranci, i wykorzystywał każdą sposobność, żeby podróżować, jeździć na nartach, śmigać na snowboardzie, latać na paralotni, uprawiać wspinaczkę i umawiać się z kobietami, skrzętnie unikając stałych związków z nimi.

Stary Max musiał jeszcze zaczekać.

Wnętrze holu St. Gottharda - różowy adamaszek, ciężkie, ciemne wiedeńskie meble - zaczęło go nagle drażnić i przygniatać.

-  Chyba jednak zaczekam na zewnątrz - powiedział.

-  Naturalnie, proszę pana, jak pan sobie życzy - odparł hotel page.

Mrużąc oczy i mrugając, Ben wyszedł na jaskrawe słońce i rozejrzał się po ulicy. Bahnhofstrasse, majestatyczna, wysadzana drzewami aleja: tłumy przechodniów, luksusowe sklepy, kawiarnie, dziesiątki instytucji finansowych w małych pałacykach z jasnego piaskowca. Z hotelu wypadł goniec z walizkami i łaził za nim, dopóki Ben nie dał mu pięćdziesięciu franków i nie odprawił.

-              Och, bardzo szanownemu panu dziękuję! - wykrzyknął hotel page z udawanym zaskoczeniem.

Po lewej stronie hotelu był brukowany podjazd i odźwierny miał zawiadomić go, gdy tylko nadjedzie samochód, ale Benowi się nie spieszyło. Po wielu godzinach spędzonych w dusznych, przegrzanych pokojach, w których zawsze unosił się zapach kawy i nieco słabszy, lecz nieomylny zapach dymu z cygara, bryza znad Jeziora Zuryskiego była dla niego ożywcza i kojąca.

Wziął narty - nowiuteńkie volanty ti supers - oparł je o kolumnę koryncką przed wejściem, gdzie czekały pozostałe bagaże, i zaczął obserwować ulicę, ten wystawiany przez anonimowych przechodniów spektakl. Obrzydliwie młody biznesmen krzyczący coś do komórki. Otyła kobieta w czerwonej kurtce z kapturem, pchająca wózek. Tłum podekscytowanych japońskich turystów. Wysoki, elegancko ubrany i siwiejący już mężczyzna o ściągniętych w kucyk włosach. Goniec z liliami, w charakterystycznym, pomarańczowo-czarnym uniformie Blumchengailerie, zuryskiej sieci luksusowych kwiaciarni. Piękna, elegancka blondynka z torbą Festinera, która najpierw zerknęła tylko w jego stronę, a potem prosto na niego: zrobiła, to szybko, lecz z wyraźnym zainteresowaniem, i natychmiast odwróciła oczy. Gdyby tylko świata nam stało i czasu, pomyślał Ben i powędrował wzrokiem dalej. Z oddalonej o sto metrów Lowenstrasse dochodził nieustanny, lecz przytłumiony odgłos ruchu ulicznego. Gdzieś w pobliżu jazgotliwie zaszczekał pies. Ulicę przeciął jakiś mężczyzna: miał na sobie kurtkę w dziwnym odcieniu szkarłatu, nieco za wytworną jak na Zurych. I nagle Ben zobaczył mężczyznę mniej więcej w swoim wieku, który zdecydowanym krokiem mijał właśnie Koss Konditerei. Wyglądał znajomo...

Bardzo znajomo.

Zaskoczony Ben zmrużył oczy. Czyżby to był - czyż mógł to być - Jimmy Cavanaugh, jego stary kumpel z college'u? Na jego ustach zagościł szelmowski uśmiech.

Jimmy Cavanaugh, którego poznał na drugim roku studiów w Princeton. Jimmy jak wielkie panisko mieszkał poza kampusem, palił papierosy bez filtra - zabójcze dla zwykłego śmiertelnika - i potrafił spić dosłownie każdego, nawet jego, Bena, który miał reputację faceta o mocnej głowie. Pochodził z Homer, małego miasteczka w północno-zachodniej części stanu Nowy Jork, skąd przywiózł tysiące ciekawych dykteryjek; pewnego wieczoru, wprowadziwszy Bena w niuanse picia tequili z piwem, przez kilka godzin snuł zapierające dech w piersi opowieści o popularnym w Homer sporcie zwanym „obalaniem krowy". Był niepoprawnym szelmą i niezwykle ruchliwym światowcem o niewyczerpanym repertuarze dowcipów, a wszystko, co robił, robił inteligentnie i ze swadą. Ale przede wszystkim miał w sobie więcej życia niż większość tych, których Ben w owym czasie znał: tych wszystkich zawodowców o spoconych dłoniach, handlujących testami występnymi na wydział prawa czy biznesu, tych pretensjonalnych studentów ostatnich lat romanistyki, którzy palili papierosy z goź...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin