Krantz Judith - Tylko Manhattan.pdf

(1365 KB) Pobierz
28350410 UNPDF
JUDITH KRANTZ
TYLKO MANHATTAN
28350410.001.png
Dla Steve'a, który wie doskonale, dlaczego wciąż dedykuję mu książki.
Z wyrazami nieustającej miłości.
1.
Maxi Amberville, z typową dla siebie niecierpliwością, jak zawsze lekceważąc przepisy,
zerwała się z fotela, zanim samolot Concorde znieruchomiał, i pognała wąskim przejściem do
przodu. Inni pasażerowie zachowywali wyniosły spokój, jak przystało tym, którzy zapłacili
podwójną cenę za bilet pierwszej klasy z Paryża do Nowego Jorku i nie odczuwają dalszej
potrzeby pośpiechu. Kiedy mijała ich w locie, kilka brwi uniosło się elegancko na widok tak
niewybaczalnie ładnej dziewczyny w nieprzystojnym pędzie.
- Czemu trwa to tak długo? - zapytała stewardesę.
- Jeszcze nie przyjechaliśmy, madame.
- Przyjechaliśmy? Oczywiście, że przyjechaliśmy. Niech diabli wezmą te maszyny... więcej
czasu spędzają na ziemi niż w powietrzu. - Maxi zadrżała z wściekłości, każdym calem ciała,
naładowanego nerwową energią i upartym dążeniem do celu, wyrażając dezaprobatę dla Air
France.
- Może madame zechce wrócić na swoje miejsce?
- Nie zechcę, do licha. Spieszy mi się. - Maxi uparcie tkwiła w przejściu. Jej krótkie,
ciemne, niesforne włosy tu sterczały, tam gęstą grzywką opadały na czoło i przysłaniały
oburzoną twarz. Przykuwałaby uwagę w pokoju pełnym pięknych kobiet, gdyż sama uroda
stawała się w jej obecności czymś nieistotnym i nieciekawym. W przyćmionym świetle kabiny
płonęła oczekiwaniem, jak gdyby zaraz miała wejść na salę balową. Ubrana była w starą,
mocno ściągniętą paskiem kurtkę zamszową w kolorze koniaku i znoszone dżinsy wetknięte w
botki na płaskim obcasie, które zawsze nosiła w podróży. Pasek torebki przerzuciła przez ramię
jak koalicyjkę, a gdy niecierpliwie odgarniała grzywkę, odsłaniała nad prawym okiem grube
pasmo siwizny, z którym przyszła na świat.
Concorde zahamował wreszcie ze szmerem, a stewardesa z pełną godności pogardą
patrzyła, jak Maxi wypada przez nie do końca otwarte drzwi, z paszportem amerykańskim w
wolnej dłoni.
Przed najbliższym punktem kontroli paszportowej Maxi przystanęła i podała paszport do
sprawdzenia. Urzędnik otworzył go, przyjrzał się fotografii, zaczął czytać od niechcenia, a
potem z uwagą.
- Maxime Emma Amberville? - zapytał.
- Owszem. Czy to nie straszne zdjęcie? Proszę posłuchać, ja się spieszę.
Nie mógłby pan tego podstemplować i mnie przepuścić?
Kontroler obserwował ją z baczną rezerwą. Spokojnie nacisnął parę klawiszy komputera.
- Która - zapytał wreszcie - jest Maxime Emmą Amberville Cipriani Brady Kirkgordon?
- Wiem, wiem. Nazwisko w najlepszym razie nieporęczne.
Ale zgodne z prawem.
- Mnie ciekawi, dlaczego w pełnym brzmieniu nie figuruje w tym paszporcie.
- Stary paszport był ważny do lata, a ten dostałam w ambasadzie w Paryżu... Widać, że jest
nowy.
- Czy oficjalnie zmieniła pani nazwisko?
- Oficjalnie? - Maxi poczuła się dotknięta. - Za każdym razem rozwodziłam się oficjalnie.
Wolę nazwisko panieńskie, więc do niego wróciłam. Chce pan usłyszeć całą historię mojego
życia? Wszyscy pasażerowie tego cholernego samolotu mnie wyprzedzą. Teraz będę musiała
czekać na kontrolę celną!
- Bagażu jeszcze nie wyładowano - zauważył rozsądnie.
- O to chodzi! Nie mam żadnego bagażu. Gdyby się pan nie spierał o moją ponurą
przeszłość, już bym siedziała w taksówce. Och, do jasnej cholery! - jęknęła rozwścieczona.
Kontroler nadal oglądał paszport. Fotografia nie potrafiła oddać jej elektryzującej
żywotności i choć przywykł do złych zdjęć, ani przez moment nie wierzył, że to właśnie ją
przedstawia. Ukazywało głównie grzywkę i obojętnie uśmiechnięte usta, podczas gdy stojąca
przed nim zagniewana kobieta, z włosami nastroszonymi niczym pióra rozzłoszczonego ptaka,
miała w sobie odwagę, śmiałość, więc musiałby ją zauważyć jak rakietę wystrzeloną przed
nosem. Ponadto wyglądała za młodo na osobę zamężną, a cóż dopiero trzykrotnie, choć sądząc
po dacie urodziła się przed dwudziestu dziewięciu laty.
Kontroler niechętnie przybił w paszporcie pieczątkę z datą 15 sierpnia 1984 roku, po czym
go zwrócił, ale najpierw zrobił specjalną nieczytelną adnotację na odwrocie jej deklaracji
celnej.
Płynnym ruchem, ze zwinnością urodzonej mieszkanki Nowego Jorku, Maxi cisnęła
torebkę na stół i niecierpliwie rozejrzała się za celnikiem.
Zgromadzeni w kącie wielkiej sali, dopijali poranną kawę, nie spiesząc się z rozpoczęciem
pracy. Paru z nich równocześnie spostrzegło Maxi i gwałtownie odstawiło kubki. Jeden, młody
i ryży, wysforował się na czoło i ruszył ku niej.
- Co ci tak śpieszno, O'Casey? - zapytał go kolega i przytrzymał za ramię.
- Komu śpieszno? - O'Casey odtrącił jego dłoń. - Tak się składa, że gołąb jest mój -
oznajmił, szybko podchodząc do Maxi i w swej determinacji o kilka jardów wyprzedzając
najbliższego kolegę.
- Witamy w Nowym Jorku - powiedział. - Hrabina Kirkgordon, o ile mnie wzrok nie myli.
- Och, daj spokój z głupimi tytułami, O'Casey. Wiesz, że już dość dawno rzuciłam biednego
Chłopczynę. - Maxi spojrzała na niego lekko zaniepokojona, rękami wsparta pod boki. Ma
pecha, że wpadła w łapy zadufanego w sobie, piegowatego, bynajmniej nie odrażającego
Josepha O'Caseya, we własnym mniemaniu podobnego do Sherlocka Holmesa. Prawo
powinno zabraniać takim jak on urzędnikom państwowym dręczenia przyzwoitych obywateli.
- Jakżebym mógł zapomnieć? - odparł zdumiony. - Zaraz po rozwodzie próbowała pani
przemycić mnóstwo nowej garderoby od Saint Laurenta. Zawsze była z pani kiepska
krawcowa, panno Amberville... bardzo niefachowo poprzyszywała pani te etykietki Saksa. Czy
nigdy nie przyjmie pani do wiadomości, że badamy europejskie kolekcje mody, ledwie je
sfotografują?
- Dobrze to o tobie świadczy, O'Casey. - Maxi poważnym skinieniem głowy wyraziła
aprobatę. - Będę o tym pamiętać. A tymczasem bądź uprzejmy sprawdzić mi torebkę. Strasznie
się dziś spieszę.
- Ostatnim razem spieszyła się pani z dwudziestoma butelkami Shalimaru, tymi po
dwieście dolarów, a jeszcze przedtem z nowym Patkiem Polo na ręce, który nosiła pani na
widoku, bez wątpienia wspominając historię skradzionego listu. Ten zegarek ze szczerego złota
wart był co najmniej osiem tysięcy dolarów. A potem, zaraz, zaraz, nie tak dawno temu
chodziło o drobiazg, o norki od Fendiego, te przefarbowane na różowo, które rzekomo kupiła
pani dla zabawy na pchlim targu za niecałe trzysta dolarów.
Piętnaście tysięcy dolców w Mediolanie, o ile mnie pamięć nie myli. - Uśmiechnął się rad z
siebie. - Nie ma to jak pamięć do szczegółów.
- Shalimar był prezentem dla przyjaciółki - sprzeciwiła się Maxi. - Ja nie używam perfum.
- Ale prezenty należy wyliczać, jak piszą w deklaracji - obojętnie stwierdził O'Casey.
Maxi podniosła na niego wzrok. Te irlandzkie oczy nie wyrażały litości.
Uśmiechały się, owszem, lecz nie całkiem nieszkodliwie.
- Masz absolutną rację, O'Casey - przyznała. - Jestem niepoprawną przemytniczką. Zawsze
nią byłam i przypuszczalnie zawsze będę. Nie wiem, dlaczego to robię, i chciałabym przestać.
To nerwica. Jestem chora.
Potrzebuję pomocy. Ucieknę się do niej, gdy będę mogła. Ale przysięgam, że tym razem -
ten jeden jedyny raz - nic nie mam przy sobie. Przyleciałam w interesach i muszę szybko
dostać się do miasta. Powinnam już tam być, na litość. Przeszukaj mi torbę i przepuść mnie -
błagała. - Proszę.
O'Casey bacznie się jej przyglądał. Taka była ładna, ta ryzykantka, że na sam widok jej
twarzy przeszły go ciarki. Cała reszta, bo jak wszyscy celnicy nauczył się odgadywać wymowę
Zgłoś jeśli naruszono regulamin