48 godzin.doc

(1145 KB) Pobierz
Alistair MacLean

Alistair MacLean

 

Czterdzieści osiem godzin

 

Przełożył Mieczysław Derbień

Data wydania oryginalnego: 1966

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Poniedziałek: od wieczora do trzeciej nad ranem we wtorek

Już od ponad stu lat produkuje się colty bez zmian w konstrukcji, a te, które sprzedaje się obecnie, są bliźniaczo podobne do egzemplarza noszonego niegdyś przez Wyatta Earpa w Dodge City. Colt jest najstarszym i z pewnością najbardziej znanym rewolwerem na świecie, a jeśli za kryterium oceniania przyjmiemy skuteczność w okaleczaniu i zabijaniu, to jest to prawdopodobnie najlepszy kiedykolwiek wyprodukowany przyrząd tego rodzaju. Nie jest rzeczą błahą - to prawda - zostać trafionym przez bardziej docenianych konkurentów peacemakera jak luger czy mauser, ale ich pociski - o dużej prędkości początkowej, małym kalibrze i ze stalowym płaszczem - po prostu przechodzą przez ciało, pozostawiając po sobie małą, okrągłą dziurkę i wyładowują większą część swojej energii gdzieś w odległym terenie. Natomiast pozbawiona stalowego płaszcza wielka ołowiana kula wystrzelona z lufy colta zniekształca się w momencie uderzenia w cel, rozrywa straszliwie mięśnie i tkanki i roztrzaskując kości wyładowuje właśnie na nich całą swoją siłę.

Jednym słowem, jeśli dostaniesz kulą peacemakera - na przykład w nogę - nie klniesz uskakując za węgieł domu, aby jedną ręką skręcić sobie papierosa, a drugą trafić przeciwnika bezbłędnie między oczy. Jeśli kula peacemakera zrani twoją nogę, popadasz w głębokie omdlenie, a jeśli uderzy w twoje udo i będziesz miał dosyć szczęścia, aby przetrwać szok i poszarpanie tętnic, to nigdy nie będziesz już chodził bez szczudeł, ponieważ chirurg po całkowitym zdruzgotaniu kości udowej nie ma innej możliwości, jak odciąć nogę.

Tak, więc stałem zupełnie nieruchomo, wstrzymując oddech, ponieważ peacemaker, którego widok wywołał te nieprzyjemne refleksje, był skierowany dokładnie w moje prawe udo.

Jeszcze jedno o peacemakerze: uruchomienie jego półautomatycznego mechanizmu wymaga bardzo mocnego, a jednocześnie pełnego wyczucia nacisku na spust, może być on zatem szalenie niecelny, jeśli nie trzyma go silna i pewna dłoń. W tym przypadku nie mogłem mieć na to nadziei. Ręka trzymająca rewolwer, lekko i zdecydowanie oparta o stolik radiooperatora, była najbardziej pewną ręką, jaką widziałem w życiu. Była dosłownie nieruchoma. Widziałem ją wyraźnie, mimo że światło w kabinie radiowej było przyćmione, a klosz lampy kierował je na metalowy, podrapany blat stołu i mimo że snop żółtego światła przecinał przedramię na wysokości mankietu koszuli. Dłoń, którą widziałem, wydawała się być dłonią marmurowego posągu. Poza kręgiem światła na wpół wyczuwałem, na wpół widziałem sylwetkę człowieka siedzącego w półmroku, opartego o ścianę, z głową lekko przechyloną w jedną stronę, z nieruchomymi oczami połyskującymi pod daszkiem czapki. Znów skierowałem wzrok na nieruchomą dłoń. Kąt ustawienia colta nie zmienił się nawet o ułamek stopnia. Niemal podświadomie napiąłem mięśnie prawego uda, czekając na uderzenie. Był to rzeczywiście bardzo dobry środek obronny. Prawie tak skuteczny jak zasłonięcie się gazetą. Dlaczego, do diabła, pułkownik Samuel Colt nie zajął się wynalezieniem innych pożytecznych rzeczy, na przykład agrafek?

Bardzo powoli, bardzo spokojnie uniosłem obie ręce na wysokość barków, mając dłonie zwrócone do przodu. Być może mój przeciwnik to człowiek nerwowy, nie chciałem, więc, by pomyślał, że mam zamiar mu się przeciwstawiać. Było to jednak zupełnie zbędne, gdyż osobnik trzymający rewolwer sprawiał wrażenie posągu pozbawionego nerwów. Nie postało mi zresztą w głowie, aby stawiać opór; stałem w prześwicie otwartych drzwi i sylwetka moja wyraźnie rysowała się na tle bladoczerwonej poświaty, jaką pozostawiło zachodzące słońce na północno-zachodniej stronie horyzontu. Przeciwnik trzymał lewą dłoń na oporniku lampy, którą gotów był mnie w każdej chwili oślepić. Poza tym to nie ja, lecz on trzymał w dłoni colta. Płacono mi za ponoszenie ryzyka, nawet za narażanie się na niebezpieczeństwo, ale nie za to, by grać rolę skończonego idioty o samobójczych skłonnościach. Podniosłem ręce jeszcze parę centymetrów wyżej. Starałem się nadać własnej twarzy wyraz możliwie najbardziej pokojowy i dobrotliwy, co zresztą nie było zbyt trudne w tym stanie ducha.

Człowiek z coltem pozostawał wciąż nieruchomy. Widziałem błysk jego białych zębów. Błyszczące oczy spoglądały na mnie bez zmrużenia powiek. Ten uśmiech, ta przechylona na jedną stronę głowa, ta lekceważąca poza... Emanowała z tej ciasnej kabiny groza tak intensywna, że aż prawie namacalna. Nieruchomość, cisza i zimnokrwista obojętność człowieka z coltem miały w sobie coś złowieszczego, przeraźliwie nienaturalnego i złego. Czułem śmierć wyciągającą swój lodowaty palec w tej małej kabinie. Pomimo dwóch pradziadków Szkotów w moim rodowodzie nie mam - niestety! - ich daru jasnowidzenia, a na różne bodźce pozazmysłowe reaguję jak bryła ołowiu. A jednak teraz wyraźnie czułem w powietrzu śmierć.

- Wydaje mi się, że się mylimy. Zarówno pan, jak i ja - powiedziałem. - Pan w każdym razie. Być może jesteśmy po tej samej stronie.

Słowa z trudem przeciskały mi się przez gardło, a wysuszone usta i język nie sprzyjały jasności wysławiania się. Mimo to wydawało mi się, że mój głos zabrzmiał przekonywająco. Mówiłem cicho, spokojnie i kojąco. Być może mój przeciwnik był tylko szaleńcem. Udobruchać go. Zrobić cokolwiek. Byle tylko pozostać przy życiu. Wskazałem głową taboret stojący przy rogu stołu.

- Miałem ciężki dzień. Czy możemy posiedzieć i porozmawiać? Będę trzymać ramiona w górze, obiecuję!

Reakcja: zupełne zero. Białe zęby i oczy, spokojna nonszalancja i ten żelazny colt w żelaznej dłoni. Czułem, że moje pieści zaciskają się; otwarłem je szybko, ale nie mogłem stłumić fali gniewu, którą poczułem po raz pierwszy. Zmuszając się do przyjaznego i zachęcającego uśmiechu zbliżyłem się do taboretu nie spuszczając wzroku z przeciwnika. Sztuczny uśmiech powodował ból policzków. Ręce trzymałem jeszcze wyżej niż przedtem. Peacemaker zabija wołu z odległości pięćdziesięciu metrów. Co pozostanie ze mnie? Starałem się myśleć o czymś innym. Na próżno. Mam niestety tylko dwie nogi i do obu jestem bardzo przywiązany.

Były jeszcze ciągle całe, gdy dotarłem do taboretu, usiadłem na nim z rękami wysoko w górze i znowu zacząłem oddychać. Od dłuższej już chwili, bowiem w ogóle nie oddychałem, nie zdając sobie z tego sprawy, bo moje myśli były zajęte wyłącznie kulami, upływem krwi i innymi tego rodzaju przyjemnościami silnie oddziałującymi na wyobraźnię.

Colt pozostał nieruchomy. Lufa nie posuwała się za mną, podczas gdy poruszałem się po kabinie, lecz wciąż celowała w to miejsce, w którym stałem dziesięć sekund wcześniej...Skoczyłem w kierunku grożącej mi dłoni, ale nie zrobiłem tego błyskawicznie. Nie musiałem. Byłem prawie pewien, że nie muszę działać szybko. Swój wiek - który mi zawsze przypomina mój szef, zlecając różne najbardziej niebezpieczne misje - osiągnąłem dzięki temu, że nigdy nie narażałem się bez potrzeby. Odżywiałem się doskonale, jestem bardzo wysportowany, a jeśli żadne towarzystwo asekuracyjne nie kwapi się, żeby mnie ubezpieczyć na życie, to - muszę przyznać - nie z powodu stanu mego zdrowia. Nie udało mi się jednak wyrwać colta. Dłoń była w dotyku jak marmur, tyle że zimniejsza. Miałem rację. Tu była śmierć. Ale kostucha pojawiła się tu już przede mną, dokonała swego dzieła i ulotniła się, pozostawiając trupa. Wstałem, sprawdziłem, czy firanki są zasłonięte, bezszelestnie zamknąłem drzwi, cicho przesunąłem zasuwę i zapaliłem lampę na suficie.

W niemal każdej powieści kryminalnej nie ma wątpliwości co do dokładnej godziny śmierci ofiary znalezionej w starej angielskiej willi. Po pobieżnym zbadaniu i mnóstwie pseudo-medycznych czarów szanowny doktor puszcza przegub nieboszczyka i mówi: „Śmierć nastąpiła ubiegłej nocy o godzinie jedenastej pięćdziesiąt siedem”, czy coś w tym rodzaju, a następnie z pogardliwym i pobłażliwym zarazem uśmiechem, przyznającym, że jest członkiem omylnej rasy ludzkiej, dodaje: „Minutę lub dwie w tę czy tamtą”. W rzeczywistości nawet dobry lekarz - poza stronicami powieści detektywistycznej - ma dużo więcej trudności. Waga, budowa denata, temperatura w pomieszczeniu i przyczyna śmierci w znacznym i często trudnym do przewidzenia stopniu wpływają na ostygnięcie ciała. Jednym słowem - chwila śmierci może być tylko określona w przybliżeniu, z dokładnością do kilku godzin.

Nie jestem lekarzem, a tym bardziej dobrym lekarzem, mogłem więc tylko stwierdzić, że człowiek zza stołu zginął wystarczająco dawno, by wystąpiło pośmiertne stężenie mięśni, lecz nie na tyle dawno, by się cofnęło. Był sztywny jak człowiek, który zamarzł podczas syberyjskiej zimy. Śmierć musiała nastąpić wiele godzin temu. Ile - nie wiem.

Miał cztery złote paski na mankietach. A więc był kapitanem statku. Ale... kapitan w kabinie radiotelegrafisty? To się nie zdarza zbyt często, a już na pewno kapitanowie nie urzędują za stołem manipulacyjnym. Ten siedział na krześle. Tył jego głowy spoczywał na kurtce zawieszonej na haku wbitym w ścianę grodzi. Policzek miał oparty o ścianę. Trupia sztywność utrzymywała go w tej pozycji. Ale przecież przed zesztywnieniem ciało powinno było osunąć się na podłogę lub spocząć tułowiem na stoliku.

Nie zauważyłem śladów gwałtu, ale przypuszczenie, że kapitan umarł z przyczyn naturalnych dokładnie w tej samej chwili, w której próbował bronić się przy pomocy colta, wydało mi się zbyt naciągane. Postanowiłem więc zbadać sprawę z bliska. Próbowałem podnieść ciało. Bez rezultatu. Zrobiłem to jeszcze raz, silniej. Usłyszałem szelest drącego się materiału. Trup niespodziewanie uniósł się do góry i opadł na lewą stronę stołu kierując colta - niczym oskarżający palec - w sufit.

Teraz już wiedziałem, w jaki sposób umarł i dlaczego dotąd nie opadł. Kapitan został zabity przy pomocy jakiegoś narzędzia tkwiącego jeszcze w jego kręgosłupie - gdzieś miedzy szóstym i siódmym kręgiem. Nie miałem pewności, ale chyba rękojeść narzędzia zaczepiła się na grodzi utrzymując w ten sposób ciało w siedzącej pozycji.

Mój zawód sprawiał, że często stykałem się z martwymi ludźmi, których śmierć bynajmniej nie była naturalna. Nigdy jednak nie widziałem człowieka zabitego za pomocą dłuta. Zwykłego dłuta do drewna o ostrzu szerokości trzynastu milimetrów, tyle że na drewniany trzonek naciągnięto gumowy uchwyt od roweru, na którym nie zostają odciski palców. Ostrze zagłębiło się na głębokość, co najmniej dziesięciu centymetrów. Morderca musiał być siłaczem, nawet, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że dłuto miało ostrość brzytwy. Próbowałem je wyrwać z rany. Nie udało mi się. Nie było w tym zresztą nic dziwnego. Przebite kości lub chrząstki często klinują ostrze, gdy chce się je wyciągnąć. Nie powtórzyłem próby. Byłem pewien, że chciał to już przede mną zrobić morderca. Ostatecznie takiej pożytecznej zabawki nie zostawia się w ranie. Być może ktoś mu w tym przeszkodził? A może miał tak wielki zapas dłut z drewnianymi rękojeściami, że mógł sobie pozwolić na pozostawianie ich od czasu do czasu w plecach swoich ofiar?

A zresztą niepotrzebne było mi to narzędzie. Miałem swoje własne. Nie dłuto, lecz nóż. Wyciągnąłem go z plastykowej pochwy wszytej w podszewkę mojej kurtki. Na pierwszy rzut oka nie robił najlepszego wrażenia. Rękojeść miała zaledwie dziesięć centymetrów długości, obosieczne ostrze - siedem. Ale był ostry jak lancet i przecinał pięciocentymetrową linę okrętową z taką łatwością, jakby to był cienki sznurek. Spojrzałem na nóż, a następnie skierowałem wzrok na drzwi znajdujące się za stołem. Prowadziły one do kabiny mieszkalnej radiotelegrafisty. Wyciągnąłem z kieszeni na piersiach miniaturową latarkę elektryczną w kształcie wiecznego pióra, zgasiłem światło pod sufitem i lampę na stole - i czekałem.

Jak długo? Nie wiem. Może dwie minuty, może pięć. Na co czekałem? Również nie wiem. Powiedziałem sobie, że muszę przyzwyczaić oczy do ciemności, ale wiedziałem, że to nieprawda. Być może czekałem na jakiś hałas, najlżejszy szept, niespodziewany odgłos... Może czekałem na kogoś, coś, co miało się zdarzyć, albo... Może po prostu bałem się otworzyć te drzwi. Czyżby ogarnął mnie strach o siebie? Możliwe. A może tylko bałem się tego, co znajdę za tymi drzwiami? Przełożyłem nóż do lewej dłoni - nie jestem mańkutem, ale niektóre czynności wykonuję równie dobrze lewą jak i prawą ręką - i uchwyciłem klamkę wewnętrznych drzwi.

Zajęło mi dwadzieścia sekund, aby odchylić je na tyle, żeby się móc przez nie prześliznąć. Przy ostatnim centymetrze te przeklęte zawiasy zaskrzypiały. Był to tak delikatny dźwięk, że normalnie nie usłyszałbym go z odległości dwóch metrów, ale w tym stanie napięcia nerwowego, w jakim się znajdowałem, dźwięk ten wydawał mi się głośniejszy niż huk sześciocalowego pocisku wystrzelonego tuż nad moją głową. Zamieniłem się w słup soli, nieruchomy nie mniej niż trup kapitana. Moje serce biło coraz szybciej, jak młot, a ja marzyłem, żeby wreszcie było cicho!

Jeśli po drugiej stronie drzwi czekał ktoś zdecydowany na oślepienie mnie latarką, po to by następnie strzelić do mnie, wbić mi nóż lub pomysłowo pokrajać na części za pomocą dłuta, to wcale nie było mi spieszno. Przez chwilę poddawałem więc swoje płuca działaniu tlenu, potem cicho stąpając wsunąłem się przez uchylone drzwi, stale trzymając latarkę w wyciągniętej dłoni. Jeśli ktoś strzela do osoby trzymającej latarkę czy lampę, to zwykle celuje w miejsce tuż przy źródle światła, gdyż ludzie niedoświadczeni zazwyczaj trzymają je przed sobą. Moje ramię było wyciągnięte w bok. Nauczyłem się tego sposobu już dawno, od pewnego kolegi, któremu wyjęto kulę z płata lewego płuca, ponieważ zapomniał, jak należy trzymać latarkę. W lewej dłoni miałem nóż; była gotowa do ciosu. Wolałem, żeby mój przeciwnik, jeśli jeszcze znajdował się w kabinie, zareagował wolniej niż ja. Włączyłem światło.

I rzeczywiście oczekiwał tam ktoś na mnie. Nie musiałem się jednak obawiać jego reakcji. Już teraz nie. Leżał twarzą w dół na koi. Ułożenie świadczyło o tym, że jest martwy. Szybko zlustrowałem całą kabinę. Był w niej tylko trup. Nie zauważyłem najmniejszego śladu walki. Zupełnie tak samo jak w kabinie radiowej...

Nie musiałem go nawet dotykać, żeby stwierdzić przyczynę śmierci. Cięcie o szerokości jednego centymetra w jego kręgosłupie sprawiło, że na pościel wyciekło nie więcej niż kilka kropel krwi. Nie można się było spodziewać więcej, gdyż po przecięciu mlecza pacierzowego serce nie bije tak długo, by miało to jakiekolwiek znaczenie. Mogło wprawdzie wystąpić jakieś krwawienie wewnętrzne, ale też niewielkie.

Firanka była zasunięta. Zbadałem podłogę, wszelkie zakamarki, umeblowanie. Co chciałem znaleźć? Nie wiem. Co znalazłem? Nic. Wyszedłem, zamknąłem drzwi i obejrzałem tak samo dokładnie kabinę radiotelegrafisty. Bez rezultatu. Nie miałem tu nic więcej do roboty. Znalazłem wszystko, co chciałem znaleźć, i to wszystko, czego nigdy bym znaleźć nie chciał. Nie spojrzałem po raz drugi na twarze obu zabitych. Dlaczego? Siedem dni wcześniej jedliśmy razem obiad. Był z nami szef. Siedzieliśmy w naszej ulubionej londyńskiej piwiarni. Byli weseli, odprężeni, beztroscy, zupełnie jakby nie pracowali w naszej branży. Odstąpili na chwilę od swojej zawodowej czujności, zawodowego spokoju, aby w ciągu kilku godzin radować się dobrymi stronami życia, którymi - niestety - już nigdy nie będą się cieszyć. Po obiedzie opuścili nas, już spokojni i czujni jak zwykle. A jednak drobny błąd sprawił, że nigdy więcej nie będą razem z nami. Przytrafiło im się to, czego prawie nie można uniknąć w tym zawodzie i czego prawdopodobnie nie uniknę i ja, gdy wybije moja godzina, gdy przyjdzie kolej również na mnie.

Nawet człowiek najbardziej zręczny, silny i bezwzględny - wcześniej czy później - spotyka się z przeciwnikiem bardziej zręcznym, silnym i bezwzględnym. Ten drugi mógłby na przykład trzymać w ręku dłuto o trzynastomilimetrowym ostrzu i wtedy wszystkie lata zbieranych doświadczeń, wiedza i przebiegłość przestałyby się liczyć. Człowiek ten przyniósłby śmierć tak szybko, że nie starczyłoby czasu na spojrzenie mu w oczy.

Sam zresztą wysłałem tych dwóch na śmierć. Naturalnie nieświadomie, ale odpowiedzialność spadała na mnie. Przecież to był mój i tylko mój pomysł. Rozwiałem wszelkie obiekcje, przezwyciężyłem wątpliwości i sceptycyzm szefa, który wreszcie, acz niechętnie, wyraził zgodę na moją propozycję. Powiedziałem tym dwóm - Bakerowi i Delmontowi - że jeśli zastosują się do moich wskazówek, nic im nie grozi. Ufali mi ślepo i zrobili, co chciałem, a teraz leżą przy mnie martwi. Następnym razem będę wiedział, co powiedzieć: „Nie wahajcie się, panowie, zaufajcie mi, ale pamiętajcie, żeby przedtem sporządzić testament.”Wysłałem dwóch mężczyzn na śmierć i nie można było tego cofnąć. Musiałem opuścić to miejsce.

Otwierałem drzwi w taki sposób, w jaki ktoś inny otwierałby wejście do piwnicy pełnej kobr i jadowitych węży. Ktoś inny... Ja jednak, gdybym miał tej nocy do czynienia tylko z kobrami i pająkami, wszedłbym bez wahania, gdyż stworzenia te wydawały mi się miłe i bezbronne w porównaniu z przedstawicielami gatunku „homo sapiens”, znajdującymi się w tej chwili na pokładzie frachtowca „Nantesville”.Otworzyłem, więc szeroko drzwi i zatrzymałem się na progu. Stałem nieruchomo, oddychając równo i płytko, a gdy się tak stoi, każda minuta wydaje się półwieczem. Stałem i po prostu słuchałem. Byłem wyczulony na najcichszy dźwięk. Słyszałem uderzenia fal o kadłub statku, od czasu do czasu delikatne metaliczne dudnienie, gdy „Nantesville” walczył z wiatrem i falą naprężając liny cumownicze, to znów cichy jęk wzmagającego się nocnego wiatru w olinowaniu, a raz - daleko - głos kulika - bezpieczne dźwięki, dźwięki nocy i przyrody. Nie na to czekałem. Stopniowo wszystkie te odgłosy wtopiły się w ciszę. Nie słyszałem tego, co niosłoby z sobą niebezpieczeństwo: ani oddechów, ani kroków na żelaznym pokładzie, ani też szelestu odzieży. Nic takiego. Gdyby ktoś tu na mnie czatował, musiałby mieć cierpliwość i wytrzymałość nadludzką. Nie obawiałem się nadludzi. Tylko zwykłych ludzi z nożami, rewolwerami i dłutami. Cichutko przekroczyłem próg sztormowy. Nigdy jeszcze nie płynąłem nocą łodzią po Orinoko i nigdy jeszcze dziesięciometrowa anakonda nie spadła na mnie z szybkością błyskawicy z gałęzi wysokiego drzewa, aby opleść mnie miażdżącym uściskiem, ale nie muszę już tam jechać, aby opisać takie przeżycie, gdyż teraz dokładnie wiem, co się wtedy czuje. Zwierzęca siła, prymitywna dzikość olbrzymich rąk, które chwyciły mnie z tyłu za szyję, były czymś przerażającym, nieznanym dotąd i niewyobrażalnym. Przeżyłem chwilę paraliżującej paniki, błysnęła mi myśl: nie można uniknąć czegoś, co jest nie do uniknięcia; przyszła moja kolej, spotkałem wreszcie tego bardziej zręcznego, silniejszego i bezwzględniejszego niż ja.

Zareagowałem jednak. Kopnąłem w tył prawą nogą z całych sił, ale mój przeciwnik znał wszystkie sztuczki - jego noga była szybsza i silniejsza; uderzyła w tył mojej. Wydawało mi się, że mam do czynienia nie z człowiekiem, ale z centaurem, którego kopyta podkuto olbrzymimi podkowami. Nie miałem wrażenia, że mi złamał nogę, raczej, że ją przeciął w połowie. Wyczułem za sobą lewą stopę mego przeciwnika i usiłowałem nadepnąć na nią z całą siłą, jaka mi jeszcze pozostała. Kiedy jednak moja noga uderzyła o pokład, jego stopy już tam nie było. Miałem na sobie cienkie gumowe buty płetwonurka, więc straszliwy ból od uderzenia w stalowe płyty pokładu przeszył mnie od stóp do głów. Podniosłem ręce, by spróbować złamać małe palce dusiciela, ale centaur znał i tę sztuczkę. Jego dłonie były zaciśnięte w jakby żelazną kulę, a kostki palców miażdżyły mi tętnice szyjne. Nie byłem z pewnością jego pierwszą ofiarą, ale wiedziałem, że jeśli szybko czegoś nie zrobię, będę ostatnią. Słyszałem niemal syk wyciskanego z moich płuc powietrza, a przed oczyma migotały mi linie i błyski, których kolor zmieniał się, co chwilę.

W tych pierwszych sekundach uratował mnie kombinezon płetwonurka. Nosiłem go pod kurtką i jego gruby kołnierz z gumowego płótna ochronił mój kark. Dłonie przeciwnika wykonały już pół roboty. Czułem, że zaraz ją zakończą.

Pochyliłem się gwałtownie w przód. W ten sposób wziąłem na barki połowę wagi mego przeciwnika, nie zmusiłem go jednak do rozluźnienia duszącego uścisku. Zareagował instynktownie - cofnął nogi myśląc, że chcę go chwycić za kończynę. Pozbawiło go to na moment równowagi. Obróciłem się po krótkim łuku tak, że nasze plecy skierowały się w stronę morza i wykorzystałem ten moment. Z całych sił rzuciłem się w tył. Krok jeden, drugi, trzeci. „Nantesville” nie mógł się poszczycić luksusowymi relingami z tekowego drewna, a tylko łańcuchami o drobnych ogniwach. Grzbiet mojego dusiciela, pod naszymi połączonymi ciężarami, uderzył o górny łańcuch umieszczony na burcie statku.

Gdybym to ja był na miejscu mego przeciwnika, miałbym zmiażdżony kręgosłup albo przynajmniej tyle wybitych dysków, że zapewniłoby to chirurgom zatrudnienie na wiele miesięcy. Tymczasem nie usłyszałem krzyku, nawet westchnienia. Być może był to jeden z tych bardzo silnych głuchoniemych; ich tężyzna fizyczna to jakby rekompensata dana im przez naturę za kalectwo.

Musiał mnie jednak puścić, aby uchwycić się za górny łańcuch, w przeciwnym, bowiem razie wpadłby razem ze mną do zimnych i czarnych wód Loch Houron. Wykorzystałem ten moment, odskoczyłem i obróciłem się do niego twarzą, opierając się o ścianę kabiny radiotelegrafisty. Potrzebna mi była ta grodź, dawała mi oparcie, podczas gdy moja rozkołysana głowa wracała do porządku, a moja straszliwie zdrętwiała noga do życia.

Widziałem go teraz, gdy podnosił się z relingu. Widziałem, a raczej rozróżniałem jego sylwetkę, białą plamę twarzy i rąk na tle nocnych ciemności. Spodziewałem się olbrzyma. Nic podobnego, chyba, że moje oczy mnie zawodziły, co było całkiem prawdopodobne; miałem przed sobą krępego, bardzo dobrze zbudowanego człowieka, i to wszystko. Był niższy ode mnie. Nie miało to zresztą decydującego znaczenia.

Słynny George Hackenschmidt miał wszystkiego sto siedemdziesiąt dwa centymetry wzrostu i ważył osiemdziesiąt siedem kilogramów, kiedy rzucał w powietrze jak piłkę Strasznego Turka i tańczył wokół ringu z workiem cementu, który ważył trzysta pięćdziesiąt kilogramów, tylko po to, aby utrzymać się w formie. Nigdy nie robiłem sobie żadnych wyrzutów, ani nie czułem fałszywego wstydu z powodu ucieczki przed człowiekiem niższym od siebie, a w tym wypadku im szybciej i dalej, tym lepiej. Jednak nie teraz. Moja noga jeszcze nie była w pełni sprawna. Wyciągnąłem prawą rękę przed siebie chowając w dłoni nóż, tak by tamten nie zauważył błysku stali w słabym świetle gwiazd.

Zbliżał się do mnie, spokojny i zdecydowany jak osobnik pewien swego i absolutnie przeświadczony o sukcesie. Bóg świadkiem, nie wątpiłem, że miał powody by być pewnym siebie. Zbliżał się do mnie jak bokser, aby uniknąć ciosu nogą. Prawe ramię miał wyciągnięte do przodu. Facet myślał ciągle o jednym - znowu sięgał w kierunku mojej szyi. Wyczekałem do momentu, gdy jego palce znalazły się o kilka centymetrów od mojej twarzy i gwałtownie uderzyłem od dołu. Ostrze przebiło środek dłoni.

Dopiero teraz przekonałem się, że nie jest głuchoniemy. Wyrzucił z siebie trzy krótkie słowa nienadające się do druku, które niesłusznie oczerniały moich przodków, odskoczył do tyłu, potarł obie strony ręki o ubranie i oblizał dłoń ruchem przypominającym zwierzę. Spojrzał na wypływającą krew, czarną jak atrament w świetle gwiazd.

- A... więc, mój chłoptyś ma scyzoryk - powiedział.

Jego głos mnie zaszokował. Spodziewałem się, że tej sile jaskiniowca będzie towarzyszyć takaż inteligencja i odpowiadający jej głos. Tymczasem słowa zostały wypowiedziane w sposób ciepły i kulturalny, z akcentem, który przywodził na myśl najlepsze sfery towarzyskie południowej Anglii.

- Musimy mu odebrać nożyk, prawda? - kontynuował tym samym tonem, by później już głośniej zawołać: - Kapitanie Imrie! - A w każdym razie coś brzmiącego jak to nazwisko.

- Zamilcz, idioto! - odpowiedział wściekły głos dochodzący z tyłu. - Chcesz, żeby...

- Niech pan będzie spokojny, kapitanie. - Nie spuszczał ze mnie oczu. - Mam go. Jest przy kabinie radiowej. Ma nóż. Zaraz mu go odbiorę.

- Masz go? Naprawdę go masz? Doskonale.

Mówił jak człowiek zacierający z zadowoleniem ręce. Sądząc po akcencie musiał to być Austriak lub Niemiec.

- Uważaj! - ciągnął. - Tego chcę mieć żywcem. Jacques! Henry! Kramer! Szybko! Na pomost! Do kabiny!

- Żywcem - powiedział miłym głosem człowiek stojący przede mną - to znaczy niezupełnie martwego. - Possał znowu krew na dłoni. - Jeżeli odda mi pan grzecznie nóż, to coś panu zaproponuję...

Dłużej nie słuchałem. Była to stara sztuczka. Znałem ten sposób. Mówi się do przeciwnika, on słucha grzecznie i wydaje mu się, że jest przynajmniej chwilowo bezpieczny, a wtedy strzela mu się w brzuch. Nie jest to zbyt uczciwe, ale za to skuteczne. W jaki sposób zaatakuje? Prawdopodobnie rzuci się na mnie całym ciałem, z pochyloną głową, albo wyrzuconymi do przodu nogami. Przewróci mnie, a ja nie podniosę się już z pokładu, w każdym razie nie o własnych siłach.

Zrobiłem krok naprzód i smagnąłem go światłem latarki po oczach. Widziałem, jak zamknął powieki, i wykorzystałem ten ułamek sekundy, aby go kopnąć w miejsce, które łatwo odgadnąć.

Nie był to cios tak silny, jak powinien, gdyż moja prawa noga bolała mnie tak, jakby była złamana, nie mogłem też z powodu ciemności dokładnie wycelować... Było to jednak uderzenie dość skuteczne, zwłaszcza w tych warunkach, i normalny człowiek wiłby się po pokładzie skowycząc z bólu, ale nie on. Ten stał, wprawdzie złamany wpół, trzymając ręce na dolnej części brzucha i niezdolny do jakiegokolwiek ruchu, ale stał. A więc jednak był nadczłowiekiem. No, dobra. Widziałem błyski w jego oczach, ale nie zależało mi tak bardzo na odgadnięciu ich znaczenia...

Odszedłem. Przypomniałem sobie oglądanego kiedyś w ogrodzie zoologicznym w Bazylei olbrzymiego goryla, który dla zabawy skręcał w ósemki wielkie opony samochodów ciężarowych. Jego towarzystwo byłoby dla mnie teraz dużo milsze od towarzystwa mego dusiciela, gdy powróci do siebie. Pokuśtykałem za róg kabiny radiowej, wspiąłem się po tratwie ratunkowej i położyłem płasko na pokładzie.

U stóp trapu prowadzącego na pomost pojawili się tymczasem ludzie. Niektórzy z nich mieli w rękach silne latarki. Aby uciec, musiałem dostać się na rufę. Posłużyłem się liną zakończoną hakiem obciągniętym gumą. Musiałem zaczekać, aż środkowy pokład opustoszeje. W chwilę później odcięto mi odwrót. Ponieważ ukrywanie się już nie miało sensu, ktoś włączył oświetlenie urządzeń przeładunkowych i jaskrawe, oślepiające światło zalało śródokręcie i pokład dziobowy. Wysoko nade mną i nieco przede mną płonęła lampa łukowa umieszczona na przymasztowym żurawiu. Czułem się jak mucha na białym suficie. Rozpłaszczyłem się na pokładzie, jakbym chciał się w niego wcisnąć.Imrie i spółka byli już przy kabinie radiotelegrafisty. Ich krzyki i przekleństwa świadczyły o tym, że odnaleźli rannego, którego milczenie świadczyło, że wciąż jeszcze nie był w stanie mówić. Usłyszałem warkliwy, autorytatywny głos o niemieckim akcencie:

- Gdaczecie jak stado kur. Cisza! Jacques, czy masz pistolet maszynowy?

- Tak, kapitanie.

Jacques odpowiedział tonem, który w innych okolicznościach wydałby się mi uspokajający, ale w tej chwili nie bardzo mi odpowiadał.

- Na rufę! Stań przed wejściem do mesy, twarzą do dziobu i kryj śródokręcie. My pójdziemy na pokład dziobowy, a potem ruszymy tyralierą ku rufie i napędzimy go na ciebie. Jeśli się nie podda, strzelaj w nogi. Chcę go mieć żywego!

Cholera, to było jeszcze gorsze od colta! Peacemaker wystrzeliwał na raz tylko jedną kulę, podczas gdy pistolet maszynowy Jacques’a wypuszczał serię dwunastu co najmniej pocisków. Czułem, jak sztywnieją mi znowu mięśnie prawego uda, to już stawało się u mnie prawie naturalnym odruchem.

- A jeśli skoczy za burtę, kapitanie?

- Czy muszę ci wszystko mówić, Jacques?

- Nie, kapitanie.

Wiedziałem tyle, co Jacques. Mnie też nie musiał mówić. Znów poczułem przykry smak w ustach i gardle. Miałem zaledwie minutę na to, aby odpowiednio zareagować, zanim będzie za późno. Przesunąłem się cichutko w stronę prawej ściany kabiny radiotelegrafisty, dość odległej od miejsca, w którym kapitan Imrie wydawał krótkie rozkazy swoim ludziom, opuściłem się bezszelestnie na pokład i skierowałem do sterówki.

Nie musiałem używać latarki, gdyż odblask światła lampy łukowej wystarczał mi zupełnie. Skuliłem się pod poziomem okna i od razu znalazłem to, czego szukałem - skrzynkę rakiet alarmowych. Dwoma szybkimi ruchami przeciąłem liny przymocowujące skrzynkę do pokładu. Jeden około trzymetrowy odcinek liny zostawiłem przywiązany do uchwytu skrzynki.

Następnie wyjąłem z kieszeni plastykowy worek, zdjąłem kurtkę i gumowe spodnie jachtowe, które przedtem włożyłem na kombinezon płetwonurka i wszystko to wpakowałem do worka, który przywiązałem do pasa. Spodnie i kurtka były bardzo ważne. Nie mogłem przecież wędrować po pokładach „Nantesville” w kombinezonie do nurkowania bez zwrócenia na siebie uwagi, podczas gdy zwykły strój marynarski sugerował - przynajmniej z pewnej odległości i w ciemnościach nocy - że jestem członkiem załogi. Poza tym opuściłem port w Torbay przed zapadnięciem nocy i gdyby mieszkańcy zobaczyli płetwonurka w gumowym pontonie odbijającego od brzegu o tej porze, nie powstrzymaliby się od komentarzy. Ciekawość mieszkańców mniejszych portów Gór Szkockich nie jest wcale mniejsza od ciekawości ich braci z głębi lądu.

Posuwając się nisko skulony wyszedłem przed drzwi sterówki na prawe skrzydło mostka, gdzie wreszcie się wyprostowałem. Musiałem zaryzykować - teraz lub nigdy - gdyż załoga już rozpoczęła przeczesywanie statku. Powoli spuściłem za burtę skrzynkę uwiązaną na linie i zacząłem poruszać nią rytmicznie wzdłuż kadłuba, jak to robi marynarz przygotowując się do rzucenia sondy.

Skrzynka ważyła ponad osiemnaście kilogramów, ale nie czułem tego. Ruchy wahadłowe osiągnęły szybko czterdzieści pięć stopni - prawie maksimum tego, co mogłem osiągnąć, gdyż czas i szczęście mogły się zaraz skończyć. Czułem się tak dobrze widoczny i nie zabezpieczony, jak artysta na trapezie pod tuzinem reflektorów. Kiedy skrzynka znalazła się za mną i osiągnęła w odchyleniu od pionu największą wysokość, puściłem linę i ukryłem się za brezentową osłoną przeciwwiatrową. Chowając się przypomniałem sobie, że nie zrobiłem otworów w pudle i nie wiedziałem teraz, czy utrzyma się na powierzchni, czy utonie. Trudno, było już za późno, by się martwić.

Na głównym pokładzie rozległ się krzyk. Jakieś siedem do dziesięciu metrów za mostkiem. Pomyślałem, że mnie dostrzeżono. Na szczęście jednak za sekundę usłyszałem wspaniały plusk, po którym nastąpił komentarz pochodzący z ust Jacques’a:

- Skoczył do wody! Prawa burta za nadbudówką. Latarkę, szybko!

Idąc ku rufie - tak jak mu rozkazano - musiał zobaczyć przesuwający się czarny cień, usłyszeć plusk i wywnioskować z tego, że skoczyłem do wody. Niebezpieczny i szybko myślący jegomość z tego Jacques’a. W ciągu dosłownie trzech sekund przekazał swoim koleżkom wszystko, co powinni wiedzieć; co się stało, co i gdzie należy zrobić, by mnie zastrzelić. Przeczesujący pokład mężczyźni popędzili na mostek, przebiegając dwa metry pod miejscem, w którym się ukryłem.

- Czy widzisz go na mostku, J...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin