Baśnie Fińskie.doc

(971 KB) Pobierz

 

 

 

Raul Roine

 

 

Baśnie fińskie

 

 

 

Tłumaczył

 

Jerzy Litwiniuk

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Nasza Księgarnia

 

Warszawa 1982

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Siłacz Matti

 

 

              Razu pewnego wybrał się kowal po drzewo do lasu. Z nadejściem wieczoru rozpalił ognisko. Blask płomieni przywabił leśną pannę, córkę Tapio. Zawarli znajomość. Jak tam było, tak było, dość, że została żoną kowala. Po roku narodził im się syn, któremu na chrzcie dano imię Matti.

              Matti wyrósł na mocnego i dziarskiego chłopaka. Już od maleńkości uwijał się w kuźni pomagając ojcu w robocie.

              Razu pewnego zapytał ojca:

              - Czy wolno mi zamachnąć się młotem?

              Ojciec się zgodził, Matti tak huknął w kowadło, że razem z pniem uszło w ziemię na kilka sążni. Uczyniwszy to, poszedł się bawić z wiejską młodzieżą. Wkrótce jednak na górce, gdzie się huśtano, rozległ się krzyk i lament wniebogłosy , gdy tylko Matti rozbujał huśtawkę. Od tego huśtania rozleciała się w trzaski i dziewczęta posypały się na ziemię niczym plewy, tłukąc się boleśnie.

              Ojcowie i matki poszli do kowala ze skargą na bezeceństwa Mattiego i tak rzekli:

              - Wyślij w świat swojego osiłka, bo pozabija nam dzieci.

              Kowal, który już zaczął się obawiać zbyt mocnego synalka, przywołał Mattiego i tak do niego powiada:

              - Drwa już się kończą, zaprzągłbyś konia i pojechał do Głuchego Boru narąbać drew na zapas.

              „Po co tam miałbym mordować konika”, pomyślał sobie Matti, rzucił piłę i siekierę na sanie, uchwycił oba dyszle i pociągnął wszystko do Głuchego Boru, o którym wiadomo było, że grasują w nim wilki i niedźwiedzie. Dzikie bestie słysząc ciachanie siekiery podniosły zgiełk, że to człowiek ośmielił się wtargnąć do ich dziedziny. Z obnażonymi kłami ruszyły na Tamtego. Ten jednak złapał tęgiego chojaka i rozpędził nim całe wilcze stado. Niedźwiedzie zaś przyprzągł do sań i powiózł wysokie sągi drzewa na podwórze, że tylko trzeszczało po drodze.

              Minął czas jakiś. Matti próbował wziąć udział w bitkach między wioskową młodzieżą, ale że był zbyt mocny, powyłamywał kości swoim kamratom.

              Znowu ojcowie przyszli pogadać z kowalem.

              - Poślij swego synalka – żądali jednogłośnie – gdzieś na złamanie karku, bo inaczej wytraci nam wszystką młódź w wiosce!

              Na to kowal kazał synowi pójść i nałowić ryb w Szczupaczym Jeziorku. Wiadomo było, że roi się tam wszelkie wodne stworzenie, ale rybacy nie ośmielali się pokazać na jego brzegu, bowiem w mulistej topieli zamieszkało straszliwe Wodne Licho. Zaledwie Matti zarzucił wędkę, jak Licho wyśmignęło z jeziorka, capnęło chłopca za nogę i już, już miało go wciągnąć do wody. Ten jednak złapał Licho za brodę i dalejże łupić je wędziskiem. Widzi Licho, że to nie żarty i nuże błagać:

              - Oj, nie garbuj mi skóry, to ci taaaką furę ryb ofiaruję!

              Matti przestał je łoić, a Licho nałowiło mu mnóstwo ryb i jeszcze, skoro Matti postawił taki warunek, zaniosło wszystek połów pod próg chaty kowala.

              Jednakże kowal po raz trzeci wystawił swego syna na niebezpieczeństwo. Przywołał go do siebie i powiada:

              - Przed kilkudziesięciu laty sam cesarz pożyczył ode mnie całą sakiewkę dukatów i dotąd mi tego długu nie zwrócił. Pójdź do niego, zawstydź staruszka i odbierz od niego pieniądze.

              Matti zarzucił sobie na plecy torbę z jedzeniem, pomaszerował do cesarskiego pałacu i zaczął domagać się tego złota, które niby jego ojciec pożyczył.

              - Dam ci je – rzekł cesarz – razem z wszystkimi procentami, ale wpierw muszę policzyć je jak należy – a równocześnie dał znak gwardzistom, by poskromili zuchwalca, któremu się nie wiedzieć co uroiło.

              Matti wyjął z torby swoje zapasy i zabrał się za śniadanie. Wezwani przez cesarza żołnierze zaczęli strzelać bez uprzedzenia i kulki raz po raz bzykały na kromce Mattiego.

              - Co u licha! – zaklął Matti. – Jakieś komary tu się kotłują na moim chlebie!

              Podniósł się więc i krzyknął:

              - Spokojnie tam, chłopaki!

              Ale żołnierze pukali w dalszym ciągu. No to Matti rozgniewa się i wyrwał z korzeniami wielkie drzewo rosnące w pałacowym ogrodzie. Jak się nim zamachnął, to ci wszyscy utrapieńcy pouciekali, gdzie pieprz rośnie. Sam cesarz miał stracha, gdy zobaczył taki dowód siły i już bez gadania nasypał Mattiemu pełną sakwę złota.

              Zdumiał się ojciec, gdy Matti powrócił zdrów i cały ze swojej wyprawy po pieniądze. Kowal został teraz bogaczem, ale Mattiemu ciasno już było w opłotkach rodzinnej wioski i postanowił na nowo wybrać się w świat. Nabrał do torby zapasów i ruszył w drogę. Ścieżka poprowadziła go brzegiem Szczupaczego Jeziorka, przy którym zobaczył jakiegoś nie lada dryblasa siedzącego na skałce. Chłopina łowił sobie ryby, na wędzisko wyciął sobie świerk z lasu, za żyłkę miał grubaśną linę i całą krowę na przynętę.

              - Jak tam ryba, bierze? – zagadnął go Matti.

              - Bogać tam – skrzywił się łowiący. – Co mi tam ryba, wolałbym złapać Wodne Licho na tę przynętę.

              - Szkoda zachodu, bracie, bo ja już mu napędziłem takiego stracha, że nawet nosa nie wytknie na widok człowieka – ozwał się Matti. – Chodź raczej ze mną przygód szukać.

              Rybak niewiele myśląc zostawił wędkę na brzegu i poszedł z Mattim. Uszli już kawałek drogi, aż tu raptem słyszą taki grzmot, jak gdyby pioruny waliły. Wdrapali się obaj na wysoką górkę i zobaczyli człowieka tłukącego skałą o skałę.

              - Mocny z ciebie chłop – pochwalił go Matti.

              - Co tam moja siła – odparł tamten – ale czyś kiedy spotkał Mocnego Mattiego, to dopiero siłacz!

              - A jakbyś go spotkał, to co byś zrobił? –zagadnął Matti.

              - Przystałbym do niego za kamrata – odpowiedział tamten.

              - No to chodź z nami, bo to ja jestem.

              Łomiskała poniechał swego zajęcia i przystał do Mattiego.

              Gdy uszli jeszcze kęs drogi, spotkali człowieka, który zastawiał sobą rzekę. Też był chłop na schwał i dołączył do nich jako czwarty.

              O zmierzchu wędrowcy trafili do okazałego dworu na skraju leśnej polany. Weszli do sosnowej sieni, a że dwór wydawał się im nie zamieszkany, postanowili się w nim osiedlić.

              Byli zdrożeni i głodni. Zaczęli się rozglądać za czymś do jedzenia. Matti trafił do obory i zabił tam kilka jałówek. Wrócił do izby i powiada:

              - W zagrodzie leży pobite bydło, mniejsza o to, czyje, ale któraś z krów pójdzie do kotła.

              Tak też uczynili. Poćwiartowali jedną z krów, a mięso jej włożyli do wielkiego kotła. Pozostawiono rybaka, żeby kucharzył, reszta zaś poszła do lasu narąbać drew na zimę.

              Ledwo mięso się dogotowało, już drzwi się otwarły i do izby wskoczyła właścicielka dworu, wiedźma o żelaznych zębach.

              - Ha, czuje tu krew chrześcijańską, a jeszcze moją krowę sobie ugotowali! – wrzasnęła.

              Wepchnęła rybaka niczym dzieciaczka w kąt izby, skrępowała go postronkiem, wyżarła mięso z kotła i tyle ją widzieli.

              Rybak mozolnie powyplątywał się z więzów, ugotował zupę na kościach i postawił ją na stole w chwili, gdy już kamraci wracali z lasu. Wysiorbali tę parującą zupę do końca, ale zdała im się nazbyt jałowa i bez smaku. Kucharz zaś bał się przyznać, że to wiedźma bez ceremonii wyjadła mięso z zupy.

              Nazajutrz znowu poćwiartowano do kotła jałówkę z obory. Na Łomiskałę przypadło teraz kucharzenie, a drudzy znów poszli do lasu. I znowu, zaledwie dogotowała się strawa, do izby jak wicher wpadła wiedźma żelaznozęba, sponiewierała kucharza i wyspała mięso z polewki.             

              Łomiskała nie miał innej rady, jak tylko podać na stół kamratom kości do ogryzania. I gdy nazajutrz ten, co zastawiał rzekę, wziął się do kucharzenia, wiedźma żelaznozęba spłatała mu taką samą psotę jak poprzednikom.

              Ale na czwarty dzień jął gospodarzyć Matti. Baba żelaznozęba wdarła się znów do izby, jednakże tym razem Matti dał jej radę. Dźwignął ją oburącz, wyniósł na dwór i prasnął nią niczym ścierką o krawędź skały, Az wiedźma rozpłaszczyła się na niej bez ducha.

              Gdy kamraci Mattiego powrócili z lasu i jęli próbować łyżkami, przyznali, że tym razem polewka była smaczna i treściwa. Po wieczerzy Matti, który odgadł, dlaczego dotąd nie powiodło im się z gotowaniem, zaczął sobie dworować z kamratów, że tak się dali pokonać Herod-babie. W milczeniu znosili jego docinki, jeden tylko Łomiskała spytał:             

              - A gdzieżeś podział tę wiedźmę?

              - Ciepnąłem tym plugastwem o skałę – odparł Matti.

              - Chodźmy to zobaczyć – poddali myśl towarzysze.

              Poszli zatem przypatrzyć się Żelaznozębnej, ale już jej tam nie znaleźli. Rozglądali się dokoła i wielce się głowili, gdzie by to wiedźma mogła się podziać. Znaleźli wreszcie pośród skał rozpadlinę i zgodzili się, że chyba do niej wiedźma stoczyć się musiała.

              Gdy zajrzeli w głąb, zionęła na nich czarna, bezdenna czeluść, jednakże Matti postanowił dostać się do środka góry. Pocięli więc na paski krowie jelita i ukręcili z nich mocną i bardzo długą linę. Z jelit upletli również kolebkę, w której usadowił się Matti, po czym kamraci jęli opuszczać go w głąb podziemnego świata.

              Długo, długo opuszczał się Matti do wnętrza ziemi. Nowy świat otwierał się przed nim inny zgoła niż dotąd widziane krajobrazy. Inaczej szumiały tu drzewa, inaczej śpiewały ptaki. Matti znalazł się na rozległej równinie i poszedł wprost przed siebie, aż przybył na brzeg wielkiego kołychliwego morza. Tuż przy brzegu wznosił się zamek wspaniały i Matti odważnie wszedł w jego progi. Szedł, szedł, aż w ostatniej sali zobaczył piękną pannę królewiankę, co przędła złote nici. Panna uniosła oczy i rzekła:

              - Oj, biada ci, biada, człowiecze z górnego świata! Którędy żeś się dostał? Bo jak pani owego zamku, wiedźma żelaznozęba, powróci do domu, zabije cię niechybnie.

              - Może nie tak od razu – mruknął Matti i opowiedział królewiance, jak to łatwo uwinął się z Żelaznozębą na górnym świecie.

              - Tu jednakże, na własnych śmieciach, jest dziesięćkroć mocniejsza – wiedziała swoje panna i doradziła mu na wszelki wypadek: - Wypij przynajmniej łyk tej wzmacniającej wody.

              Wskazała mu półkę, na której stały przeróżne czary i gąsiory. Matti podszedł i łyknął sobie wody krzepiącej, po czym na jej miejscu postawił podobną z wyglądu flaszkę, w której była woda odbierająca siły. Aż tu rozlega się głośny tupot i do zamku przybiega wiedźma żelaznozęba z rozjarzonymi oczyma.

              - Mam cię nareszcie! – wrzasnęła na Mattiego. – To tyś mi połamał żebra tam na górze! Za to teraz przyszła na ciebie kryska, wydrę ci oczy i zgniotę cię jak karalucha.

              Wczepiła się żelaznozęba łapskami w Mattiego, ale nie mogła dać mu rady. W czasie tej szamotaniny poskoczyła do półki, na której stały flasze i pociągnęła łyk płynu, co się jej zdawał wodą krzepiącą. Wtedy to siła uszła z niej do szczętu i wiedźma z hurgotem zwaliła się na kamienną posadzkę.

              Choć w zamku Żelaznozębej życie było nie najgorsze, panna, co przędła złote nici, wyznała po cichy, że tęskni za ziemskim słońcem. I to wyjawiła Mattiemu, że jest królewską córą, którą Żelaznozęba ongiś porwała i po dziś dzień trzymała w srogiej niewoli.

              - Wrócimy do górnego świata – zgodził się Matti – wpierw jednak zabierzemy ze sobą te dostatki, skoro je mamy pod ręką.

              Panna z Mattim zeszła do skarbca Żelaznozębej, gdzie w  szkatułach jaśniały perły, błyszczało srebro i podźwiękiwało złoto. Naładowali pełen wór bogactwem i przyszli na to miejsce, w którym Matti został spuszczony z górnego świata.

              Matti umocował w kolebce wór ze skarbami i lekko pociągnął za linę dając znak czekającym na górze kamratom, że czas już wyciągać zdobycz. Gdy worek został już wyciągnięty na powierzchnię ziemi, kolej przyszła na pannę. Na ostatek zasiadł w kolebce Mati i już kamraci zaczęli go podnosić. Tymczasem jednak całej trójce przyszły do głowy niegodziwe myśli.

              - Co by to było – przebąkiwali między sobą – gdybyśmy tak zostawili Mattiego w podziemnym świecie i podzielili się skarbami, o pannę zaś ciągnęli los?

              Puścili z rąk linę i sprawili to, że Matti zwalił się na dno przepaści.

              Kto inny po takim upadku rozpłaszczyłby się jak naleśnik, ale Matti stanął na nogi, pomaszerował wprost przed siebie na brzeg podziemnego morza i usiadł na głazie przybrzeżnym głowiąc się, jak by tu się wydostać na powierzchnię ziemi.

              Gdy tak się głowił, nagle znad morza przyleciał wielki orzeł.

              - Bywaj tu, wielki ptaku, dopomóż mi w biedzie! – zawołał Matti.

              Orzeł opuścił się na ziemię tuż przed Mattim, który mu opowiedział, jak tutaj trafił i dodał, że chętnie powróciłby na górę do swojego świata.

              Orzeł na to:

              - Siądź mi na grzbiet, bo przecie jeden mocny powinien drugiemu mocnemu dopomóc.

              Umówili się z góry o zapłatę, jaką orzeł dostanie za przewiezienie Mattiego. Matti przyrzekł bowiem, że karczując nowiny pozostawi drzewo na gniazda dla ptactwa niebieskiego.

              Wtedy to wzbił się ptak olbrzymi w powietrze i wyniósł naszego mocarza na ziemię. Matti pośpieszył w stronę czeluści, nad którą Rybak, Łomiskała i ten, co zagradzał rzekę, kłócili się wniebogłosy, któremu ma przypaść w udziale panna, a któremu skarby Żelaznozębej.

              Matti położył koniec tej sprzeczce strącając wiarołomnych kamratów do czeluści ze słowami:

              - Wy teraz idźcie tam, gdzie ja byłem, będziecie mieli gdzie się kłócić do końca życia!

              Wziął pod pachę wór ze skarbami i zaprowadzi pannę do dworu Żelaznozębej. Pobrali się, izbę przystroili uzbieranym bogactwem i do końca lat swoich żyli szczęśliwie.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Zwycięzca smoka

 

 

              Razu pewnego ubogi rybak złowił niebywałego szczupaka. Kiedy go wciągał do łodzi, szczupak rozwarł paszczękę i tak mu powiedział:

              - Skoroś mnie schwytał, uczyń wedle mej rady. Pokraj mnie na czworo i daj ćwierć swojej babie, drugą kobyle, trzecią suce, a głowę zakop do ziemi.

              Rybak uczynił, jak doradził mu szczupak i po jakim czasie żona powiła mu bliźnięta podobne jedno do drugiego jak dwie jagódki. Klacz oźrebiła się dwojgiem źrebiąt z jednakowymi pończoszkami, suka zaś oszczeniła się dwojgiem rudowłosych szczeniąt, też bardzo podobnych do siebie.

              Natomiast z głowy zakopanej w ziemi wystrzeliły dwa miecze o migotliwych klingach.

              Gdy chłopcy dorośli, każdy z nich wziął sobie konia, psa i miecz i obaj postanowili iść w świat w poszukiwaniu szczęścia.

              Dosiedli swoich wierzchowców i jechali dotąd, aż drogę przegrodził im bystry, przejrzysty strumień. Zatrzymali się nad nim, napoili konie i brat rzecze do brata:

              - Rodzice nasi byli na tyle biedni, że nie mieli za co zaprosić księdza, żeby nas ochrzcił. A co by to było, gdybyśmy tak pokropili i ochrzcili się nawzajem?

              „Dlaczego nie?” – pomyślał drugi brat.

              Zeszli z koni i ochrzcili się nawzajem. Odtąd jeden zwał się Jussi, a drugi Jaakko.

              Dalej droga się rozdwoiła, przeto bracia postanowili się rozstać i jechać każdy w swoją stronę. Przy rozstaniu umówili się, że gdyby któryś z nich popadł w wielkie tarapaty, drugi musi mu przyjść z pomocą. Na znak, że naprawdę stało się nieszczęście, ostrze miecza miało opłynąć krwią.

              I tak rozstali się bracia; jeden wybrał drogę w prawo, drugi w lewo. Rumak biegł żwawo, drogi ubywało i Jussi przybył do królewskiej stolicy. Rozejrzawszy się nieco po mieście wypatrzył sobie pod murami gospodę i umawiając się o nocleg spytał gospodarza:

              - Cóż to za żałoba panuje w waszym mieście, czemuż to wszyscy chodzą na czarno ubrani i nawet zamek królewski okryty jest kirem?

              Na to rzecze gospodarz:

              - Zali nie wiesz, że żałoba obowiązuje nas wszystkich z tej przyczyny, że z morza wychynął przerażający dziewięciogłowy smok, który grozi zagładą całemu miastu, gdy mu nie dadzą najmłodszej królewny? Już się zgodzono poświęcić ją bestii; dziś właśnie nadszedł dzień umówiony.

              Jussi pozostawił konia w stajni gospody, świsnął na psa i poszedł zobaczyć, co się tam w mieście wyrabia.

              Zmierzch już zapadł, gdy ujrzał, jak otwierają się wrota zamku królewskiego. Wyszedł z nich orszak mający odprowadzić na brzeg morza przyrzeczoną smokowi królewnę.

              Jussi przyłączył się do orszaku, lecz po przybyciu na brzeg wszyscy podali tyły prócz jednego dziarskiego porucznika.

              Ale porucznik krótką chwilę służył królewnie obroną. Zastanowił się bowiem: „Po co dwa życia narażać, skoro wystarczy jedno”?

              I pozostawił królewnę drżącą na brzegu morza, sam zasię schronił się na drzewo o rozłożystej koronie rosnące na wyniosłości brzegu.

              Wtedy do królewny przybliżył się Jussi i rzecze:

              - Nie smuć się, smok cię nie dostanie, póki jesteś pod moją opieką. Pozwól mi złożyć głowę na twym łonie, wypocznę nieco i zbiorę siły przed nadejściem potwora. Obudź mnie, gdy się zjawi..

              Chłopak pochylił głowę na łono królewny i zasnął głęboko.

              Po małej chwili morze zakipiało czernią. Zaczęła królewna budzić Jussiego, ale ten spał tak mocno, że ni rusz nie mogła go dobudzić. Przeraziła się okrutnie, ale pies przyszedł jej z pomocą. Uciął w nogę swego pana i Jussi otworzył oczy.

              Zerwał się na równe nogi i ujrzał, jak z morza wyłania się przerażający potwór, smok o dziewięciu głowach.

              Głowy syczały jedna przez drugą i buchały ogniem, ale Jussi nie był z tych strachliwych, uniósł swój miecz do ciosu i ruszył na bestię..

              Ziemia się trzęsła i w niebo waliły kłęby kurzu, gdy się tak potykali.

              Ciach, ciach! Miecz Jussiego migotał jak błyskawica, padały głowy jedna za drugą i wkrótce straszny zwierz legł na brzegu jako kadłub bezgłowy.

              Jussi poucinał głowom języki, powtykał je do kieszeni, po czym jął się zbierać do drogi.

              - Dokąd idziesz? – zapytała królewna. – Poszedłbyś ze mną do zamku, na dwór mego ojca.

              - Pójdę jeno do gospody oporządzić się nieco i popatrzeć, jak tam zadbano o mego konia – odparł Jussi i ruszył przed siebie a pies pognał za nim.

              Wówczas porucznik schowany na drzewie zesmyknął się na dół. Przysiąc kazał królewnie, że zachowa w tajemnicy, jak został zgładzony smok.

              Zgarnął wszystkie dziewięć głów smoczych do worka na dowód, że zabił bestię i ocalił królewnę.

              Zaprowadził królewnę do zamku i wystawił na pokaz smocze łby, za co okrzyknięto go wielkim bohaterem. Już ci on miał zostać zięciem królewskim, jakżeby inaczej, zaczęto więc przygotowania do weseliska.

              Królewna wszakże nie utrzymała języka za zębami, wydała ojcu szalbierstwo porucznika. Rzekła, że smoka zabił chłopak imieniem Jussi stoj...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin