Grzech pierworodny 4.doc

(788 KB) Pobierz
Anne-Lise Boge

Anne-Lise Boge

 

 

 

 

Saga

Grzech Pierworodny

 

 

 

część 4

Dziecko miłości

Przełożyła Magdalena Stankiewicz


ROZDZIAŁ 1

 

 

Kiedy Mali weszła do izby w domu babci, Johan siedział na sofie, śmiertelnie blady i przybity. Wygląda, jakby i z niego uszło całe życie, pomyślała i cicho przycupnęła obok.

Beret nawet nie podniosła wzroku. Kołysała się rytmicznie w bujanym fotelu obok pieca do przodu i do tyłu, jakby nie­obecna. O ile Mali mogła się domyślić, teściowa nie płakała -na jej twarzy, białej i całkiem zastygłej, nie było śladu łez. Usta stanowiły tylko pozbawioną krwi kreskę. Mali ujęła dłoń Johana i poklepała ją, żeby mu dodać otuchy. Wówczas spoj­rzał na żonę oczyma czarnymi od smutku i zwątpienia. Mat­ka i syn, tak sobie bliscy, a jednak nie potrafią się nawzajem pocieszyć, zauważyła Mali. Ale tak było zawsze. Zresztą...

Popatrzyła na Beret. Człowiek musi przecież jakoś oka­zywać uczucia, Beret nie może wiecznie wszystkiego dusić w sobie, bo kiedyś okaże się to ponad jej siły. Nawet jeśli małżeństwo jej i Siverta upłynęło bez wielkich uniesień, to jednak przeżyli razem czterdzieści siedem lat.

-                      Jak to przyjęła? - szepnęła Mali ostrożnie i spojrzała na Johana. - Zrozumiała...

-                      Nie odezwała się ani słowem od chwili, kiedy przeka­załem jej tę straszną wiadomość. Usiadła tylko tak jak teraz i nie reaguje, jakby była głucha i ślepa. Nie wiem, co robić -westchnął bezradnie.

Mali wstała i podeszła do fotela na biegunach. Położyła rękę na oparciu łokcia i zatrzymała jednostajne kołysanie.

-Beret, powinnyśmy porozmawiać - zaczęła cicho. -Trzeba uporządkować wiele spraw, i to szybko. Odezwij się do mnie, Beret - poprosiła i dotknęła dłoni teściowej.

Kobieta powoli skierowała wzrok na Mali. Jej spojrzenie było smutne i nieobecne.

- Sivert nie żyje - rzekła niskim, nieswoim głosem. - Johan powiedział, że Sivert nie żyje.

Oczy Mali na powrót nabiegły łzami. Czuła ból w całym ciele, ogarnęła ją rozpacz. Bała się, że nie udźwignie smut­ku i tęsknoty po stracie teścia, ale nie mogła poddać się słabości. Wiedziała, że najpierw trzeba uporać się ze sprawami związanymi z pogrzebem i że większość z nich spadnie na nią. W każdym razie dzisiejszego dnia, ponieważ zwykle tak zaradna Beret sprawiała teraz wrażenie całkiem niezdolnej do działania. Mali nie sądziła, by ten stan trwał długo, i wie­rzyła, że teściowa szybko się pozbiera i większością spraw sama pokieruje. Dziś jednak potrzebowała pomocy, to oczy­wiste.

- Tak, Sivert nie żyje - szepnęła i otarła ręką oczy. - Powinniśmy posłać po Marię Kleven. Trzeba też kupić materiał na pośmiertną szatę i posłać po stolarza Andersa, żeby zbił trumnę. Nikolai poprowadzi czuwanie przy zwłokach, gdy przygotujemy Siverta na ostatnią drogę. Trzeba zawiadomić ludzi...

Przez moment w oczach wdowy pojawił się błysk nie­chęci i coś na kształt nienawiści. Cofnęła rękę.

- Tak, dobrze wiesz, co robić - rzekła krótko. - Myślisz, że sama sobie nie poradzę z pochowaniem męża?

Mali ogarnęła bezradność. Nawet w takiej chwili Beret nie umiała przyjąć pomocy ani nie życzyła sobie współczu­cia. Jak ubogie jest jej życie, chłodne i samotne.

-                      Chciałam ci tylko pomóc - odparła cicho i odwróciła się.

-                      Uważam, że powinnaś pozwolić Mali zająć się pogrzebem - zauważył Johan i podszedł do matki. - Potrzebujesz wsparcia, mamo. Musimy jednoczyć się w smutku; zrozum, to dla nas wszystkich cios.

- On był moim mężem - rzekła Beret i spojrzała na syna. - Nikt nie przejmie...

Johan objął ją i przytulił.

- Nikt ci nic nie odbierze, mamo - zapewnił. - Ale skoro spotkało cię coś takiego, kiedy ojciec...

Głos mu się załamał i Johan znowu się rozpłakał. Przez chwilę Beret siedziała nieruchomo obok łkającego syna, ale i ją powoli ogarniał płacz. Nie gwałtowny i niepohamowa­ny - łzy tylko cicho spływały jej po twarzy.

-                      Sivert był dobrym człowiekiem - szepnęła ochryple.

-                      Najlepszym - dodał Johan smutno i wstał. - Wszyscy w gospodarstwie mogliśmy na niego liczyć. Kochaliśmy go, wiesz o tym. Dlatego musimy wyprawić mu godny pochówek. Urządzimy ten pogrzeb tak, jak ty tego chcesz, i tak, jak ojciec by sobie tego życzył. Ale pozwól innym sobie po­móc. Sivert był również nasz...

Przez chwilę nikt się nie odzywał. Skwierczało w piecu, stary zegar tykał. Poza tym panowała cisza.

Beret siedziała nieruchomo w fotelu.

Ogarnęła ją bezgraniczna tęsknota, tak wielka, że nie mogła nad nią zapanować. Żyła z Sivertem wiele lat, ale rzadko byli ze sobą naprawdę blisko, pomyślała z żalem. Sama ponosiła za to winę, wiedziała o tym. Sivert chciał da­wać, pragnął dzielić się z nią swym ciepłem. Miał jej tyle do zaofiarowania i kochał ją, chociaż zdawała sobie sprawę, że to nie miłość, lecz jego ojciec doprowadził do ich ślubu. A ona... odtrącała męża, najczęściej odmawiała. Była nie­przystępna, lecz w głębi duszy miała dla niego tyle dobroci. Sivert dał się lubić. Natomiast ona nigdy nie potrafiła da­wać. Nie wiedziała dobrze, dlaczego. Sądziła, że w jakiś spo­sób wiązało się to z jej dzieciństwem. Z matką, która zawsze była siwa, słaba i chorowita, od kiedy Beret sięgała pamięcią. Tak bardzo różniła się od ojca, pomyślała. Pamiętała go jako mężczyznę silnego, odważnego i nieugiętego, jeżeli chciał coś przeforsować.

I tak z powodu choroby matki cała odpowiedzialność za dom spadła na Beret, kiedy jeszcze była małą dziewczynką. Zaczęła się identyfikować z ojcem, do niego chciała być po­dobna. Kiedy zorientowała się, że posiada zdolności i wolę, które nawet tego twardego człowieka mogą zmusić do uleg­łości, stała się zuchwała. Albo raczej należałoby powiedzieć: zarozumiała.

Postanowiła, że nikt nie będzie nią dyrygować i nikogo nie będzie słuchać. Pozostała sobą. Tak przynajmniej my­ślała. Właściwie już dawno temu zrozumiała, jak bardzo się myliła. Ponieważ każdy kogoś potrzebuje. Gdy ktoś nie po­trafi przyjmować ani dawać miłości, więdnie jako człowiek, staje się samotny i zgorzkniały, tak jak ona. Ale kiedy sobie to uświadomiła, było już za późno i nie zdołała tego zmie­nić.

Z biegiem lat oddalali się z Sivertem od siebie. Przestał się o nią starać, przestał się niemal do niej odzywać. Ten do­bry, pełen ciepła mężczyzna stał się daleki i milczący, i to za jej sprawą tak się zmienił. Odebrałam mu uśmiech i radość, przyznała w duchu. A teraz on nie żyje. Nigdy już nie powie mu, jak bardzo go kocha, nigdy nie będzie miała możliwości pogładzić go po pomarszczonej twarzy i poprosić o prze­baczenie. Teraz jest za późno, bez względu na to, jak bardzo krwawiło jej serce.

Małemu Sivertowi w jakiś sposób udało się przełamać jej chłód. Pogodny, ufny chłopczyk ogrzał jej skute lodem serce. Pomyślała, że to chyba cud. To jakby po latach spędzonych na pustyni odnaleźć źródełko wody. Ale nawet względem wnuka starała się panować nad uczuciami, uwa­żała, że nie może dopuścić, by ktokolwiek je zauważył. Ktoś mógłby uznać za słabość to, co naprawdę było miłością.

- Nie chciałam... Johan ma rację - odezwała się cichym głosem i wyciągnęła rękę do Mali. - To miło, że proponujesz mi pomoc. Mali, czuję, że nie będę dziś w stanie ruszyć się z tego fotela. Nie mogę wprost uwierzyć, że...

Johan i Mali popatrzyli na nią wielkimi ze zdumienia oczami. To u tej kobiety coś zupełnie nowego.

Nagle Beret utkwiła wzrok w Johanie.

- Czy jesteś pewien, że Sivert nie żyje? - spytała ochrypłym głosem. - Gdzie on jest? Chcę go zobaczyć.

Wstała i podeszła do drzwi.

-                      Leży jeszcze na saniach - odparł Johan, próbując za­trzymać matkę. - Zaraz go wniesiemy do domu i ułożymy w sypialni na poddaszu. Nie możesz teraz iść do stodoły, mamo. Wkrótce przyjdą parobcy, przyciągniemy sanie pod drzwi i wtedy...

-                      Pójdę do salonu i powiadomię wszystkich, co się sta­ło - zaproponowała Mali. - A potem zadzwonię i załatwię, co trzeba. Nie martw się o nic, Beret. Postaramy się, żebyś mogła pobyć z Sivertem chwilę sama na poddaszu...

Nie była w stanie mówić dalej. Łzy cisnęły się jej do oczu, zasłoniła usta wierzchem dłoni i zagryzła zęby, żeby się nie rozpłakać. Czuła, że tego jej teraz najbardziej trzeba, najchętniej pobiegłaby na górę do sypialni, rzuciła się na łóżko i rozbeczała. Ale na to przyjdzie pora później, teraz nie ma czasu. Na ułamek sekundy napotkała spojrzenie teściowej - dostrzegły nawzajem swój smutek. Ponieważ Be­ret nie protestowała przeciw jej propozycji, Mali odwróciła się i wyszła. Cicho zamknęła za sobą drzwi.

W salonie zapadła grobowa cisza, kiedy Mali powiedziała o wypadku gospodarza. Wcześniej dała Małemu Sivertowi klocki do zabawy i starała się mówić tak cicho, żeby jej nie mógł słyszeć. Wiedziała jednak, że wkrótce będzie musiała powiedzieć małemu o dziadku. Niedługo dom zapełni się ludźmi, a on będzie się dopytywał, dlaczego. Weźmie chłopca do siebie, jak tylko zawiadomi krewnych i znajomych. Teraz nie była w stanie z nim rozmawiać.

- Zacznij nakrywać stoły - poleciła Ane. - Po południu przyjdzie pewnie sporo osób na czuwanie przy zwłokach.

W drodze na korytarz, zanim zaczęła dzwonić, wyjrzała pośpiesznie na zewnątrz i zobaczyła, że Gudmund i Olav zajeżdżają na dziedziniec.

- Mężczyźni przyjechali - zwróciła się do służących. - Dajcie im gorącej wody, żeby się mogli umyć i przebrać. To cała robota na dziś. Potem jeszcze powinniśmy wszyscy coś zjeść. Podajcie obiad przed nakryciem stołów dla gości. Musimy z tym zdążyć, zanim zaczną się tu zjeżdżać ludzie.

Na samą myśl o jedzeniu ścisnęło Mali w żołądku. Ale przecież trzeba się posilić, przynajmniej pozostali domow­nicy powinni zjeść.

Kiedy ktoś umierał, po chorobie czy w wyniku wypadku, za­wsze dzwoniono po Marię Kleven. To ona pomagała opo­rządzić zmarłego; jeździła też do wsi po materiał, z którego szyła szatę pośmiertną. Właściwie nie było to jakieś wielkie szycie - wykrawała dwa szerokie rękawy w długiej tunice, którą wciągano na zmarłego.

Potem wzywano stolarza. We wszystkich gospodar­stwach zawsze trzymano gotowy materiał na trumnę, zresz­tą nie na jedną, bo nigdy nic nie wiadomo. Specjalne szero­kie deski stały oparte o ścianę w rogu stodoły. Mali nigdy nie lubiła ich widoku.

Najczęściej dzwoniono do Andersa. Miał dużą wprawę w zbijaniu trumien, więc praca przebiegała szybko. W ciągu popołudnia Sivert powinien zostać przygotowany, ubrany w pośmiertną szatę w sypialni na poddaszu i ułożony w trum­nie, którą Johan z którymś z mężczyzn wniesie na górę.

Schody na poddasze były wąskie i strome, ale wystarczy­ło miejsca, by wnieść i znieść po nich trumnę. Nie zdarzało się, by ktoś, budując dom, o tym nie pomyślał. Kiedy męż­czyźni zniosą trumnę na dół, ustawią ją w salonie, gdzie Nikolai poprowadzi czuwanie dla przybyłych. Pewnie przyj­dzie ich niemało, pomyślała Mali, jako że Sivert cieszył się we wsi powszechnym szacunkiem.

Potem trumnę wyniesie się do stodoły, gdzie zostanie do dnia pogrzebu. Teraz w czasie zimy tam właśnie ją przecho­wywano, natomiast kiedy ktoś umierał latem, zwłoki trzy­mano w piwnicy, najzimniejszym miejscu o tej porze roku.

Później podadzą kawę.

Mali nie wiedziała jeszcze, kiedy będzie pogrzeb, musi najpierw porozmawiać z administratorem kościoła. Grabarzy czeka nie lada praca przy kopaniu grobu przy zalegającym śniegu i zmarzniętej ziemi, ale poradzą sobie, nawet je­śli zajmie im to parę dni. Zwyczaj nakazywał, by nikt nie został pochowany przed upływem co najmniej trzech dni od śmierci. Na ogół pogrzeb odbywał się po tygodniu, pod warunkiem że przypadało to w dzień powszedni. Nigdy nie urządzano pogrzebów w sobotę lub niedzielę. Prawdopodobnie stypa odbędzie się w najbliższy piątek, pomyślała Mali. Nagle uświadomiła sobie, że następnego dnia po po­grzebie, w sobotę, jej siostra Eli bierze ślub. Jakże w tej sy­tuacji będę mogła pójść na wesele, zastanawiała się. Pomy­śli o tym później i porozmawia z Johanem.

Wreszcie, jak sądziła, załatwiła wszystko, co było do za­łatwienia: zadzwoniła po Marię, stolarza i Nikolaia, zawia­domiła gospodarzy w innych dużych dworach, tych z Buvika i tych z Gjelstad. Ci, których nie zawiadomiła, dowiedzą się od innych. Tak to zwykle bywa - plotka rozchodzi się ni­czym ogień wśród suchej trawy.

Kiedy Mali wróciła do salonu, podeszła do Małego Siverta i powiedziała, że oboje muszą pójść na chwilę do sy­pialni na poddaszu. Chłopczyk protestował ze wszystkich sił, myśląc, że mama chce go położyć spać w środku dnia, a nie miał na to najmniejszej ochoty.

- Chcę tylko z tobą porozmawiać - obiecała Mali. - Jednak nikt inny nie może nas słyszeć i dlatego na trochę pójdziemy na górę, tylko ty i ja.

Rzuciła szybkie spojrzenie na sypialnię Beret i Siverta, kiedy ją mijali. Słyszała wcześniej, jak sanie podjeżdżały pod dom babci, i zrozumiała, że Sivert został już wniesiony na górę i położony do swojego łóżka. Ostatni raz, pomyśla­ła i przełknęła łzy, które cisnęły się do oczu. Musi być silna, żeby ułatwić Małemu Sivertowi przyjęcie złych wiadomo­ści. Podejrzewała bowiem, że chłopiec będzie zrozpaczony, gdyż jego kontakty z dziadkiem były bliskie i serdeczne. Mały Sivert posiadał niezwykłą zdolność przełamywania dystansu, wprost zarażał swoją radością, nikt nie potrafił się oprzeć jego urokowi. Nawet Beret, pomyślała Mali, to mówiło samo za siebie.

Usiadła na krześle przy oknie i wzięła syna na kolana. Przytuliła go mocno, przycisnęła jego główkę do piersi i po­myślała o Jo. Zapragnęła, by był tu razem z nimi, trzymał oboje w objęciach, pomógł ukoić nieco smutek i ból. Wie­działa, że łatwiej byłoby jej znieść śmierć teścia, gdyby mog­ła trzymać za rękę ukochanego. Wszystko wydawałoby się prostsze, pomyślała. Ale i tego dnia musiała radzić sobie bez Jo. Zawsze tak będzie, ramiona Jo nie są już dla niej. Miał inną...

- Widzisz to piękne, błękitne niebo? - zaczęła cichym głosem.

Mały Sivert podniósł głowę i spojrzał w górę.

-                      Wiesz o tym, że tam mieszkają wszyscy, którzy umar­li, prawda? - mówiła dalej Mali. - Pan Bóg wziął ich do sie­bie, zmienił w anioły i jest im tam bardzo dobrze.

-                      Mama nie umze - przestraszył się Mały Sivert i poważ­nie spojrzał na nią.

-Nie, mama nie umrze. Jestem z tobą - odparła Mali i mocniej przytuliła dziecko. - Ale dziadek... Dziadek był dzi­siaj w lesie i spadły na niego wielkie drzewa. No i dziadek...

Mali poczuła dławienie w gardle, musiała przerwać i przełknąć ślinę. Mały Sivert odwrócił się i spojrzał na nią ogromnymi oczami.

-                      Dziadek? - spytał zdumiony. - Gdzie jest dziadek?

-                      Jest w niebie u Pana Boga z aniołami - szepnęła Mali, nie mogąc dłużej powstrzymać łez. Pociekły na włosy chłopca, siedzącego na jej kolanach. - Ale jest mu tam do­brze - dodała. - Jest razem z aniołkami i może na nas pa­trzeć z góry. Dziadek będzie teraz z góry pilnował swojego chłopczyka. A my codziennie wieczorem będziemy dziad­kowi mówili „dobranoc", ty i ja.

Wciągnęła głęboko powietrze. Powolnymi, zdecydowa­nymi ruchami masowała synka po plecach, żeby go uspoko­ić. Zapragnęła, by i ją ktoś dziś przytulił i pogładził po ple­cach, trzymał w ramionach, choćby przez tę jedną krótką chwilę...

- Gwiazdy, wiesz, to oczy aniołów, którymi patrzą na swoich bliskich. Teraz na niebie pojawi się nowa gwiazdka. To oczy naszego dziadka.

Mały Sivert długo się nie odzywał. Mali zauważyła, że wsunął kciuk do buzi i dla otuchy przyłożył skrawek jej far­tucha do policzka. Potem podniósł głowę i spojrzał na matkę, na jej twarz mokrą od łez i ciemne, smutne oczy. I nagle wybuchnął płaczem. Objął Mali rączkami i przywarł do niej z całej siły.

- Dziadek - szlochał. - Mój dziadziuś.

Mali nie powiedziała nic więcej. Siedziała w milczeniu, kołysząc dziecko. Trzymała je mocno w ramionach i cało­wała jego ciemną główkę. O Boże, pomyśla...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin