Trepka Andrzej - Koncowka.txt

(979 KB) Pobierz
Andrzej Trepka
Końcówka
1983
HISTORIA PEWNEJ SEKUNDY
Binatyjska nauka nie obfitowała w wielkie uogólnienia. Historia tego kosmicznego ludu, surowa i pełna mężnych decyzji, z których najtrudniejsza pchnęła go pod powierzchnię globu, aby utrzymać przy życiu pomimo stygnięcia gwiazdy-słońca – wyrobiła w Binatach hart i wolę wytrwania. Przejawiło się to w wytężaniu umysłu ku sprawom dającym natychmiastowy pożytek. Architektura podziemi, medycyna, a nade wszystko doskonalenie metod syntetycznego wytwarzania produktów spożywczych, gdyż Binatowie od tysięcy pokoleń nie żywili się niczym innym – były to dziedziny, których pogłębianie leżało najbardziej na sercu ogółowi, a szczęśliwych badaczy darzyło chwałą i znaczeniem w społeczeństwie, dla którego pojęcie władzy było – w tłumaczeniu na ludzki język – autorytetem opartym na zasługach wynikłych z pracy myśli pomnażającej pospólne dobro.
Ale każdy gatunek rozumny – jeśli to nie jest społeczność trzymana sztucznie w karbach, a wówczas, w myśl podstawowych praw cybernetyki, wpadająca w regres, aż do samounicestwienia – musi rodzić twórców, krytyków i potencjalnych burzycieli swej własnej linii rozwojowej. Ci wichrzyciele reguł niosą ożywcze, błogosławione tchnienie w ustabilizowany nurt swojego świata – bez względu na rodzaj tego wichrzenia i skutki, jakie ono pociąga.
Literatura binatyjska nie znała beletrystyki powieściowej w naszym rozumieniu. Nawet te publikacje, które nie stanowiły fachowych rozpraw, zawsze rozwijały jakąś myśl naukową – tyle że w kształcie dowolnym, wyzbytym sztywności rozumowań, a narzuconym li tylko wyobraźnią artysty. Jeśli były zuchwale oryginalne, tym samym spełniały swój cel. Binatowie postrzegali świat jako piękno różnorodności i podporządkowywali go tej samej swojej filozoficznej arche: pięknu. Lubowali się w improwizowanych wystąpieniach, jaskrawo odbijających od głównego nurtu obrad. Żadna z binatyjskich konferencji nie była obwarowana z góry ustalonym porządkiem debat, tak typowym dla zjazdów naukowych na Ziemi. A zarazem każdy taki głos spotykał się z wybuchami sprzeciwu, które w gruncie rzeczy służyły rozognieniu improwizowanego pomysłu.
Przyspieszenie jednej z takich imprez, na której – jak o tym wiedział stary Lipo, Ban i kilku innych Binatów – olbrzymi Milo, miał ujawnić coś bardzo szokującego, wiązało się z pragnieniem pokazania kosmicznym przybyszom czegoś typowego dla binatyjskiej kultury umysłowej. Drzemała w tym chęć pochwalenia się swoim gatunkowym „ja” od strony szczególnie egzotycznej dla Ziemian.
Goście zajęli miejsca honorowe w samym środku łagodnie wysklepionej niszy o ścianach wygładzonych w nie zwietrzałym, czarnym bazalcie. W wyżłobieniach wygodnych, lecz zbyt obszernych dla ludzkiej postaci, czuli się jakby leżeli na kamiennej posadzce. Nastawili regulatory temperatury w skafandrach. Nie panował tu kosmiczny mróz, jak paręset metrów nad nimi, na powierzchni globu, gdzie termometr sprężynowy wskazywał trzydzieści osiem stopni Kelvina. Było   jednak   znacznie   chłodniej   od   temperatury   pokojowej,   dogadzającej   ludzkiemu   poczuciu
wygody. Mimo to zadaniem regulatora było bardzo intensywne wypromieniowywanie ciepła, jakim organizm nagrzewał przestrzeń podskafandrową.
Wsparłszy głowę na ramieniu, Darzbór przymknął powieki, a wyobraźnia podpowiadała mu, iż jest biesiadnikiem jednej ze starożytnych uczt. Przyszło mu to tym łatwiej, że nie narzekał na brak fantazji. Wprawdzie na rzymskiej sofie z pewnością spoczywało się wygodniej, lecz ogólne ułożenie ciała było takie samo.
Impreza zgromadziła ponad czterdziestu Binatów.
Darzbór rozejrzał się niepewnie. – Chciałbym wiedzieć, ile czasu oni przywykli powitalnie mruczeć. Oby zawsze tak krótko, jak ten pierwszy – pomyślał.
Nie wypowiedział tego głośno. A nuż Binatowie posiadają zmysł radiowy; albo aparaturę przechwytującą fale stosowane w skafandrach. Z ciekawością wpatrzył się w żółtawe oko Milo, olbrzyma nawet według binatyjskich ocen, który śmignął giętką wicią w powietrzu – co znaczyło, że jest gotów wystąpić przed zebranymi.
Zaraz też odezwał się – tą egzotyczną mową, która, słyszana bezpośrednio, byłaby przyjęta tylko za osobliwe mruczando z modulacją tak ubogą, że trudną do uchwycenia. Oryginał był nagrywany. Darzbór, Sten i Karol pilnie słuchali transpozycji.
– Ton, nie ton. Barwa, nie barwa. Wszystko jedno. Nie troszczcie się o szczegóły. Nieważne miejsce, czas, wygląd i zainteresowania bohaterów. Nazwałem moich dziwnych przyjaciół Binarni. Mądrze czy głupio, mniejsza o to. Skoro już tak ich nazwałem, naśladujcie mnie.
Trwają naprzeciw siebie w bezruchu, narzucającym porównanie z ciszą kamiennych pustyń w nieskończone bezwietrzne wadelacyty tam, u góry – wskazał wicią. – Mogłoby się zdawać, iż taki stan rzeczy potrwa wiecznie – gdyby nie silne napięcia przestrzeni, podobne sprężonej wyobraźni. Coś nieuchwytnego czai się w tej mazi albo próżni, jak kto woli. Niewiadome chwytałoby za gardło, ale przecież żadne gardło nie istnieje w tej nieobjętej przestrzeni. Trwa przestrzeń. I trwają Biny – jeden, dwa, trzy i nieskończenie więcej. Aż wrzawa niepojęcie gwałtowna popycha je ku sobie, na skołtunionym pobojowisku nie zostawiając ani okruszyny z obrazu przeszłości.
Wypiętrzają się grzbiety fal, uginają doliny. Po ich płynnych zboczach chyżo pomyka rój giętkich postaci i zapada jak archaiczne ptaki w gniazda. Ponad wszystkim przetacza się majak nowych wrzaw, nie zrodzonych w czasie. Tak trwa. Ile drobin czasowych, nie policzyłem. Ile myślowych iskierek Binów, nie sprawdziłem. Ale nie martwcie się. Wysłuchajcie opowieści o tym świecie, rozpoznanym tylko przez jednego Binata.
Po niszy przebiegł mrukliwy szmer, którego sensu konwernom nie był w stanie udostępnić ludziom. Mógł wyrażać zachwyt dla oryginalności pomysłu. Mógł też znamionować rozczarowanie, że Milo, znany zarozumialec, znów demonstruje właśnie tę wadę, a nie jakąś inną. Ale przybysze z dalekiego nieba nie mieli o tym pojęcia.
Poruszenie wśród słuchaczy ani trochę nie wzruszyło artysty. Jakby nie zauważając nikogo i niczego, mruczał w dalszym ciągu:
– Naprzód, do tyłu! Naprzód, do tyłu! Przestrzeń skręca się w skurczu Binów, rozbłyska i nieruchomieje. Wtedy zza zakrętu powoli, prawie nieskończenie powoli wynurza się nieprzenikniony, bezprzykładnie mroczny kłąb czegoś, co nie jest ani czernią, ani przestrzenią. Przybliża się to samoistne „coś” z nieustającą gnuśnością następowania, pochłaniając górę i dół, uszczuplając prawą i lewą stronę. Określilibyśmy, że zagraża leżącym pod ścianami: prawicy albo lewicy. Ale w świecie Binów – binatyjskie pojęcia tracą sens, tak samo jak nasze rzeźby wyzbyłyby się kształtów, ze skalnych malowideł wyparowałyby barwy. Każdy świat przetwarza na swój niepowtarzalny sposób własną zawartość, zarówno rodzimą jak zapożyczoną.
– A kiedy ta powolność mroku i obłoku, staczającego się ni to z góry, ni to znikąd, staje się fermentem rozmieniającym niepokój na drobiny drobin – skrzypi Czas, jak maszyna Tornata, kiedy wysyła promień śmierci.
Trzej ludzie poruszyli się, jakby przestraszeni. Na to wspomnienie, którego nie rozumieli, przeszedł ich dreszcz wielkiej niewiadomej.
– Oto już są: bezcieleśni, wyrośli z przestrzeni na krzyżujących się wzajemnie polach sił, wydzieleni z masy bezosobowej, rozstrzeleni na przeliczalne kwartały – niby wola wszechprzestrzennego trwania rozbita na oddechy tańczące w takt elektrycznego wiatru. Nie mają postaci. Albo mają zgodną z życzeniem każdego.
Oddźwięk niszy zdawał się być coraz trudniejszy do opanowania. Wprawdzie większość stanowili leżący jak trusie i radzi – gdyby się dało – skupioną ciszą zarazić innych; ale wystarczyło kilka zapalczywych mózgów, by stać się plagą zarówno dla tej większości, jak dla prelegenta.
– Proszę o spokój – padł mruk z prezydium.
– Cudna fantazja – dobiegł z sali przytłumiony, ledwie uchwytny akcent podziwu, na poparcie tej prośby o nieprzeszkadzanie słuchającym.
Milo dosłyszał. Sprężył się w sobie. Potem wciągnął oko jak mógł najgłębiej i uderzając wszystkimi wiciami naraz o kamienną posadzkę, co było oznaką zupełnego braku panowania nad nerwami, zamruczał porywczo:
– Dość tych kpin!
Zaległa raptowna, jakby wylękniona cisza. Ale zaraz przerwał ją mówca:
– Kto uważa to za fantazję, niech mlaśnie.
Z tylnej części niszy dobiegło kilka uderzeń wicią o posadzkę. Ktoś w zapale mlasnął aż dwoma wiciami. Leżący bliżej zachowywali postawę wyczekującą. Jeszcze kilku Binatów szykowało się do wyrażenia solidarności z tak wyłonionym „stronnictwem fantastów” – gdy nagle niszą wstrząsnął, jak grobowe echo, skurczony pomruk:
– Głupcy!
Milo trwał nieruchomo, z okiem teleskopowym podanym do przodu.
Odpowiedź nie kazała długo na siebie czekać. Odgłos, podobny do dudnienia gradu po szybach, zaklekotał rzęsiście, odbity echem od wysklepionych ścian binatyjskich niszy. Wici mlaskały z zacięciem o wygładzoną posadzkę.
Nim umilkły ostatnie akordy, Milo podjął, wysuwając do przodu sterczące oko, a nawet całą głową:
– Świat, który opowiedziałem, jest tu. Przepełnia sobą i nas, i wszystko dokoła – zamruczał głośniej i szerokim gestem dwóch wici zamiótł przestrzeń, trącając w głowę leżącego obok Binata z prezydium obrad.
– Pohamuj swoje ruchy, ty... odszczepieńcze – odburknął tamten.
Ludzie nie mogli dociec, ile w tym odezwaniu się było złości, ile zaś dowcipu.
– Nawet kpiny muszą mieć przecież granice – rzucił ktoś z widowni.
– Racja. Zakpił z nas. Niech się kaja.
– Wariat! – zabrzmiało kilka pomruków.
– Czasami najtrudniej być właśnie wariatem – odparł Milo ze stoickim spokojem. – A jednak ten świat, mój świat – zamruczał donośniej – jest tu, w tej niszy. Więcej: jest w każdym z nas. Także w naszych gościach – przyjaźnie wskazał wicią trzech ludzi siedzących naprzeciw. – Całe nasze życie przenika on swoim własnym, samoistnym bytem. Toczy je... albo mu...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin