Haig Brian - Koń trojański.rtf

(2563 KB) Pobierz
Brian HAIG

Brian HAIG

Koń trojański

Z angielskiego przełożył GRZEGORZ KOŁODZIEJCZYK

 

„KB”


 

 

 

Podziękowania

 

Książki są dziełem wielu rąk i talentów. Weźmy na przykład Alexandra Haiga, mojego brata, doskonałego prawnika, który udzielił mi wielu specjalistycznych rad na temat firm prawniczych, telekomunikacji, a także niejednej lekcji w dziedzinie braterskiej rywalizacji.

Albo mojego agenta i przyjaciela, Lukę’a Janklowa, który załatwia wszystkie sprawy z niezwykłym wdziękiem, dojrzałością i humorem.

Albo wydawcy i także przyjaciela, Ricka Horgana, człowieka obdarzonego wyjątkową intuicją, błyskotliwym umysłem i cierpliwością.

Albo Mari Okudę i Rolanda Ottewella, redaktorów, ale w moim przypadku nie tylko - także przyjaciół i właściwie współautorów.

Jestem dłużnikiem tych wszystkich ludzi, a także pozostałych osób ze wspaniałego personelu Janklow, Nesbitt oraz Warner Books.


 

ROZDZIAŁ 1

 

- Zdaje się, że pani do mnie dzwoniła - powiedziałem do młodej i atrakcyjnej damy, siedzącej za biurkiem.

Udała, że mnie nie słyszy.

                Przepraszam panią, major Sean Drummond... dzwoniłaś do mnie, tak?

                Takie otrzymałam polecenie - odparła poirytowana.

                Gniewasz się?

                Ależ skąd. Nie jesteś tego wart.

                Naprawdę chciałem do ciebie zadzwonić, słowo.

                Cieszę się, że nie zadzwoniłeś.

                Poważnie?

                Tak. Byłam już tobą zmęczona.

Wlepiła wzrok w ekran monitora. Naprawdę była wściekła. Przyszło mi na myśl, że chodzenie na randki z sekretarką szefa to nie jest zbyt dobry pomysł. Ale ona była taka ładna. Miała ciemne jak smoła oczy, uwodzicielskie usta, a pod biurkiem kryły się dwie cudowne nogi, które wciąż dobrze pamiętałem. Właściwie dlaczego do niej nie zadzwoniłem?

Pochyliłem się nad blatem.

                Lindo, spędziłem cudowne chwile.

                Oczywiście. W przeciwieństwie do mnie.

                Naprawdę mi przykro, że nie wyszło.

                To dobrze, bo mnie nie.


Poszukałem w głowie czegoś odpowiedniego i w końcu powiedziałem:

                Tak oto dążymy naprzód, kierując łodzie pod prąd, który nieustannie znosi nas w przeszłość.

                Co takiego? - zapytała Linda, podnosząc wreszcie głowę.

                Wielki Gatsby... ostatnia linijka.

                Odpieprz się... To z Jackie Collins, jeśli cię to interesuje - odparła i dodała zjadliwie: - I zabierz łapska z mojego biurka. Właśnie je wyczyściłam.

O rany. Teraz przypomniałem sobie, czemu nie zadzwoniłem do niej po pierwszej randce. Dokładnie rzecz biorąc, nie zadzwoniłem do niej nawet przed pierwszą randką - to ona zadzwoniła do mnie. Ale już dawno się nauczyłem, że nie jest ważne, kto zaczyna, tylko kto kończy.

Wyprostowałem się.

                No dobra, więc dlaczego stary chce mnie widzieć?

                Sam go spytaj.

                Wolałbym zapytać ciebie.

                Dobrze. Ale postaraj się zrobić to grzeczniej.

                Zgoda. Proszę cię, Lindo... Po co tutaj przyszedłem?

                Nie mam prawa ci tego wyjawić - odparła z uśmiechem. Co jeszcze mogłem powiedzieć, skoro dama za biurkiem zachowywała się tak małostkowo i niemądrze?

Obszedłem ją szerokim łukiem, żeby nie mogła przyczepić mi spinaczem ręki do krocza czy coś w tym rodzaju. Ale jej uśmiech nie dawał mi spokoju. ttAbsit omen”, wymamrotałem. Oby to nie był zły omen.

Podejrzewałem jednakowoż, że tak właśnie jest. Dałem więc sobie chwilę, żeby o tym pomyśleć. Przypomniało mi się, że od mojej ostatniej sesji z szefem minęły dwa miesiące. Te spotkania nigdy nie są przyjemne. Nasze stosunki można określić jako powikłane, zaś szef nabrał dziwacznego przekonania, że jeśli będzie mi dawał w tyłek dość mocno i dość często, sytuacja sama się poprawi. Nazywa te spotkania „sesjami prewencyjnymi”. Ja nazywam je stratą czasu. Nie sprawdziły się do tej pory, a jak wszyscy wiemy, uporczywie powtarzające się fiaska nie są żyznym gruntem dla przyszłych sukcesów. Ale on się tego trzyma. Właśnie tak musi być w małżeństwie.

- Zaczekam tutaj, aż będzie gotowy - poinformowałem Lindę. Wszystko do siebie pasowało: generał Clapper przypiecze mi trochę uszy, a wścibska, mściwa Linda przyciśnie ucho do drzwi i będzie się napawała moją udręką. A ja uspokoję go, jak zawsze, i na koniec zapewnię, też jak zawsze, że poczynił kilka bardzo interesujących uwag i że Sean Drummond nie będzie już więcej sprawiał kłopotów.

Nic wielkiego, prawda?

Nieprawda. Gdzieś tam czyhały morderstwa, skandale i czyny tak odrażające i brudne, że moje życie - i życie całego miasta - miało przewrócić się do góry nogami. Bo kiedy ja szurałem obcasami w tym przybytku sprawiedliwości, morderca już planował pierwsze spośród wielu zabójstw. Zaś ci, którzy mieli paść jego ofiarą, spokojnie zajmowali się swoimi sprawami, nieświadomi tego, że potwór wziął ich na cel.

Ale nie sądzę, żeby Linda to przewidziała. Nie sądzę też, żeby tego pragnęła.

Nawiasem mówiąc, nie pracuję w Pentagonie, gdzie ów przybytek się znajdował i nadal znajduje. Kapelusz wieszam w małym budyneczku z czerwonej cegły w bazie wojskowej Falls Church w Wirginii - malutkiej, ogrodzonej wysokim parkanem, z mnóstwem wartowników, pozbawionej tabliczek z oznaczeniami i mylących numerów na drzwiach pokoi. Ale jeśli kogoś interesują mylące oznaczenia, to powiem, że na drzwiach biura Clappera widnieje taki oto numer: 2E535. 2 znaczy, że to drugie piętro, E oznacza, iż biuro mieści się w zewnętrznym, najbardziej prestiżowym kręgu, a 535 wskazuje tę stronę gmachu, w którą łupnęli chłopcy Osamy. W dawno minionych czasach zimnej wojny dziedziniec w środku Pentagonu zwany był Epicentrum, wewnętrzny pierścień A nazywano Aleją Samobójców, zaś zewnętrzny, E, był tym miejscem, w którym chciało się być. Ale żyjemy w nowym świecie i wszystko się zmienia.

- On jest gotowy i czeka na ciebie - oznajmiła Linda, ponownie się uśmiechając.

Zerknąłem na zegarek: siedemnasta zero zero, albo inaczej piąta po południu, koniec oficjalnego dnia pracy, wczesny wieczór ciepłego grudniowego dnia. Uwielbiam tę porę roku. Mam na myśli to, że między Świętem Dziękczynienia i Bożym Narodzeniem nikt w Waszyngtonie nawet nie udaje, że pracuje. Nieźle, co? Ja też postanowiłem nie zostawać w tyle, w związku z czym ostatnia sprawa przewędrowała z najbliższej szuflady mojego biurka do najdalszej.

W każdym razie wszedłem do gabinetu Clappera, a on tak się ucieszył na mój widok, że powiedział:

- Sean, tak się cieszę, że cię widzę. - Machnął ręką w stronę dwóch foteli obitych miękką skórą i zapytał: - I co tam słychać, stary przyjacielu?

Stary przyjacielu?

                Świetnie, generale. Miło, że pan pyta.

                No dobrze. Jak dotąd doskonale sobie radziłeś i jestem z ciebie bardzo dumny. - Posadził tyłek na fotelu, a mnie przyszło do głowy, że od tej słodyczy zaraz roboli mnie brzuch. - Sprawa Albioniego została już zamknięta? - spytał.

                Tak. Dzisiaj rano ustaliliśmy wspólne stanowisko dla sądu.

Z jakiegoś powodu miałem nieprzyjemne wrażenie, że Clapper już o tym wie.

A tak przy okazji: jestem w armii tak zwanym prawnikiem do spraw specjalnych. Jeśli was to interesuje, pracuję jako obrońca w wyspecjalizowanym wydziale prawników i sędziów. Jesteśmy wyspecjalizowani, ponieważ zajmujemy się stroną prawną ciemnych operacji wojskowych - stanowimy menażerię ludzi i komórek tak tajnych, że właściwie nikt nie powinien wiedzieć o naszym istnieniu. Istny gabinet luster i cieni, a my jesteśmy jego częścią.


Ściśle rzecz biorąc, nie istnieje nawet moje biuro i ja właściwie też, więc często się zastanawiam, po jaką właściwie cholerę w ogóle wstaję rano z łóżka. Żartowałem. Uwielbiam tę robotę. Naprawdę. Jednak powaga i delikatność naszej pracy oznacza, że podlegamy bezpośrednio sędziemu adwokatowi generalnemu, a ten układ organizacyjny bardzo doskwiera Clapperowi, gdyż jesteśmy, a ja szczególnie, wielkim kolcem w jego tyłku.

Co jeszcze? Mam trzydzieści osiem lat, jestem samotny od zawsze, i wygląda na to, że moja przeszłość była prologiem do przyszłości. Uważam się za niezłego adwokata, mistrza wojskowego kodeksu prawnego, człowieka bystrego, zaradnego i tak dalej. Mój szef mógłby zgłosić obiekcje do któregoś z wyżej wymienionych określeń - albo wszystkich - ale co on tam wie? W moim biznesie liczą się klienci i rzadko ktoś się na mnie skarży.

Ale wróćmy do mojego powierzchownie uroczego gospodarza.

                Więc powiedz mi, Sean, jaką karę dostał w zamian za przyznanie się do winy? - zapytał.

                No, wie pan... Słuszną i sprawiedliwą.

                Świetnie. Wobec tego opisz mi łaskawie, co znaczy według ciebie słuszna i sprawiedliwa kara.

                Dwa lata w Leavenworth, honorowe zwolnienie ze służby, pełne świadczenia.

- Rozumiem. - Clapper nie wyglądał na zadowolonego.

Rozmawialiśmy o sierżancie pierwszej klasy Luigim Albionim, członku oddziału zbierającego informacje na temat zagranicznych obiektów, wysłanym z kartą American Express do Europy, gdzie miał śledzić dyktatora kraju, którego nazwa nie może zostać wymieniona. Jeśli kogoś to jednak ciekawi, niech pomyśli o dużym zadupiu, piekącym się między Egiptem i Tunezją, zbombardowanym po tym, jak wysłano stamtąd terrorystę, który wysadził w powietrze niemiecką dyskotekę pełną amerykańskich żołnierzy, w związku z czym wciąż nie zapraszamy się wzajemnie na grilla. Ów dyktator, jak się zdaje,

lubi czasem paradować w przebraniu, by odłożyć na bok krępujące zwyczaje swojego kraju i zanurzyć się w zachodniej dekadencji. Zadaniem Luigiego było włóczyć się za nim i robić zdjęcia pogromcy wielbłądów w kasynach Monako i w amsterdamskich burdelach.

Możecie być pewni, że chciałbym odpowiedzieć na pytanie, dlaczego właściwie przywódcy naszego kraju zapragnęli takich nieapetycznych zdjęć. Ale w tym biznesie lepiej nie pytać, bo oni zwykle nie odpowiadają. A jeśli już odpowiadają, to łżą.

Tak czy owak, tydzień po odlocie z lotniska Kennedy’ego Luigi oraz sto kawałków na jego karcie kredytowej rozpłynęli się w powietrzu, cokolwiek znaczy ten oklepany zwrot. Minęło pół roku, zanim Luigi zrobił coś zaskakująco głupiego: wysłał e-maila do byłej żony. Ona zaś, żeby dowiedzieć się, czy za jego tyłek wyznaczono nagrodę, zadzwoniła do Wojskowego Wydziału Spraw Kryminalnych, który z kolei zawiadomił nas, a my błyskawicznie wzięliśmy go za ów tyłek w» znanym szwajcarskim kurorcie i odstawiliśmy do kraju. Właśnie w ten sposób wszedłem w tę sprawę.

Luigi okazał się porządnym gościem, jak na łajzę, która olała swój kraj. Kiedy trochę się poznaliśmy i zbliżyliśmy, wyznał mi, że w celu uwiarygodnienia swojej przykrywki zagrał w blackjacka, poniosło go i przerżnął dziewięćdziesiąt tysięcy. Później los się odwrócił, Luigi wygrał dziewięćset tysięcy. To był cynk od pana Boga, Luigi nie miał wątpliwości: po siedemnastu latach lojalnej i pełnej poświęcenia służby przyszedł czas, by spakować manatki i zrobić coś na własny rachunek.

Ale wróćmy do Clappera.

                Co się stało z pieniędzmi, które twój klient ukradł... naszemu rządowi? - zapytał logicznie generał.

                Ma pan na myśli sto tysięcy, które sobie pożyczył - sprostowałem. - Zamierzał przysłać czek wraz z odsetkami. Reszta to była wygrana. Jego wygrana.

                Drummond, dajże spokój... - Z prokuratorem ten numer się udał, ale to całkiem inna historia.

                Reszta została przekazana na Dom Starego Żołnierza.

                Doprawdy? - Clapper uniósł brwi. - Wielkoduszny gest człowieka dręczonego wyrzutami sumienia, jak rozumiem?

                Powiedział, że to bardzo niewiele, zważywszy na przestępstwa, które popełnił, jego przywiązanie do armii...

                Złagodzenie kary o dziesięć lat nie odegrało pewnie żadnej roli? - Clapper najwyraźniej wiedział o sprawie więcej, niż ujawnił. - A co my dostaliśmy za dziesięć lat jego życia?

                Siedemset tysięcy, może trochę mniej, może trochę więcej. I powinien pan być wdzięczny. Gdybym pracował w sektorze prywatnym, połowa tego trafiłaby do mojej kieszeni jako honorarium.

                Połowa? Tak, pewnie masz rację - rzekł ze śmiechem generał. - Ale nie miałbyś ogromnej satysfakcji, że służysz ojczyźnie. - To był stary żart, który nigdy nie brzmi dobrze. - Właściwie to zakrawa na ironię, że o tym wspomniałeś.

Clapper nie rozwinął jednak tej tajemniczej myśli, tylko powiedział:

                Sean, przypomnij mi, kiedy dostałeś przydział do wydziału zadań specjalnych?

                Niech pomyślę... W marcu przyszłego roku będzie osiem lat.

                Chyba we wrześniu ubiegłego roku, zgadza się? Cztery lata byłeś oskarżycielem i cztery lata obrońcą. Prawda?

Skinąłem głową. Tak właśnie było.

Jeśli o mnie chodzi, z całego serca wierzę w jedenaste przykazanie, które mówi: „Tego, co zepsute nie zostało, naprawiał nie będziesz”. Jednak armię stworzono po to, by rozpieprzała rzeczy, które nie są zepsute, i to nastawienie rozciąga się na politykę personalną. Tak naprawdę, w wojsku nikt nie wierzy w istnienie polityki personalnej, tylko w nieustannie obowiązujący rozkaz, wedle którego jeśli żołnierz przywyknie do jakiegoś miejsca, opanuje jakąś pracę albo sprawia wrażenie zadowolonego z miejsca, w którym się znajduje, trzeba go czym prędzej złapać za tyłek i rzucić w jakąś nową dziurę.

Pod względem zawodowym miejsce, w którym się znajdowałem, bardzo mi odpowiadało. Na płaszczyźnie osobistej miałem poważne kłopoty.

                Oficerowie JAG muszą być wszechstronni - ciągnął Clapper. - Umowy, negocjacje... istnieje kawał prawniczego świata, którego nigdy nie widziałeś.

                Ma pan rację. I niech tak zostanie.

                Hm, rozumiem. - Generał odchrząknął i mówił dalej z mniejszą wyrozumiałością: - Wiem też, że w tym roku masz dostać awans. - Skinąłem głową. - Czy muszę ci przypominać, że komisja ma skłonność do awansowania oficerów z większą wiedzą i doświadczeniem prawniczym?

                A kogo to obchodzi? - Prawdę mówiąc, mnie. Jestem tak samo ambitny, jak każdy inny; idzie mi tylko o to, żeby odnieść sukces na moich warunkach.

Nie była to ani właściwa, ani pożądana odpowiedź. Clapper wstał, odwrócił się do mnie tyłem i spojrzał przez okno na Cmentarz Narodowy Arlington po drugiej stronie autostrady. Wyraźnie miał coś w zanadrzu i czułem, że za chwilę wciśnie mi to w tyłek. A tak na marginesie, człowiek musi się czasem zastanowić, jaka to logika kazała umieścić tuż obok siebie Pentagon i cmentarz - żywych i martwych, szczęściarzy i tych, którym szczęście nie dopisało, tych, którzy żyli kiedyś, i tych, którzy żyją teraz. Widok niekończących się szeregów białych kamieni nie rozbudza ambicji i nie inspiruje zbytnio do pracy i sumienności. Ale ważniejsze chyba jest to, że ten widok przypomina ludziom, którzy w tym budynku rządzą, o cenie, jaką się płaci za głupie pomyłki. Być może taka właśnie intencja przyświecała temu, kto umieścił obok siebie te dwa obiekty.

Pomyślałem, że Clapper spogląda na drugą stronę autostrady i rozmyśla o swojej śmiertelności. Było to dość głupie, bo on tymczasem rozmyślał o mojej.

                Słyszałeś kiedyś o PPP? - spytał przez ramię.

                Jasne. Miałem kiedyś kumpla, który to złapał. Kiepska sprawa. Fiut mu odpadł.


Generała to nie rozbawiło.

                Pełna nazwa brzmi Praca w Programie Przemysłowym, Sean. Oficer uczy się i poznaje najnowsze osiągnięcia w sektorze prywatnym, a później przynosi tę wiedzę do wojska. Jest to wysoko ceniony program dla naszych najbardziej obiecujących oficerów, pożyteczny dla obu stron.

                Powiem, że brzmi super. Mogę nawet wymienić nazwiska dziesięciu facetów, którym by się bardzo spodobał. - Po chwili dodałem: - Mnie nie byłoby na tej liście.

                A ja ci powiem, że twoje nazwisko jest jedynym na tej liście. - Odwrócił się do mnie i rzekł tonem rozkazu: - Jutro rano stawisz się do pracy w kancelarii Culper, Hutch i Westin. Mieści się tutaj, w Waszyngtonie, i jest to cholernie dobra firma.

Milczałem.

- I nie patrz tak na mnie. Przyda ci się taka robota. Pracowałeś przy wielu trudnych sprawach, przerwa dobrze ci zrobi.

Prawdę powiedziawszy, zazdroszczę ci.

Warto w tym miejscu zaznaczyć, że kwestią sporną pozostaje, komu potrzebna była przerwa. Miałem do czynienia z paroma delikatnymi sprawami, ostatnio ze śledztwem dotyczącym wysokiego oficera oskarżonego o zdradę. Przy tej okazji nadepnąłem na kilka bardzo ważnych, przeczulonych palców.

Nie przysłużyłem się też sobie, kiedy w końcowym raporcie odmalowałem JAG jako podstępnego drania, który wystawił mnie do wiatru. Nie była to dla Clappera żadna nowość, rzecz jasna. Mimo to takie postawienie sprawy nie musiało przypaść mu do gustu, a ja miałem tego świadomość.

A skoro już mówimy o Clapperze, to jak wspomniałem, jest on szefem wojskowych prawników, sędziów i asystentów prawnych, adwokatem z zawodu, w swoim czasie doskonałym. Gwiazdki na jego ramionach zaświadczają o świetnym opanowaniu prawniczego rzemiosła, a także o sile przebicia, gdyż sama kompetencja nikogo nie zaprowadzi wysoko po szczeblach drabiny wynagrodzeń w armii. Został wychowany na Południu, gdzie cnoty wojskowe i bezinteresowność wpajane były chło - pakom z jego pokolenia od maleńkości. Jest wysoki, plakatowo...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin